hura! hura! hura!

wreczenie.jpg

a bylo to tak. jakis czas temu zdalismy sobie sprawe, ze nie zaprojektujemy i nie zlozymy calej ksiazki nad ktora pracujemy na naszym malutkim dziewieciocalowym acerku. mimo sympatii do jego wytrzymalosci na wszystkie nasze glupie pomysly tak duzego projektu na nim zrobic sie po prostu nie da. i tak kupujac go prawie trzy lata temu w ameryce poludniowej nie sadzilismy, ze przetrwa z nami tyle czasu. przekalkulowalismy nasze mozliwosci, potrzeby, plany i ciezar plecakow i okazalo sie, ze nie ma rady. potrzebujemy nowy komputer do pracy. mozliwie maly i lekki ze wzgledu na nasze szwedactwo i wystarczajaco mocny i duzy, zeby dalo sie na nim pracowac. jako, ze nasz malenki acerek dobrze nam sluzyl postanowlilismy zapytac wlasnie firme acer czy nie stalaby sie naszym sponsorem i nie dala nam nowego, rownie wytrzymalego komputera w prezencie. nie spodziewalismy sie za wiele, no bo kto wezmie powaznie dwojke powsinog co od ponad 2,5 roku syrenki nadwislanskiej nie widzialy. zostalismy jednak bardzo pozytywie rozczarowani. pan piotr stepinski z firmy acer odpisal nastepnego dnia i tak oto, po wymianie kilku maili i odczekaniu chwile na dostawe nowych komputerow, w piatek mama maugoski odebrala w warszawie nowiutenkiego acera timelineX 4830 tg.po wgraniu na niego kilku potrzebnych rzeczy przyleci do nas lada dzien. coz, znow okazuje sie, ze zycie jest pelne niespodzianek. tych dobrych rowniez:) ogromnie dziekujemy!

canoe

kurt-kak-zywiosz.jpg

telewizora nie ma. jest widok. widok to kilka palm, waski pasek plazy i mniej lub bardziej spokojna stalowa tafla jeziora.ten serial nie ma stalych godzin nadawania. poprzedza go nie reklama, ale glosny chrzest drewna o kamienista plaze. serial zaspokaja, jak na serial przystalo, zespol uczuc nizszych. w tym, perfidna zlosliwosc. choc jest dosc monotonny, ten sam, jeden odcinek w swoich kolejnych odslonach – nigdy nam sie nie nudzi. a wyglada to tak:na brzegu stoi canoe. canoe, to sredniej wielkosci, chybotliwa dlubanka. kazdy nowy turysta ladujac na tej plazy, tuz po zrobieniu zdjecia kot/pies/jezioro/gory, pragnie canoe poplynac. najpierw je obchodzi, z prawej, z lewej strony analizujac bacznie szanse na przezycie. niektorzy zasiegaja jezyka u wlascicieli, czy „to to” wogole plywa. inni, nie tracac czasu energicznie sprawdzaja: wiosla, wypornosc, konstrukcje oraz probuja okreslic, gdzie jest przod, a gdzie tyl. gdyby canoe mialo kola, zapewne by sie nie obylo bez paru kopniec w oponke. w koncu przychodzi decyzja: raz kozie smierc, plyniemy! moment ten mozna poznac po nerwowych wymianach: wciskaniu aparatu i wyrywaniu wiosla. jest to rzecz wielce istotna – kto dzierzy wioslo, ma wladze. kto zas dzierzy aparat… zostaje z nim na brzegu, zeby robic zdjecia wielkiemu zdobywcy jezior. zaczyna sie zabawa. piski, krzyki i wrzaski nieswiadomych swej roli turystow, probujacych wsiasc do niestabilnej dlubanki, kaza nam zajac miejsca w naszej lozy szydercow. tu sie bowiem konczy czesc wspolna przedstawienia. technik wioslowania jest tyle, ile odcinkow serialu. najbardziej klasyczny jest styl „pruj ile pary w bicepsie, nim ta cholera nie skreci”. oznacza to zazwyczaj nerwowe pacniecia z jednej, i szybko z drugiej strony. po jednej, dwoch takich seriach canoe zaczyna zataczac bezlogiczne kregi, obracac sie przodem do tylu, po chwili tylem do przodu, krecic zlosliwe baczki, kompletnie nic sobie nie robiac z desperackich wysilkow utrzymania kursu. przecietni przeplywaja tym oblakanym zygzakiem, dziesiec, pietnascie metrow. to im zazwyczaj wystarcza. inni, bardziej uparci wracaja na brzeg po partnerke (to one zazwyczaj zostaja), biora drugie wioslo i probuja miarowo wioslowac z obu stron na raz. dziala to tylko ciut lepiej niz samotna walka. bowiem po kilku minutach dama musi odpoczac, napic sie, poopalac. ale zostawmy pary.naszym ulubiencem zostal niejaki kurt. kurt jest zdziwaczalym, niemieckim kawalerem. nie bardzo go lubimy. nie wiem, moze dlatego, ze codziennie rano wita nas po rosyjsku namolnie nam wmawiajac, ze polski i rosyjski to przeciez ten sam jezyk i powinnismy rozumiec. owszem, rozumiemy, ale szlag nas trafia kiedy jeden najezdzca upiera sie do nas mowic w jezyku drugiego najezdzcy.kurt dodal dramatyzmu naszemu serialowi. po dwoch dniach analizy jak radza sobie inni, zdecydowal sie uzyc obu wiosel na raz. ale po kolei. poniewaz postanowil zdobyc canoe sucha stopa, oszczedzajac tym biale jakis czas temu skarpetki, chwile mu zajelo wykombinowanie: od frontu je brac, czy od flanki. w koncu wybral burte. nie bez trudu wsiadl, usiadl, ulozyl swoj parasol, przy parasolu torbe, i kiedy juz, juz mial wyplynac, zorientowal sie nagle, ze zamiast sie unosic, canoe wbilo sie w piach. proba druga. odsunal je troche od brzegu i w akompaniamencie dziwacznych akrobacji umoscil sie w srodku. niestety, znow stal jak wryty. za trzecim razem mial szczescie, nagly podmuch wiatru odsunal go od brzegu. tytanik ruszyl w rejs. dlubanka, jak to dlubanka, podatna na kazdy ruch wiosla, przy wioslach dwoch – oszalala. rozpoczela pokraczny taniec swietego wita. w prawo z rozmachem! w tyl zwrot! w glebiny! obrot! do brzegu! probowalismy zgadnac w ktora ze stron swiata kurt ma zamiar plynac, jednak po krotkiej chwili sledzac tor jego kursu, zgodnie doszlismy do wniosku, ze chce poplynac w s z e d z i e. poziom napiecia rosl wraz z kazdym kolejnym metrem dzielacym canoe od brzegu. jednak po pol godzinie zlosliwej obserwacji kurta walczacego z wioslami, kierunkiem, wiatrem, dlubanka oraz podstepnym, iscie antyniemieckim nieporzadkiem rzeczy, nawet nam(!) sie znudzilo. wyraziwszy nadzieje, ze coraz silniejszy wiatr wywieje go hen w jezioro, dzieki czemu rano nareszcie nie uslyszymy jego „kak zywiosz”, wrocilismy do pracy.po kolejnej godzinie uslyszelismy znajomy chrzest kamieni na plazy. wystawilismy dzioby. czerwony ze zlosci kurt, spogladajac z gory na wlasciciela hotelu wreczal mu oba wiosla i z mocnym, tyrolskim akcentem oswiadczal, ze on nie wie do czego „to cos” sluzy, ale do plywania, na pewno nie nadaje. wlasciciel podobnie jak my, z trudem zdusil smiech. tomek blyskotliwie rzucil cos o u-botach. i tak nam szczesliwie minelo kolejne popoludnie.no coz, nie jestesmy swieci. mozna by nawet powiedziec, ze jestesmy dosc wstretni. ale to chyba dobrze. jakis czas temu slyszalam, ze swieci swieca w ciemnosci. to bardzo niepraktyczne. spac ciezko przy zapalonym,

to dobrze, dobrze rok skonczyc:)

trzeciego stycznia pisalismy: to dobrze, dobrze rok zaczac. zaczal sie wystawa rozmow kontrolowanych. co bylo w miedzyczasie, mozna przeczytac tu: www.tamtaram.pl

dzis ku wielkiej radosci osob naszych skromnych, mozemy napisac: to dobrze, dobrze rok skonczyc. ostatnie dni przyniosly dwie niespodzianki.
niespodzianka pierwsza:
zrobiona przez nas okladka „samsary” znalazla sie na 6 miejscu zastawienia miesiecznika „modny krakow” na okladke roku. cieszymy sie ogromnie!
tu mozna kliknac, zeby o tym przeczytac
niespodzianka druga:
zupelnie bez naszej wiedzy i naszego w tym udzialu znalezlismy sie w finalowej dziesiatce konkursu na podrozniczego bloga roku organizowanego przez portal fly4free.pl
konkurs jeszcze sie nie skonczyl, trwa do 2 stycznia. do tego czasu, tu mozna kliknac, zeby na nas zaglosowac. bedziemy wdzieczni, bo oni w nagrode oferuja przelecenie samolotem ultralekkim, co kusi nas bardzo niezmiernie:)

no. to by bylo na tyle z naszego departamentu pi aru.

ilustracje, czyli moja muza mi to zrobila.

color1.jpg

nic nie bylo o Georgetown ale w miedzyczasie pojawil sie rysunek „easy rider”, o tym wlasnie miescie. kiedys opowiemy o nim historie, ale dzis pojawil sie z innej okazji.
ruszyla wlasnie nowa strona. calutka, od poczatku do konca postawila Moja Ad(o)mina Margot. dzieeekuuujeee:) ja osmielilem sie jeno wypelnic wszystko trescia. znajdziecie tam cale portfolio podrozne, a takze wiesci z warsztatu, czyli jak powstal ten ostatni oraz inne rysunki. tam tez, beda pojawiac sie informacje o nowych ilustracjach. zapraszam na:
www.tomeklarek.pl

milego zwiedzania:)

wywiad w drodze: my

tamtaramy.jpg

zapraszamy na niecodzienny cykl!
kazdy z nas podrozuje. wiekszosc, juz dlugo. zadalismy sobie 12 tych samych pytan i wszyscy na nie odpowiadamy. kazdy po kolei i po swojemu. po co? bo tak. zobacz, a moze jutro i ty spakujesz plecak i pojedziesz…

dzis: my

1. Trzy kraje bez ktorych nie wyobrazasz sobie podrozowania.

polska, polska i… polska. bo gdyby jej nie bylo, nie byloby skad wyjechac. a cala reszta krajow…po drodze zdarzaja sie perelki takie jak patagonia. ale to chile czy argentyna? i to i to. albo wyspa penang w malezji, czy chaco w paragwaju, albo buenos… kazdego z miejsc, szkoda by nam bylo nie zobaczyc, ale tez zadne nie krzyknelo do nas – to ja! gdyby tak bylo, to stamtad bysmy teraz pisali. a my wciaz w drodze…

2. Co jest dla Ciebie najwazniejsze w podrozowaniu.

miec czas. zeby moc zyc w drodze. zeby moc sie zatrzymac i zamyslic nad tym, co sie przezylo. i czasem, tez troche postarac zejsc z utartych sciezek, rzucic wyzwanie zyciu i nie bac sie, bo los zawsze odwdziecza sie za wysilek.
poza tym – robic swoje i po swojemu, niezaleznie od tego, co dokola.

3. Jak dlugo sie przygotowywales przed wyprawy.

teoretycznie pol roku, bo wtedy zrobilismy pierwsze szczepienia. ale praktycznie – trzy miesiace, bo o tyle wczesniej musielismy zlozyc wymowienia w pracy. w tym czasie robilismy tez porzadki z kredytami mieszkaniowymi, rozwiazywalismy umowy z bankami, telefonami, kablowkami, internetami itd (kooooooszmar) oraz wynajmowalismy nasze mieszkania. ale gdybysmy nie byli tacy starzy i nie mieli tych wszystkich „garbow”, spokojnie wystarczyl by miesiac, bo do wyjazdu nie wiadomo dokad i nie wiadomo na ile, po prostu nie da sie przygotowac.

4. Co Cie wkurwia.

paradoksalnie, rasizm. to ze ciagle musimy placic frycowe za swoja biala skore. ze najpierw jestes dla ludzi bialasem, gringo, farangiem, a dopiero potem czlowiekiem. i to zupelnie niewazne, czy zyskujemy na tym czy tracimy, bo bywa i tak i tak, nie lubimy tego.
do szalu doprowadza nas tez naduzywanie przez ludzi slow „wyprawa”, „ekspedycja”, kiedy w gruncie rzeczy wiekszosc ich pobytu „na wyprawie” ogranicza sie do wykupowania sobie wycieczek w jednym z setek miejscowych biur turystycznych. a potem na blogach i w opowiesciach pojawiaja sie mrozace krew w zylach historie o zdobywaniu szczytow, przemierzaniu amazonki, pokonywaniu pustyni. nazywajmy rzeczy po imieniu. i nie udawajmy, ze bylismy sami w ruinach machu picchu. bo potem ludziom w polsce wydaje sie, ze zeby wyjechac, to trzeba byc nie wiadomo kim i pokonac nie wiadomo jakie trudnosci. a przeciez wcale tak nie jest.
a poza tym wszystkim, codzienne, do znudzenia kombinacje, co rano zjesc na sniadanie.

5. Za czym tesknisz najbardziej.

o bliskich nie bedziemy pisac, bo to oczywiste. a tesknoty, zupelnie niespodziankowo zaczynaja nas zaskakiwac. bo najpierw tesknilismy za sledzikiem i piecdziesiatka, polskim chlebem, serem… ale z czasem przylapujemy sie na tym, ze ogromnie tesknimy za pustka patagonii, wybrzezem urugwaju, chilijskim carmenere, wanna w la paz, boliwijska empanada…
o! wiemy! zeby moc usiasc i pogadac z polakami i zrozumiec sie w pol slowa i nie musiec juz ciagle tlumaczyc sie z „narodowych” skojarzen.

6. Jak sobie poukladales sprawy z praca, kariera, z luka w CV.

praca zostala rzucona. kariera, no coz, bedac w polsce, nigdy bysmy nie zrobili wystaw w buenos aires, santa cruz i bangkoku. a luka w cv, hm, jestesmy w tej szczesliwiej sytuacji, ze nasza praca w polsce polegala na byciu kreatywnym, obydwoje jestesmy grafikami i taki wyjazd to bonus, a nie zawieszenie. poza tym, nieustannie robimy mnostwo rzeczy zwiazanych z naszym zawodem, tylko ze teraz, takich dla siebie, wlasnych i co za tym idzie, wciaz zbieramy portfolio. no iiii, konczymy wlasnie trzecia juz okladke do ksiazki, ktora niedlugo zostanie wydana w polsce:)(nie, nie naszej:), wiec jakos obywamy sie bezlukowo.

7. Jak przelamac strach i obawy przed samotna wyprawa?

pojechac we dwojke :PPPPPPPPPPPPPP
no, no, no, w tym pytaniu musimy odpowiedziec podwojnie:)
m: jak wyzej. ale… kiedys jezdzilam tez sama. i tak to wychodzilo, ze sama bylam tylko wtedy, kiedy tego chcialam. jest tylu ciekawych ludzi po drodze, z ktorymi mozna zagadac sie przez wieczor, pojezdzic przez tydzien… to daje i poczucie bezpieczenstwa i duzo wolnosci. to byl tez czas, kiedy przydarzalo mi sie najwiecej zaskakujacych niespodzianek. spotykani w drodze „miejscowi” zabierali mnie do domow, pomagali, prowadzili w niesamowite miejsca. kiedy jezdzi sie we dwoje, tworzy sie jakis taki zamkniety balon, ludzie tak latwo nie zaczepiaja, nie oferuja gosciny. ale z drugiej strony sklamalabym mowiac, ze samej bylo lepiej. nic nie zastapi wspolnych „lalkniec” i swiadomosci, ze za kilka lat, bedzie mozna znienacka rzucic, ej, a pamietasz? i ten ktos bedzie dokladnie wiedzial, czul i rozumial, o co ci chodzi. ale wracajac do pytania. ja jestem najwiekszym chyba tchorzem tego swiata. wiecznie boje sie wszystkiego. serio. i skoro dalam rade, to kazdy da.
t: jak wyzej, ale… ja to nie wiem, bo nigdy na tak dlugo nie wyjezdzalem sam i jestem z tego powodu bardzo szczesliwy 🙂
ale pamietajac swoje samotne wedrowki w gorach i samotne wyprawy rowerowe, to albo jest sie gdzies w srodku ducha nomadem i wtedy takich obaw po prostu nie ma, albo jestes zwierze stadne i nawet wyjezdzajac sam zawsze jestes z innymi ludzmi. a tak czasem, gadajac z margot, zazdroszcze jej po cichu, ze mogla wyjechac sama na tak dlugo, bo ja juz teraz nie moglbym nie dzielic sie z nia swiatem, ktory widze.

8. Od czego zaczac?

od powiedzenia sobie, ze jedziesz, zmiany „chcialbym/chcialabym” na „chce”. bo dalej, wszystko, predzej czy pozniej przyjdzie samo. nauczysz sie jezyka, spakujesz namiot, zrobisz szczepienia, zwolnisz sie z pracy…
i w koncu, wyladujesz „tam”, rozejrzysz sie i krzykniesz w duszy: o kurwa! co ja tu robie? i odpowiedz znajdziesz za pierwszym zakretem.

9. Kiedy wracasz?

jutro? za rok? na wiosne? to kompletnie niewazne. wazne, zeby z tego powrotu nie robic paranoi.
m: przed moim pierwszym w zyciu wyjazdem, uslyszalam pytanie – a po co wlasciwie ty tam jedziesz? – nieswiadoma tego co mowie, odpowiedzialam – po to, zeby zachorowac na nieuleczlna chorobe niemoznosci usiedzenia na dupie.
i tak to jest. im szybciej sie wroci, tym szybciej znow sie wyjedzie.
t: nie jestem juz mlodziez. wyjechalem po raz pierwszy na tak dlugo. znajomi mowili: no co ty stary, na tak dluuuugo? i co? margot pytala: a nie bedziesz chcial wrocic za miesiac? i co? i dupa. zyje. czy tu czy tam. czy tu teraz, a tam zaraz. to tylko zycie. az zycie. powrot jest pojeciem wzglednym. bo wracajac do polski bedzie trzeba potem wrocic do la paz. wracajac do la paz, trzeba bedzie wrocic do baganu. i tak dalej i tak dalej. wroce jak skompletuje juz wszystkie miejsca do powrotow.

10. Najbardziej nieprawdopodobna historia z twojej podrozy.

oj dajcie nam spokoj. bylaby, gdyby nas zatrudnili na stacji polarnej arctowski. ale wlasnie odpowiedzieli, ze nie tym razem. za rok probujemy znow. wtedy mozemy wrocic do tego pytania.

11. Najbardziej magiczne miejsce, w ktorym byles i dlaczego.

nie ma miejsc. sa przezycia.
chronologicznie, bo nie umiemy powiedziec, co bardziej.
wigilia w paragwajskim chaco. polski misjonarz, salezjanin, ale tak naprawde medrzec, filozof, przez duze f, sam o sobie mowiacy – szaman, 50 stopni w cieniu, rozmowy z nim, dookola nieprawdopodobnie surowa natura, kompletne bezdroza, kiedy tam trafisz, czasem na dlugie tygodnie jestes „utkniety”, jedno z tych miejsc, o ktorych sie pisze koniec swiata, srodek nigdzie, dusza sie tam przeraza. i nagle… wiglia, prawdziwa kolacja, zyczenia po polsku, polski oplatek, niesamowita bliskosc, nie, nie wiemy jak to opisac…sie nie da sie.
oboz birmanskich uchodzcow. pogranicze birmy i tajlandii. zupelnie obcy ludzie, po kilku chwilach stali sie jak rodzina. przyjeli nas bez oceniania, „bez metek”, takich jacy bylismy. chyba nigdy, nikt nie dal nam, na dzien dobry, az takiej przestrzeni do bycia soba. takiego po prostu. ich otwartosc, ich usmiech, i cieplo skontrastowane z wiedza, ze przeciez kazdy z nich ma za soba wiezienie, tortuty, smierc bliskich, przesladowania, karabin przy czole…
minely juz dwa miesiace, a my wciaz tam jestesmy. nasze serca zostaly z nimi. i tego tez, nie wiemy jak opisac.

12. Dowolne pytanie i dowolna odpowiedz:)

tomeeeeek, kochasz mnie? no, a ty mnie? no ba!
albo,
pytanie: …
odpowiedz: zazwyczaj ludzie jedza chleb. czasem jedza chleb z maslem. a my, podrozujac, znajdujemy po drodze kawalki dzemu.

KLIKNIJ TUTAJ, ZEBY ZOBACZYC WSZYSTKIE WYWIADY

krolewna o sloniowych nozkach

DSC_2628.jpg

czy moglby nam ktos skombinowac jeszcze z jedno zycie? bo my bysmy chetnie bajki popisali. mas o menos tak /fragment/:

… trzeci przyjechal do zamku ksiaze boleslaw wzdety na brunatnym, pustynnym bizonie. pochodzil z bialobrzegow, ktore jak wiadomo maja swoja nazwe stad, ze znajduja sie na srodku pustyni.
– napakowac owce zupa grochowa! ryknal boleslaw w. i zrzucil ogromny wor grochu – wzdete owce wystrzela jak z procy!
bizon jeknal z ulga, zadowolny, ze nie musi juz dzwigac przynajmniej czesci ciezaru i skontrolowal czas w oczekiwaniu na rozwoj wydarzen. zloty poljot blysnal w sloncu.
krolewna o sloniowych nozkach pobladla ze zlosci, poczerwieniala ze zgrozy i wykrzyknela:
– straze! straze! on chce zabic moje owieczki!
w mig przybieglo pieciu jurnych strazakow. napakowali ksieciem armate, nabili ja grochem i… wystrzelili. bizon spojrzal metnie na wieczorne niebo i zobaczywszy smuge jak po spadajacej gwiezdzie,  pomyslal sobie jakies glupie zyczenie. lecz to nie byla gwiazda, to wystrzelony z armaty ksiaze wylecial wlasnie w kosmos. gdy znalazl sie w stratoswerze powiedzial tylko „o kurwa” i zamarzl…

marionetki

lalkarz.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

zwir pod stopami powoli zmienial kolor na pomaranczowy. musialem wpatrywac sie w niego bo zachodzace slonce coraz bardziej nas oslepialo. zostalo niewiele czasu do zachodu, kiedy bladzac ulicami nyaungshwe postanowilismy znalezc teatr marionetek. pytania o droge nie przyniosly zadnego skutku. w sklepie, na ulicznym straganie, w wielkim pustym hotelu nikt nie byl w stanie nam pomoc, z grzecznosci wskazujac jakikolwiek kierunek. slonce jeszcze chwile bawilo sie z nami, puszczajac oczka zza galezi drzew, szczelin w plotach i przerw miedzy domami. powoli zapadal mrok wypelniajac swiat magia niedopowiedzen. dzieki niemu z malej bocznej uliczki zamigotal do nas neon. aung – traditional puppet show. no dobrze, szyld jest ale gdzie teatr. okazal sie nim byc stojacy obok, niepozorny domek. na parterze w przestronnym pomieszczeniu otwierajacym sie na ulice wieloskrzydlowymi drzwiami znajdowal sie, jak sie potem okazalo, zupelnie inny swiat. pomieszczenie bylo prawie puste. pod jedna ze scian stal rzad krzesel i maly stolik, po drugiej stronie az po sufit siegala stara skladana jarmarczna scena. malowane recznie tlo, kotary uszyte z jakiegos taniego materialu. wszystko przykurzone i wyblakle. po srodku krzatal sie lalkarz. maly, energiczny i gadatliwy czlowiek. jak wszyscy tutaj z usmiechem na twarzy i smutkiem w oczach.
– prosze, wejdzcie. chcecie zobaczyc przedstawienie?
– tak. a sa jeszcze miejsca?
– (usmiech) dzis jestescie tylko wy. o tej porze roku nie ma tu zbyt wielu turystow. ale moge zagrac tylko dla was jesli chcecie. przedstawienie zaczyna sie za pol godziny…
w tym momencie zaczela sie jego opowiesc. sztuki lalkarskiej nauczyl go ojciec, ktory umarl dosc mlodo. za duzo pil kiedy jego teatrzyk powoli zaczal przegrywac walke z telewizja. kiedys takich teatrow bylo bardzo duzo. ich tradycja siega osiemnastego wieku, kiedy tobirmanski krol zabronil aktorom odgrywac romantyczne sceny. zastapily ich wiec marionetki. wkrotce historie przedstawiane przez teatry lalek staly sie coraz bardziej popularne i coraz bardziej skomplikowane. odbywaly sie zazwyczaj przy swietle ksiezyca w czasie pelni. kazde przedstawienie poprzedzaly modly do trzydziestu siedmiu birmanskich duchow. skladano przy tym ofiary z kwiatow. nastepnie mistrz lalkarski opowiadal historie, ktora miala byc odgrywana tego wieczoru. teatrowi towarzyszyl dwudziestopiecioosobowy zespol grajacy na tradycyjnych instrumentach, a lalkarze mieli do dyspozycji po kilka lalek, setki rekwizytow i wymiennych malowanych dekoracji.
praca lalkarza nie byla lekka. w czasie przedstawienia musial on jednoczesnie operowac marionetka, prowadzic dialogi i spiewac. lalki zas byly dosc ciezkie i skomplikowane w obsludze…
– a te lalki, to one stare sa? – spytalismy zagladajac za scene.
– niektrore maja ponad sto lat. wielu ludzi z zachodu chcialo je ode mnie kupic. ale ja sie nie zgodzilem… nie moge. wiekszosc z nich robil jeszcze moj dziadek. praca nad jedna lalka zajmowala mu okolo trzech miesiecy w zaleznosci od konstrukcji i skomplikowania kostiumu – smetne, nieruchome kukly przygladaly sie nam zza sceny, nie wygladajac na chetne do jakiejkolwiek wspolpracy – po moim dziadku robil lalki ojciec, a teraz ja ucze wszystkiego moja corke. tylko ona moze podtrzymac tradycje.
mala dziewczynka biegala miedzy nami podajac chinska herbate, mietowe cukierki i zapalajac kadzidla przeciw komarom. w koncu wreczyla nam bilety wydrukowane na drugiej stronie pudelka jakiegos urzadzenia. z trudem rozpoznalem logotyp. samsung. o zgrozo, oby to nie bylo po telewizorze.
zblizala sie dziewietnasta. nikt wiecej nie przyszedl. lalkarz zamknal wielkie skrzydla drzwi oddzielajac nas od ulicy i panujacych na niej mroku i komarow.
– jestescie gotowi… to zaczynamy
niepewnie usadowilismy sie na plastikowych krzeslach. lalkarz zniknal za scena. zaczelo gasnac swiatlo, a w nas zaczela rozpalac sie dziecieca ciekawosc. otaczajaca ciemnosc rozswielil stary teatralny reflektor zmieniajac male jarmarczne zaslony w kotare wielkiego teatru marzen. z glosnika zatrzeszczala tradycyjna birmanska muzyka, a nam zaczelo sie wydawac, ze pod scena drgaja smyczki i blyszcza traby prawdziwej orkiestry. swiat zawirowal od tanca, plasow i ruchu. na scenie zaczely pojawiac sie jedna za druga drewniane marionetki, teraz zupelnie nie przypominajac tych martwych kukiel, ktorymi byly przed chwila. tancerz, mnich, starzec, malpa, zielony demon, kon, chlopiec z tradycyjna birmanska rattanowa pilka, mezczyzna z parasolka, kolorowy ksiaze. kolejno zabierali nas w zupelnie inne swiaty swojego tanca. razem  z nimi zmienialy sie kolejne recznie malowane dekoracje. czas przestal istniec.
– ojej! ojej! ojejciu!
za mna maugoska krecila sie na krzesle jak dziecko czekajace na tort urodzinowy. kolejny tego wieczoru.
podsunalem sie do sceny. przez draperie podniesionej kurtyny przeswitywala postac lalkarza. z uniesionymi rekami uwiklanymi w plataninie sznurkow tanczyl razem z lalkami. krecil glowa kiedy one krecily, unosil ramiona kiedy one unosily, podsakiwal razem z nimi i plakal kiedy one skrywaly twarz w drewnianych dloniach. powoli stawal sie marionetka. zaczalem gubic sie w tym, komu bardziej sie przygladam. ktory ruch bardziej mnie fascynuje. czy plasy lalki na dole czy energiczne i zwinne ruchy rak lakarza na gorze. zaczalem sie zastanawiac, czy to marionetki sa sterowane tymi dlonmi czy moze lalkarzem steruja lalki, wykorzystujac go zeby robic na scenie to na co tylko maja ochote. przedstawienie trwalo. kolejne postaci pojawialy sie przed nami rozedrgane tradycyjnym tancem. zostalem zaczarowany.
w koncu magiczny reflektor zgasl. w pomieszczeniu rozbrzeczalo sie swiatlo jarzeniowek szybko zagluszone naszymi oklaskami. jeszcze na chwile magia wygrala z rzeczywistoscia bo teraz to dzieki nam ten niewielki pokoj zmienil sie w wielka sale z owacjami na stojaco.
pojawil sie lalkarz. widac bylo ile wysilku kosztowal go ten spektakl. jakby lalki wyssaly z niego czesc zycia. usiadl obok nas usmiechajac sie na widok naszego podniecenia i radosci.
– jezeli spotkacie dzis jakichs turystow w swoim hotelu albo na ulicy powiedzcie im, ze tu jestem i ze przedstawienia sa codziennie. ciezko jest przetrwac kiedy nie ma dla kogo grac.
po krotkiej rozmowie otworzyly sie skrzydla drzwi. ostatania bariera oddzielajaca nas od swiata. teraz to on wydawal sie nam nierzeczywisty. spowite mrokiem miasteczko wypelnial zgielk wieczornego targu, jedzenia na ulicach i brzeczacych generatorow, bo znow wylaczyli prad. wracajac powoli do domu przy swietle latarki malujacej nierzeczywiste ksztalty na plotnie z ciemnosci natknelismy sie na grupke turystow na rowerach. jednym z nich byl poznany kilka dni wczesniej amerykanin.
– posluchajcie! idzcie koniecznie na przedstawienie lalkowe. tu niedaleko w bocznej uliczce. dzis moze byc jeszcze jeden spektakl jezeli bedziecie chcieli. to niesamowity czlowiek. prawdziwy artysta…
– eeee… no nie wiem… – rozejrzal sie po znudzonych twarzach kolegow – wiesz w naszym hotelu jest telewizor. dzis bedzie mecz…
zostalismy sami w ciemnosciach. nadal zaczarowani powoli wracalismy potykajac sie o rzeczywistosc. krok za krokiem, ruch za ruchem jakby ktos poruszal nami niewidocznymi sznurkami.

tamtaram w gildii komiksu!

!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

wlasnie trafilismy do najwiekszego polskiego portalu komiksowego 🙂
http://www.komiks.gildia.pl/tworcy/tomasz-larek/tamtaram