Wiosna, ach to ty!

komiks-marianna5.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Tym razem postanowiliśmy się nie certolić z jakimiś rzecznymi zakolami i zgarnęliśmy delikwentkę bezpośrednio do centrali. Niniejszym, ogłaszamy: K… (oleżanka) Zima A.D.2011 nieubłagalnymi prądami Oceanu Indyjskiego zmierza ku Europie. Jedyna wasza nadzieja w… przylądku Dobrej Nadziei? Ponoć lubi wciągać. Nawet pory roku.
A tymczasem my wpadamy w słodkie objęcia wiosny!
No dobra, dobra, mamy też dobrą wiadomość. Wiosna to tu początek pory deszczowej. No ale w takiej na przykład Boliwii…
Nic to, ściskamy z 7 stopnia szerokości geograficznej południowej 🙂

Post powstał na zajebistym notebooku Acer Aspire TimelineX

Terminal

DSC_7510.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Powód dla którego znaleźliśmy się na lotnisku w Banda Aceh w samym środku „muzułmańskiej gwiazdki” był prosty – promocja świąteczna. Trzy godziny samolotem do Jakarty w cenie autobusu jadącego cztery dni było prawdziwą okazją. Wszystkie agencje turystyczne i biura linii lotniczych były zamknięte. Na kupno biletu przez internet było za późno. Pozostało jechać i liczyć na to, że na lotnisku w ostateczności kupimy bilety od pilota. Czytaj dalej Terminal

Plotka?

DSC_7484.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Panie na prawo, panowie na lewo. Taki jest podział. Zgodnie z tym podziałem panie przesiadują w podcieniach przy sklepach, panowie zaś w betonowej niby-altance tuż przy plaży. I jedni i drudzy zajmują się tym samym. Siedzą, patrzą na rozdzielającą ich drogę, ziewają, gadają. W oczekiwaniu na transport do portu trafiliśmy do panów. Okryłam się ciut szczelniej i dołączyliśmy do siedzenia, patrzenia, ziewania i gadania. Usłyszeliśmy tam taką oto historię: Czytaj dalej Plotka?

Popołudnie

DSC_7409.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Kota Sabang, popołudnie, a właściwie późne popołudnie, bowiem całe wcześniejsze jest zawieszone w trybie drzemiąco-przetrwaniowym. Trochę nie ma innego wyjścia, bo niewiele da się zdziałać, kiedy kiszki marsza grają, a tu grają Ramadanowo, (na) czczo/czczy/czci/czczą, przepraszam, zamyśliłam się, no tak czy siak, wiara bardziej duszom hartu przydaje niż ciałom, ciała trzeba porządnie nakarmić, żeby duszy szyków nie psuły. Ach, pokręciłam? Wybacz. Też głodna jestem, a człowiek głodny, kiedy przestanie już być zły, robi się lekko głupi.
Jak się nazywają te wszystkie cuda – roladki, placuszki, krokieciki, babeczki – trzeba by się tu urodzić, by pojąć. Choć… i to być może nie wystarczy? Bo co komu po nazwie, skoro ta sama panierowana mini potrawka potrafi skryć w sobie a to kapustę, a to marchewkę, a to makaron. Przepisów, recept, pomysłów na nie tyle, ile przekupek uwijających się radośnie za szklanymi gablotami. Trzeba tu żyć, na tym a tym dokładnie skrzyżowaniu, żeby się w tych różnorodnościach smaków połapać.
Ot na przykład:
Jest sobie w Indonezji taka prosta potrawa, nazywa się gado-gado. W trzech słowach i w teorii – warzywa z sosem z fistaszków. W praktyce – konia z rzędem temu, kto znajdzie dwa identyczne przepisy. Bo jedni mówią, że w sosie musi być mnóstwo chilli, inni, wręcz przeciwnie, wolą więcej cukru. Ktoś wrzuca liść lemonki, ktoś orzechy mieli na zupełną miazgę, kto inny tylko trochę. A to dopiero sos! Co należy nim polać? No jak to co? Warzywa! No ale jakie warzywa? Na rogu dają surowe i koniecznie z jajkiem. Pójdzie pomidor, sałata, ogórek, kiełki soi. Ale przecznicę dalej pani się obruszy: no jak to? same surowe? Kochana, ja ci mówię, najlepsze są gotowane, byle nie za długo i z prażoną cebulką. Kilka metrów dalej usłyszysz jeszcze o tempe, które warto dorzucić. Nie wiesz, co to tempe? O raju, nigdy nie skończę pisać tego tekstu jak zacznę tak wszystko tłumaczyć… I mrówki mi obiad wtrąbią, po całym dniu upragniony.

Post powstał na zajebistym notebooku Acer Aspire TimelineX

Marzenia

DSC_7434.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Doszliśmy dziś rano do wniosku, że człowiek marzy statycznie.
Ot, choćby takie marzenie o morzach południowych i ich tropikalnych wyspach.
Zaraz do głowy przychodzi półksiężyc złotej plaży, turkusowa woda muskająca brzeg pełen wzorzystych muszli o najwymyślniejszych kształtach (czekoladowych piękności oblepionych żwirkiem jak w kalendarzach Pirelli?), palmy pochylone nisko nad jasnym piaskiem – ich łuki aż się proszą, by je zgrabnie wpleść w krwistoczerwony kadr z zachodzącym słońcem.
A kawałek dalej, tam gdzie brzeg się unosi i oblepia skałami – niewielki, uroczy domek z całkiem przyjemnym tarasem, na którym będziemy się lenić wyciągnięci w hamaku czy kołysząc się lekko na bujanym fotelu zagłębiać w jakąś niezbyt angażującą lekturę. Domek stoi na palach, powyżej tafli wody, tak, by w czasie przypływu siedząc na skraju tarasu i spoglądając w dół można było podziwiać feerie kolorowych, egzotycznych ławic baraszkujących wesoło między zdobionymi mozaiką skorupiaków fantazyjnymi skałami. Ładnie? No ba! Jak na zdjęciach!
No właśnie – jak na zdjęciach. Statycznie i marzeniowo.
Słuchajcie, mamy to wszystko (no może bez Pirelli i plaża nie aż tak bardzo półksiężycowo wygięta, ale reszta jest). Mamy i… od trzech dni zwyczajnie szlag nas trafia. Bowiem ten wymarzony, arcybłogi constans – z miłą temperaturą niecałych trzydziestu stopni, czystym, błękitnym niebem i barwnym kalejdoskopem podwodnego życia statyczny wcale nie jest. Czyli… dajmy na to, całkiem dynamicznie może się zmienić pogoda, a na naszym morzu, jak to na morzach bywa może zerwać się sztorm. A wtedy…
Dmie, wyje, buczy. Fale jak furiatki walą o skały pod domkiem, hucząc przy tym tak, jak by je coś opętało. Deszcz skotłowany z bryzą zacina prosto w okna, zostawiając na wszystkim lepko-słony kożuch. Wiatr fruwa po całym domku tarmosząc każdą rzeczą, jaka mu stanie na drodze, temperatura spada do smutnych siedemnastu, co w tych warunkach jest mrozem, wilgotność za to wzrasta chyba do tysiąca, co w tych warunkach jest piekłem. Żeby porozmawiać, trzeba się wydzierać, o spaniu można zapomnieć, a…
No dobra, kończyć zaczynam, bo już, już słyszę te głosy: Ale o co wam chodzi? Przecież w tym roku w Europie lato całe takie. O jezu, jezu, akurat.
Od trzech dni, cholera nie śpimy, poględzić nam się chciało. No i może przestrzec przed tą statycznością marzeń. To niebezpieczna przypadłość obarczona pewnym ryzykiem rozczarowań. Nam tam wszystko jedno, możemy zostać miesiąc, poczekać na pogodę, ale jak ma się tylko tydzień czy dwa urlopu…

Post powstał na zajebistym notebooku Acer Aspire TimelineX

Turystycznie

DSC_6998.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Nie wiem, co o tym myśleć.
No pewnie, że chcieliśmy zobaczyć orangutany!
Zwłaszcza, że okazji raczej nie ma zbyt wielu. Bukit Lawang to jedno z dwóch ostatnich miejsc (drugim jest wschodnie Borneo), w których można jeszcze oglądać tych naszych krewnych w ich naturalnym świecie. Ale…
Może nie powinniśmy? Przecież wiadomo, że tabuny turystów zadeptujących dżunglę wcale dobrze nie wpływają na proces adaptacji tych rudzielców do właściwego im środowiska. Utrudniają prowadzoną przez pobliskie Centrum Rehabilitacji Orangutanów walkę o przetrwanie gatunku. Rozleniwiają przyzwyczajone do codziennych karmień zwierzęta – te, zamiast samodzielnie szukać pożywienia krążą w pobliżu turystycznych ścieżek w nadziei na łatwy kąsek. Wielu przewodników, choć oficjalnie jest to zabronione, chowa jednak w zanadrzu banany, ananasy i ogórki, by skuszone przysmakami orangutany, ku uciesze turystycznej gawiedzi, ześlizgnęły się z wysokich konarów na ziemię. A tak bliski kontakt nie jest dobry – poza niweczeniem pracy włożonej w przystosowanie zwierząt do życia na wolności, grozi przenoszeniem naszych ludzkich chorób.
A może nie jest tak źle?
Lim’a poznaliśmy w autobusie z Medan do Bukit Lawang. Przegadałam z nim całą drogę. O powodzi z 2003 roku, która niespodziewaną, wielką falą zmyła przycupnięte u brzegów rzeki wioski i zabrała setki żyć. O wycinaniu dżungli pod plantacje zarządzane przez angielskich inwestorów i lokalne, nie dbające o środowisko, skorumpowane władze. O ramadanie, który właśnie się zaczął. I o orangutanach.
Lim jest przewodnikiem. Miło nas zaskoczył, bo nie miał w sobie niczego z tych uparcie namolnych, na siłę wciskających swoje usługi natrętów. Ale co ważniejsze, z naprawdę szczerym lubieniem, szacunkiem i rzeczowością opowiadał o dżungli. No to z nim poszliśmy. Nas troje i jeszcze czwórka przypadkowych turystów.
Nie wiem, co o tym myśleć.
O Lim’ie i jego ludziach ciężko złe słowo powiedzieć. Już na samym początku kazał nam zamknąć buzie, żeby nie płoszyć zwierząt. Nie wiem, którym zmysłem wynajdował w gęstwinach kolejnych mieszkańców dżungli, przystawał nagle na moment, przykładał dłoń do ust i przedziwnym okrzykiem nawoływał małpy. Kiedy przebiegały, pokazywał palcem na korony drzew. Jego twarz i oczy w czasie tych krótkich chwil zaczynały lśnić chłopięcą radością i szczęściem. Gdy mijaliśmy po drodze jakieś śmieci na ścieżce, naturalnym odruchem chował je do kieszeni. Nasze obozowisko, w którym nocowaliśmy pozostawił tak czyste, że trudno było uwierzyć, że jeszcze godzinę temu tętniło ludzkim gwarem. Ale…
Ta dżungla jest jak deptak. Mimo, że Lim się starał wybierać boczne drogi, i tak przez większość czasu byliśmy zmuszeni się trzymać jednego z głównych szlaków. A tam… pożal się boże. Flesze aparatów błyskają niczym na jakiejś hollywoodzkiej premierze. Jasnowłosa dziewczyna z pełnym radości zapałem opowiada jak jedna z mam-orangutanów zakosiła im lunch. Ktoś upuszcza banana, inny orangutan siedzący dotąd na drzewie, zeskakuje nagle i sunie w stronę owocu. Tłum się rozbiega na boki krzycząc i popiskując. Znów błyskają flesze. Ale…
Wiele z mijanych samic tuli wczepione w ich sierść małe orangutany. Urodzone już w dżungli. Rozumne, czarne oczka spoglądają z drzew z zainteresowaniem. Czasem łapią kontakt, przekrzywiają główkę, zdają się jakby bawić całą tą sytuacją. Obserwują tłum z nie mniejszą ciekawością niż tłum obserwuje je. Czyżby więc turyści nie przeszkadzali aż tak? A może paradoksalnie, tutejsze orangutany i wszystkie inne stworzenia maja jeszcze gdzie żyć właśnie dzięki turystom, którzy przyjeżdżając nakręcają rozwój tego rezerwatu? Bo gdyby ich nie było, kto wie czy angielskie spółki (indonezyjskie, chińskie, to tak naprawdę nieważne) nie namówiłyby władz na wycięcie dżungli i stworzenie plantacji? Ale z drugiej strony, jak dużą liczbę turystów jest w stanie znieść ta dżungla? Stu dziennie? Dwustu? Tysiąc?
No bo przecież nawet nasi przewodnicy karmili mniejsze małpy. Przecież kąpiąc się w rzecze używaliśmy mydła. Zostawiliśmy gdzieniegdzie papier toaletowy. Wieczorem przy kolacji jednak wybuchały radosne salwy śmiechu i nie tłumione okrzyki, paliło się ognisko, toczyły się dyskusje …
Strasznie ciężko ocenić, dobrze to wszystko, czy źle. Nie wiem. Nie umiem powiedzieć.

Post powstał na zajebistym notebooku Acer Aspire TimelineX

Edith

DSC_7065.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Przyjechała, pogadała, pojechała. Tak w skrócie. Ale chyba prawdziwie. Bo to gadanie, to największy prezent, jaki mogliśmy sobie wymarzyć. Większość czasu spędziliśmy na ciągnących się w noc rozmowach. To jest jak bajka, móc mówić i rozumieć się w pół słowa, nie musieć wszystkiego tłumaczyć, łapać w mig grę słów, skojarzenia, żarty. Od wielu już miesięcy nie tęsknimy za chlebem ani za żółtym serem czy za śledziem w śmietanie. Da się bez tego żyć. Ale nie bez gadania, innego punktu widzenia, lecz innego po polsku, jak trzeba, po naszemu, a nie takiego, że Chińczyk rozumuje po Chińsku, bo miał Konfucjusza w zestawie historyczno-ludowym.
Eh, no i wódkę przywiozła pachnącą polską miętą. Tomek się prawie rozpłakał.

Post powstał na zajebistym notebooku Acer Aspire TimelineX

Ramadan

DSC_6881.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Przez miesiąc, od brzasku do zmierzchu, od pierwszego do ostatniego śpiewu muezina nie wolno: jeść, pić, palić, spółkować.

Georgetown. Sklep z antykami, rok wcześniej.
Siedzimy, popijamy kawę, na małym stoliku kilka kilogramowych paczek daktyli. Daktyle w czasie Ramadanu są wszędzie. (Hm, to śmieszne, właśnie sobie uświadomiłam, że nigdy nikogo nie spytaliśmy dlaczego.)
– No dobrze, a kobiety w ciąży? – drążę temat, bo sklepikarz, emerytowany nauczyciel chętnie odkrywa przed nami zawiłości swojej wiary – Albo na przykład chorzy…
– Jeśli to groźne dla zdrowia, nie muszą przestrzegać nakazu. Ale w ciągu roku, jeszcze zanim nadejdzie kolejny Ramadan, powinni „nadrobić” ten post, odbyć go w innym czasie, kiedy już będą mogli. To ważne, bo Ramadan jest czasem zastanowienia, modlitwy i kontemplacji. Pozwala nam docenić łaskawość Allaha, który w swej dobroci sprawił, że na co dzień możemy być syci.

Georgetown. Lebuh Queen. Ulica Królowej. Dzień przed rozpoczęciem Ramadanu.
To tutaj rozstawiają się stoiska Ramadanowego targu. Te targi są nieodłączną częścią nadchodzącego miesiąca. Kiedy nastaje zmierzch, gęsto się zapełniają wyposzczonymi po całym dniu ludźmi. Ale to nie tylko barwne miejsca posiłku. Być może nawet ważniejsza od ukojenia głodu jest możność dania jałmużny. Istnieje w Islamie jakaś dziwna algebra czynów. Nie do końca ją pojmuję, mimo kilku prób, nie udało mi się spamiętać jej zawiłych prawideł. To coś na kształt notowań różnych dobrych uczynków. Każdy ma swoją wartość. W czasie Ramadanu ta wartość się podwaja. Dlatego ceny na targu są o połowę niższe – część posiłku sprzedają a część oddają w jałmużnie. Każda sprzedana porcja to kroczek bliżej do raju, bo będzie warta tyle ile w zwykłe dni byłaby warta danina.
Lecz to dopiero jutro. Nas już niestety nie będzie. Będziemy w Medan. Z Edytą.

Medan. Dziwaczny niby-pokój na dachu hotelu. Tuż przy Wielkim Meczecie.
Zły pomysł. Modlitwy trwające zazwyczaj kilka-kilkanaście minut ciągną się godzinami. Ledwie, ledwie ucichły w gęstwinie ciemnej nocy a już się zaczynają w szarówce bladego świtu. Bogobojnie zawodzą głośnikiem zawieszonym dokładnie na wysokości naszego niby-pokoju.

Droga z Medan do Bukit Lawang.
Niespodzianka. Autobus nie tonie w papierosowym dymie. Eureka! Błogosławimy Ramadan zakazujący palenia.

Bukit Lawang. W dżungli.
Idziemy już kilka godzin. Prowadzący nas przewodnik jest muzułmaninem. To szaleństwo, ale mimo fizycznego wysiłku próbuje wytrwać w poście. Kto był kiedyś w dżungli wie jak ona zamęcza, jak bardzo wyciska pot i odwadnia organizm. Patrzymy na Lim’a z podziwem. A potem z zaskoczeniem. Bo kiedy w końcu się łamie, zamiast wziąć łyk wody zapala papierosa. Są nieprawdopodobni z tym swoim ciągłym paleniem.

Aceh, wyspa Weh.
W Aceh obowiązuje prawo Koraniczne. Ale sama wyspa jest bardzo turystyczna, liczymy więc po cichu na to, że restrykcje będą nieco mniejsze. I chyba trochę są. Choć wszystko jest zamknięte, trzeba wypatrywać uchylonych drzwi w tutejszych jadłodajniach. Kiedy się takie znajdzie, można zapukać i spytać, czy dadzą coś do jedzenia. Choć nigdy nie ma pewności, zazwyczaj jednak dają. Je się wtedy w środku, tak żeby przechodzący nie zauważyli. Ale te drzwi uchylone rzadko się zdarzają.

Po „nielegalny” obiad.
Okazuje się, że nie będzie. Właściciel jadłodajni patrzy trochę zmieszany i przepraszając mówi, że nie może pomóc. Byli wczoraj u niego szef tutejszej wioski i szariacka policja. Miał nieprzyjemności. Jakie? Nie chce powiedzieć, spuszcza tylko wzrok i mówi, że to dlatego, że jest nietutejszy. Ktoś z pobliskich guesthouse’ów musiał go podkablować. Ich właściciele liczą na to, że każdy z gości będzie jadł tam, gdzie mieszka. Smutno.

Na „nielegalnym” śniadaniu.
Mocno zawadiacka, energetyczna staruszka wchodzi do pokoju, w którym jemy posiłek. Nie zważając na nas zapala papierosa. Okropnie łamanym angielskim, psioczy na rzeczywistość, że musi palić tutaj, zamiast normalnie – na zewnątrz, siedząc na tarasie.
– Ale gdyby ktoś szedł i zobaczył, że palę, mogłaby przyjść policja i dostałabym mandat. – pokiwuje głową i wypuszcza kłąb dymu.
– A ile tego mandatu? – pytam zaciekawiona.
– Milion.
– Milion?! Fjuuu! – gwiżdżę zaskoczona.
Potakuje zgodnie. To ponad 100 dolarów. Naprawdę kupa forsy.

Post powstał na zajebistym notebooku Acer Aspire TimelineX

hello, fuck you!

DSC_6542.jpg

chodze w worku. na poczatku chodzilam w dlugich spodnicach, koszulce z krotkim rekawkiem i narzucona na ramiona chustka. to i tak o chustke konserwatywniej niz wiele z tutejszych kobiet. ale to mnie nawet cieszylo, bo wychodze z zalozenia, ze jesli sie rusza tylek ze swojego zascianka, to nalezy szanowac tradycje i zwyczaje odwiedzanych miejsc. nie bede wsrod muzulmanow paradowac w mini i przyciasnym topiku. znam inne sposoby wyrazania swojej niezaleznosci i wiary w wolnosc jednostki.
poza tym, po ponad dwoch i pol roku w drodze, ktora nas rzucala w zakatki naprawde przerozne, udalo sie nam przywyknac do calej masy lokalnych, nie zawsze latwych folklorow. trudno nas juz ruszyc podaniem wyzszej ceny – spokojnie targujemy; informacja, ze autobus za sekunde odjezdza, podczas gdy naprawde rusza po dwoch godzinach – siedzimy i czekamy; zamknieciem przed nosem poczty, kiedy na drzwiach wypisane, ze powinna byc czynna jeszcze trzy kwadranse – przychodzimy rano; nagabywaniem – kup to, kup sio, kup tamto, pogadaj, zajrzyj, skorzystaj. ot, najzwyczajniejsze roznice kulturowe.
a jednak – chodze w worku. worek to wielka chusta, ktora sie owijam przekraczajac prog domku w ktorym zamieszkalismy. nie znosze jej, ale zakladam, bo jeszcze bardziej nie znosze pozbawionych szacunku lepkich, bezmyslnych spojrzen. bo mimo, ze ja sie staram respektowac ich swiat, oni mnie nie szanuja. biala kobieta to kurwa. jestem workiem miesa, cyckow, posladkow, dziur. i nie jest to kwestia miejsca (dlugo sie wahalam nim napisalam to zdanie, pilnie rozwazalam wszystkie za i przeciw, jednak takie, nie inne sa moje doswiadczenia), ale, niestety, religii. podobnie bylo w malezji, na polnocnym wschodzie, najbardziej konserwatywnej czesci tego kraju i na poludniu tajlandii. zaden buddysta, katolik, nawet zaden hindus, choc ci na pol swiata slyna z pokatnych obmacywanek, nie gapi sie na kobiete tak jak muzulmanin. przykro mi to pisac, ale jest w tych spojrzeniach niezasluzona pogarda, jest jakas parszywa pewnosc, swiete przeswiadczenie, ze maja pelne prawo traktowac mnie jak przedmiot. kiedy cos kupuje, ani razu nie ruszyc bezczelnego wzroku z poziomu moich piersi, kiedy sie oburze, a mam do tego prawo bedac od szyi po kostki okutana szmatami, rozesmiac sie prosto w twarz i dalej sie wpatrywac. roznica kulturowa? czy moze juz brak kultury? bo brak szacunku na pewno. czemu tak nie patrza na swoje matki i siostry? czemu tak nie patrza na tabuny chinek, wszystkie jak jeden maz, paradujacych w szortach i malych, kusych bluzeczkach?
ktoregos dnia, w bukittingi, w ciagu niecalych dwoch godzin osiem wstretnych zaczepek. spojrzen nie ma co liczyc. zaczepka – nawolywania, obsceniczne gesty, komentarze i smiech.
innym razem – spacer. z gory, poboczem drogi. trzech gnojkow na motorze przejezdza raz, drugi, trzeci. rechot, jakies okrzyki, ktorych nie rozumiem. usmiecham sie tylko w duchu i ide sobie dalej. dzieciaki jeszcze przeciez. nagle slysze z tylu nadjezdzajacy motor i zanim sie zdaze polapac, czuje dziecieca lape prosto na swoim tylku. ale zostawmy sliski grunt damsko-meskich relacji. zostawmy tez religie.
jeszcze trudniejsze bywaja relacje ludzko-ludzkie. te, w najwiekszej mierze zatruwaja szkolniaki. na kazdym kroku „hello, skad jestes, dokad idziesz?”, „hello, jak sie nazywasz?”, „hello”, komentarz i chichot, hello, hello, hello. mijamy dwadziescia osob, slyszymy dwadziescia hello, mijamy trzydziesci osob, mijamy piecdziesiat osob… nieprawdopodobna lekcja opanowania. bo choc na pozor przyjazne, kiedy przyjdzie sie zmierzac z nimi troche dluzej niz przez kilka dni zaczynaja straszyc swoim drugim dnem. zaczynamy dostrzegac, ze w ogromnej wiekszosci nie chodzi o powitanie, o zwykle pozdrowienie. te zdaja sie pochodzic jedynie od starszych ludzi. a cala reszta? jak nawyk, bezmyslnie powtarzana, oklepana formulka, niewiele majaca wspolnego z ludzka ciekawoscia, z zainteresowaniem. bo „hello, skad jestes?”, zaczynamy zdanie i nagle do nad dociera, ze nikt odpowiedzi nie slucha. „hello, jak sie nazywasz?”, mowimy swoje imiona, tylko po to by zaraz cala gromadka dzieciakow zaczela je wykrzykiwac miedzy salwami smiechu. nie trzeba rozumiec slow, zeby pojac kontekst. bialy jest jak malpa, jak klaun, jak maskotka. kiedy jedziemy na plaze, co minute podchodzi ktos z telefonem w dloni, zeby nam zrobic zdjecie i sobie zdjecie z nami. jedno nieopatrzne powiedzenie „tak”, pomyslelismy, ze przeciez tez zdjecia im robimy, wiec czemu sie nie odwdzieczyc, sciagnelo cala plaze. ciagaja nas, przestawiaja, jeszcze ja, jeszcze z siostra, bratem, tatem, dzieckiem…
zeby nie zwariowac, probujemy znalezc jakies sensowne wyjscie. walczyc sie z tym nie da, wiec moze ignorowac? isc i po prostu nie slyszec wszystkich tych zaczepek. idziemy obok szkoly, akurat zaczela sie przerwa, tlum dzieciakow pod drzewem, wszystko wedlug schematu, skierowana do nas salwa pokrzykiwan. twardo idziemy dalej. kiedy nagle nie slysza zadnej odpowiedzi, ich zaczepne hello, znienacka sie wzbogaca. zamienia sie w rozzloszczone, wrzeszczane „hello, fuck you!” kto ich tego uczy?
ale jest nadzieja. po jakichs dwoch miesiacach mieszkania w maninjau, tomek wraca z targu, na ktorym kazdego dnia kupuje nam sniadanie i juz od progu krzyczy:
– kurwa, nie uwierzysz! przeszedlem cala droge, minalem wszystkie trzy szkoly, ludzi wszedzie pelno i nic! nikt mnie nie widzial, kumasz? nic! ani slowa! ani jednego hello!
od tego dnia bylo lepiej. znudzilismy sie im.

niedziela

DSC_5693.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

karuzela, karuzela, na bielanach, co niedziela…
samo zaczyna sie nucic kiedy spacerujemy po weekendowym nabrzezu. dookola kicz. plastikowe szczescia unosza sie w powietrzu, balony malowane, sloniki, pieski tygryski. wzrok w nich utkwiony, teskny, westchnienie, bo mala raczka trzyma juz krokodyla. smutna lekcja zycia znienacka zaliczona, nie mozna miec wszystkiego. ale dzieciece mysli szybciej ulatuja, wiec za moment znow usmiech sciera resztki soli, bo oto wata cukrowa, cala w strojnych rozach owija sie zwinnym kokonem lekkiej, lepkiej slodyczy, daj!daj!daj!, slucham? poprosze, a, to co innego, niewazne krokodyle, sloniki, pieski, tygryski, nowa radosc nastala. za rogiem karuzela. wlosy rozwiane smiechem, kuszace wiruja spojrzenia, co z tego ze farba sie luszczy, ze rdza w oparcia sie wgryza, niewazne, podlotce zalotce jeszcze starcza fantazji, zeby byc krolowa, ksiezniczka cala w koronkach, na wpol omdlala mlodoscia, usciskiem pierwszych uniesien, tak sobie wyobraza, tu, tam siam, nawet w pariaman. pariaman jest niewielkie, jeszcze nie zna molochow, ziebionych klimatyzacja wielkich centrow handlowych, zlodziei prostej radosci bycia, zycia, zabawy. tu, coniedzielne wypady na niewielki placyk, plastikowe stoliki, kilka kramikow z jedzeniem, jakas hustawka, scena, ktos gra, ktos tanczy, ktos zerka, pstrykaja aparaty, rybacy czekaja na plazy, zeby za kilka groszy wyprawic na mala wyspe uciekajace od tlumu nastoletnie pragnienia pierwszych niesmialych spojrzen, pierwszego spaceru za reke.
znikajacy swiat.

pomidor

DSC_5294.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

za pierwszy, kupiony w maninjau kilogram pomidorow zaplacilam 10 tysiecy. tydzien pozniej kupilam je za szesc. potem za cztery. a od jakiegos juz czasu place, jak wszyscy, trzy.
targi na calym swiecie wygladaja na pozor identycznie. w pultusku, w oruro, w santiago, w bukittingi. ale identyczne nie sa, a to, co w nich najciekawsze, to powolne odkrywanie roznic. zeby sie do nich dokopac, nie mozna byc turysta, nie mozna pojsc z aparatem, przechadzac sie jak po muzeum. trzeba na nich kupowac. i to nie raz czy dwa. trzeba kupowac dluzej.
choc ceny sa zawsze umowne, na kazdym ta umownosc jest zupelnie inna. w malezyjskim georgetown kilogram to kilogram, rowniutko, co do grama. tu sprzedaja chinczycy, wiec cena zalezy od wagi. a wysokosc ceny? odwrotnie niz w maninjau, najpierw kusili nizsza, potem, po dwoch-trzech razach nagle podwyzszali. trzeba bylo pojsc dalej, do nastepnego stoiska i znow kupowac taniej.
jeszcze inaczej w boliwii. tam bylo chyba najbarwniej, bo wszystko zalezalo od humoru przekupki. indianie nie sprzedaja, indianie daja prezenty. ona nam daje w prezencie cos kolo kilograma jablek czy pomidorow. my jej dajemy w prezencie baknot kilkupesowy. dlatego najwiekszym wyzwaniem jest wzbudzenie sympatii, bo z jakiego powodu obdarowywac kogos, kogo sie nie lubi? zdarzylo sie kilka razy, ze dostalismy po lapach (to nie przenosnia lecz fakt) za grzebanie w towarze przed powiedzeniem dzien dobry. ale z drugiej strony, nieraz tez sie zdarzylo, ze po zwazeniu warzyw i ustaleniu ceny, w przyplywie dobrego nastroju przekupka dorzucala prawie drugie tyle. albo czosnek za darmo, albo kilka limonek. a nastepnego dnia, znow sie naburmuszala i zamiast kilograma dawala ciut ponad pol i cene dwa razy wyzsza. ot taki juz ich urok. na prozno by z tym walczyc.
wrocmy do maninjau. targ jest w kazdy wtorek. po kilku zaledwie tygodniach ludzie sie z nami witaja, w kramiku z przyprawami pani odklada nam zawsze dwie wiazki cynamonu, pan sprzedajacy kawe kiedy podchodzimy pakuje trzy torebki, gdzies tam z innego stoiska dobiega znajomy glos, chodzcie, jest dobra papaja, ktos nas zagaduje, ktos cieszy sie jak dziecko, kiedy wskazujac na tomka mowie, ze on jest szefem (bo tutaj mimo islamu panuje matriarchat) albo kiwa z uznaniem i poklepuje po plecach kiedy mi sie uda zabrac rowny kilogram (rowny znaczy plus-minus dziesiec-dwadziescia deko). ale to nie tych smiechow, przyjaznej zyczliwosci i otwartosci ludzi brakowac mi bedzie najbardziej, kiedy stad wyjedziemy. najszybciej chyba zatesknie za pewnym rytualem.
pomidory kupuje zawsze w tym samym miejscu. wiem dobrze, ze kosztuja trzy, czasem cztery tysiace. a jednak za kazdym razem:
– ile za kilogram? – pytam mimo, ze obie wiemy, ze znam cene.
– siedem tysiecy – mowi, mimo, ze wie, ze znam cene.
kucam, przebieram, ogladam, udaje, ze sie namyslam.
– drogo – mowie i wstaje.
– to ile mi zaplacisz?
– nie wiem, ale nie siedem.
– cztery
ciagniemy gre. znow kucam, marudze, glowkuje. pokazuje dwa palce i mowie:
– dwa. wiecej nie dam
– nie, za dwa nie moge, cztery, ostatnia cena – patrzy i sie smieje.
ja tez sie smieje i wstaje, udajac, ze odchodze. ona chwile czeka i krzyczy za mna:
– trzy! wracaj!
wracam i kupuje. i tak tydzien w tydzien. rytual jest rytual.

a zdjecia sa z bukittinggi, z targu sobotniego. nasz domowy, wtorkowy postanowilismy zachowac – egoistycznie – w pamieci.

kokosy z nieba

DSC_4351.jpg

kokosy spadaja nam z nieba. fantastycznie? no nie wiem.
dziwne mamy w polsce pojecie o dobrobycie, ze to z nieba kokosy. bo takie na przyklad zdarzenie: tomek zamyka drzwi, ja czekam trzy metry od domku i nagle: pierdut! tapniecie. jakies pol metra ode mnie laduje wielki orzech z sila tak ogomna, ze az mi trzewia skacza. nie chce sie zastanawiac, czym by sie skonczylo przyjecie go na glowke. a to nic niezwyklego, zaden tam wyjatek. kokosy spadaja ciagle, wystarczy, ze troche powieje i leca z nieba jak grad. w zyciu juz nie zawiesze hamaka miedzy palmami.

oceany

DSC_5728.jpg
LIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

no dobra, zrobmy test. nie sprawdzajac w atlasie ani nie glowkujac dluzej niz krotki moment, odpowiedz na pytanie: ile jest oceanow?
i co? ile wyszlo?
postanowilismy przyznac sie bez bicia: nam… wyszly trzy. pacyfik zobaczony, atlantyk zobaczony, wiec stojac na bialej plazy u brzegow indyjskiego przybilismy piatke z okazji zobaczenia wszystkich wielkich wod oplywajacych swiat. durni jestesmy, co? dobrze, ze kontynenty jakos nam sie zgodzaja.

to co? to kto jeszcze zdobedzie sie na szczerosc?

made in china

made in china.jpg

– tomek zepsulo sie!
– jak to zepsulo? przeciez dopiero co TO kupilismy!
– ale nie dziala.
– sprawdz jaki geniusz karpat to wyprodukowal i proooosze niech to nie beda znow ONI.
– juz sprawdzilam. oni…
onych jest na tej planecie sporo ponad miliard, a TO… to wlasciwie kazdy przedmiot z napisem „made in china”. borykamy sie z tym problemem od momentu wyladowania w azji. nomen omen samolotem chinskich linii lotniczych. tym razem sie udalo? od tego momentu, kazda wyprodukowana przez tych geniuszy rzecz, na ktora sie natykamy, rozpada sie w tempie rozwoju chinskiej gospodarki. najpierw byly to ubrania. cieszylismy sie, ze nareszcie, po poltora roku spedzonym w podrozy, odnowimy swoja znoszona juz mocno garderobe. jednak wszystko, co kupilismy rozlazilo sie, prulo, spieralo, blaklo i rwalo po dwoch, gora trzech tygodniach. potem przyszla kolej na torby, pudelka, zeszyty, plyty dvd, zasilacz do komputera, igly do szycia, pisaki, sluchawki… wszystko co posiadalo na metce napis „made in china” przestawalo dzialac zazwyczaj w momencie, w ktorym tak naprawde zaczynalo byc potrzebne.
stwierdzenie „made in china” na stale weszlo do panteonu naszych powiedzen. kiedy pogoda zaczynala sie psuc to znaczy, ze byla made in china, autobus ktory rozkraczyl sie na skrzyzowaniu, jablko, ktore zgnilo, psi nastroj ktoregos z nas, nawet polska polityka… niezmiennie – made in china. z rozrzewnieniem wspominalismy ameryke, gdzie produkty made in uruguay, urosly do rangi wyznacznika poziomu swiatowej jakosci. spodnie z ekwadoru przezyly w nienaruszonym stanie ponad dwa lata. ktoregos dnia sprawdzilismy nawet sztucce uprowadzone z jednego z argentynskich hosteli, sluzace nam jako niezbedniki, a czasem jako proste narzedzia do wszystkiego. skoro nadal dzialaja to sa… industria brasilera.
w koncu pojawilo sie w naszych glowach pytanie. po co to wszystko? po co w sklepie sa zestawy 15 niescierajacych chinskich gumek, skoro nam wystarczy jedna scierajaca. po co sa komplety 30 tepych i lamiacych sie igiel do szycia, skoro nam potrzebna jest jedna ostra. dlaczego wszedzie dostepne sa tylko tanie, uniwersalne zasilacze do komputera, skoro my naprawde mozemy kupic troche drozszy, oby tylko dzialal dluzej niz miesiac. po co male chinskie raczki z wielkich chinskich fabryk zalewaja ten swiat setkami, tysiacami, milionami bezuzytecznych przedmiotow, ktore niemalze zaraz po wyprodukowaniu trafiaja na smietniki, wysypiska, gory odpadkow made in china. pietrza sie w azji przy kazdej drodze, przy kazdym domu, powoli wypierajac dzungle i pola, a rzeki zamieniajac w sciek. czy nie mozna by bylo mniej a dobrze?  kto wmowil chinczykom, ze ludziom potrzebny jest ten caly, wszechogarniajacy chlam? kto wmowil swiatu, ze potrzebne nam sa miliardy rzeczy udajacych rzeczy? utoniemy za chwile w tym smietnisku. i bedzie to tym dotkliwsze, ze…
– …margolcia, a wiesz, ze ONI w koncu wyprodukuja niesmiertelnosc?
–  tak? jak?
–  po prostu. sprzedadza smierci kose. made in china.

 

cwiczenie humorystyczne

DSC_5987.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

wypis z wielkiej ksiegi poskramiaczy zlych nastrojow.
(naszego autorstwa oczywiscie)

kiedy dookola chandry, chmury i humory, nalezy zrobic tak:
1. zmyslasz najbardziej niawiarygodna historie, wyolbrzymiasz, klamiesz nieprawdopodobnie, ile sil w absurdzie.
2. na samym koncu pytasz: wierzysz?
3. ten kogo pytasz odpowiada: no. wierze.

nie wiadomo jak to sie dzieje, ze mimo, ze wiadomo, ze ani historia prawdziwa, ani slowa wierze nie uczciwe, to jednak cieszy to wszystko jak umazane czekolada paluchy w dziecinstwie.

a my tu, poszlismy do lasu, zupelnie przypadkiem, po pokonaniu trzech wielkich pytonow bananowych, po przejsciu wielu kilometrow w dzikiej i niedostepnej dzungli znalezlismy w koncu raflezje – najwiekszy kwiat swiata. tomek glodny szalenie, nie zastanawiajac sie dlugo, wtrabil ja bez popijania. trafilismy niniejszym do ksiegi rekordow guinessa w kategorii jedzenie bez picia.
wierzysz?