nadzieja przydrozna

DSC_0075.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/NadziejaPrzydrozna#

otaczajace lime puebla, jak pustynia przesypujaca kolejne klepsydry wydm, sa w ciaglym ruchu. zycie w biedzie wymusza ruch. bogactwo moze sobie pozwolic na bezruch. skrajne ubostwo w bezruchu zakleszcza. a bieda, bieda przyprawiona jest nadzieja i ta nadzieja nie pozwala sie zatrzymac.
pierwsza fala splynela z gor w latach piecdzeisiatych wraz z pierwszym wniesionym w te gory telewizorem. kolorowa banka seriali rozpoczela zauroczona szklanym ekranem migracje. ta, pelna wiary struzka, plynie nieprzerwanie do dzis. niesieni nadzieja nastepni i nastepni przyjezdzaja, rozgladaja sie, szukaja, drepcza, przechodza z miejsca na miejsce, probuja, az w koncu zmeczeni, ale wciaz nie zlamani bezwiednie wpadaja w pulapke pozornej tymczasowosci. tylko na moment, na przeczekanie wykradaja pustyni kawalek goracego kurzu i jak mrowki zaczynaja znosic do niego to karton, to deske, to blache, to kawalek folii, beczke, galaz, karton, deske, blache, kawalek… i nagle, ta chwila, potem chwila dluzej rozciagaja sie niespostrzezenie na cale, pelne walki zycie. to walka wciaz i o wszystko. z biedadomem, bo wiecznie sie rozpada i nieustannie trzeba go naprawiac, wzmacniac, latac. z brudem, bo nie ma biezacecj wody, a kurz pustyni znajduje droge do najmniejszych szczelin. z ciemnoscia, ze skwarem, z zacofaniem, z zimnem, bo nie ma elektrycznosci. z sasiadem, bo pozyczyl i nie oddal. z dlugimi godzinami w piekle korkow, ze strugami deszczu, z ta nadzieja, ktora mnie tu przywiodla i w koncu ze soba samym, by mimo wszystko wytrwac, bo moze juz jutro to na mnie bog raczy spojrzec przychylnie. a wtedy…
wtedy poloze sie i odpoczne.

jechali…

zeszyty strony-25.jpg

po dlugiej i burzliwej dyskusji na temat czasu, przestrzeni, wymiarow i chronologii zdarzen, ustalili, ze:
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/NarrizDelDiabloAlausi#
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/TargGuamote#
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/Cuenca#
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/TargSigsig#
jechali.
http://picasaweb.google.pl/maugoska/NadziejaPrzydrozna#
az dojechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/Desaguadero#

panama w ekwadorze

DSC_0152.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/PanamaWEkwadorze#

wlokno musi byc cienkie i mocne. kobieta – dokladna, staranna i cierpliwa, a sprawne, meskie dlonie, musza dopelnic calosci.
ta palma rosnie tylko w ekwadorze, tylko na wybrzezu i tylko w jednej prowincji. kocha cien, wilgoc lasu deszczowego i bryze oceanu. to dzieki nim, moze zagwarantowc jakosc super-fino, nieosiagalna nigdzie indziej na swiecie. jednak niezaleznie od jakosci, prawdziwego kapelusza nie kupuje sie w sklepie. prawdziwy kapelusz, od poczatku do konca robiony jest recznie i na zamowienie. to cos wiecej niz nakrycie glowy. on ma dusze.
paja toquilla osiaga dojrzalosc po trzech latach i od tego momentu, raz na 30 dni wydaje plon. rosnace u jej podstawy, mlode, ciagle jeszcze zrolowane liscie sa delikatnie scinane i transportowane do okolicznych wsi. tam, ostroznie sie je rozwija, rozdziela na wlokna, czysci, gotuje, suszy i sortuje wedlug grubosci. tu konczy sie czesc wspolna procesu. od tej pory wszystko zaczyna zalezec od miejscowej tradycji, zamowienia, mody oraz nigdy nie zdradzanych, przekazywanych z ojca na syna tajemnic. najbardziej szanowane jest nadmorskie miasto montecristi, ojczyzna slomkowych kapeluszy. to tam, w siedemnastym wieku, hiszpanscy kolonialisci odkryli stosowana przez miejscowa ludnosc technike splotu. i tak, w montecristi, posortowane wlokna zamyka sie na noc w szczelnie zamknietym pojemniku wraz z miska wypelnona siarka i rozzarzonym weglem. ulatniajacy sie powoli dym, plowi je na charakterystyczny, jasnobezowy kolor. tak wybarwione, gotowe sa do uzycia. wyplecenie jednego kapelusza, w zaleznosci od jego jakosci, zajmuje doswiadczonej kobiecie od dwoch dni, do ponad dwoch miesiecy. na ten czas sklada sie nie tylko grubosc wlokien, ale tez, moze nawet bardziej, jakosc splotu. musi on byc rowny i regularny. do pelnego okreslenia jakosci, dochodzi jeszcze jednolitosc koloru. wypleciony kapelusz trafia w rece rzemieslnika. robiona jest ostatnia przymiarka, ewentualne rozciagniecie, dopasowanie, rondo jest przycinane i zaczyna sie praca nad najwazniejszym. nad ksztaltem. najbardziej tradycyjna metoda, ciagle jeszcze opiera sie na drewnianych formach, drewnianym mloteczku i zelazku z dusza. najpierw prasowany jest sam brzeg. to go utrwala i wygladza. nastepnie prostowane, tworzone jest rondo. bezladny jeszcze ksztalt, naklada sie na drewniana podstawke i dlugimi godzinami ubija, modeluje, obstukuje, tak, by powstalo wyrazne, rowne zagiecie. i w koncu, przy uzyciu odpowiedniej formy i zelazka, wytlaczany, wyprasowywany jest sam model kapelusza. teraz, pozostaje juz tylko wszycie wewnetrznych usztywnien, zewnetrznych, ozdobnych tasiemek, metki i po trzech-czterech miesiacach pracy, mozna zainkasowac calkiem okragla sumke.
no dobrze. a skad panama? wszystkiemu winni sa jeden hiszpan i jeden francuz. o ile w latach trzydziestych dziewietnastego wieku, montecristi bylo malo znana prowincja, o tyle panama stala sie powaznym centrum komercyjnym. dlatego tez, szybko rozwijajacy swoj kapeluszowy biznes, niejaki manuel alfaro, w 1835 roku, postanowil zajac sie eksportem i otworzyc tam swoj pierwszy sklep. dokladnie dwadziescia lat pozniej, pewien mieszkajacy w panamie francuz, wystawil owe kapelusze na odbywajacych sie w paryzu swiatowych targach. zajety bardziej interesami niz historia i tradycja, nie mial pojecia, ze sa wytwarzane w ekwadorze. i tak, poniewaz ekwador nie zostal wspomniany, napoleon, roosevelt, gable, bogart, picasso i paru innych przystojniakow, chadzalo i chadza w panamach.

johnny

johnny ok.jpg

mial na imie rodrigo, ale wszyscy mowili na niego johnny. sam kazal tak na siebie mowic na czesc johna wayna – jedynego wielkiego bialego jakiego znal. choc mial juz prawie siedemnascie lat, nadal jezdzil do matki na przedmiescia, gdzie spedzal cale wieczory wpatrzony w czarnobialy telewizor, sledzac kolejne przygody swojego bohatera.

johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem. mieszkal w centrum, w hotelu, gdzie pomagal sprzatac pokoje. to byly jedyne momenty, kiedy zdejmowal swoj wielki, czarny kapelusz z mocno podwinietym rondem i skorzana kamizelke. swoich kowbojskich butow nie zdejmowal nigdy. podobnie jak nigdy nie wyjmowal zatknietej miedzy zeby wykalaczki. jego najwiekszym marzeniem bylo wreszcie miec wasy.

johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem i byl z tego bardzo dumny. nie tolerowal niczego, co bylo inne niz ekwadorskie. kilka razy w tygodniu upijal sie w miejskim parku samogonem z trzciny cukrowej. tej podlej, wymyslonej przez amerykanskich gringos whisky, nigdy by nie wzial do ust. poza tym nawet john wayn czasem upijal sie bimbrem.

johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem i tak jak inni prawdziwi ekwadorczycy kochal pilke nozna. jego dumne, ekwadorskie serce pekalo z rozpaczy, kiedy widzial tych czarnuchow z doliny chota, biegajacych po boisku w koszulkach jego ukochanej reprezentacji. co z tego, ze prasa pisala wciaz same ohy i achy, skoro on dobrze wiedzial, ze to wlasnie przez nich ekwador po raz kolejny nie bedzie mistrzem ameryki.

johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem i jak na ekwadorczyka przystalo, lubil sie czasem zabawic po bimbrze z canii azucar. szedl do tej mrocznej dzielnicy, za rzeka, za avenue montufar. wiedzial, ze to co robi, nie bylo uczciwe i dobre, ale wiedzial tez, ze niedziele pojdzie do kosciola, wyzna wszystkie swe grzechy przenajswietszej panience, a ona mu wybaczy.

johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem. uwielbial spedzac czas oparty o sciane hotelowej bramy. stal i mierzyl spod swego czarnego kapelusza wszystkich wchodzacych gosci. wiedzial, ze ma prawdziwie ekwadorski wzrok. zimny, wymierzony prosto w oczy. najbardziej lubil patrzec na tych wiecznie wystraszonych, zamotanych gringos. ci zawsze, niezawodnie uciekali przed jego spojrzeniem.

johnny spedzal pod sciana cale dnie. recepcjonista paolo, nie mial juz zdrowia pedzic go do roboty. lubil chlopaka i pozwalal mu  marnotrawic cale dnie na rozmyslaniach o ekwadorskiej duszy. johnny wystawal tak z noga oparta o sciane, rekami skrzyzowanymi na piersiach i kapeluszem mocno naciagnietym na oczy. jedna dlonia obracal w zebach wykalaczke. i nic nie bylo w stanie ruszyc go z tej pozycji.

tego dnia, do miasta przyjechala mlodziezowa reprezentacja futbolu z ibarry. jedenastu rozesmianych, czarnych chlopcow opanowalo caly autobus. po siedmiu godzinach jazdy, kierowca o imieniu chang i oczach skosnych jak pekniecia na przedniej szybie, mial juz serdecznie dosyc tej rozwrzeszczanej dzieciarni. chcial jak najszybciej odstawic wycieczke do hotelu i isc spac. cofal dosc nerwowo. johnny widzial jego spocona twarz, odbijajaca sie w lusterku, jednak byl prawdziwym ekwadorczykiem i nie pomyslal nawet, ze mialby ustapic autobusowi pelnemu tego bydla z polnocy, czy ruszyc sie i pomoc zaparkowac. kierowca cofal za szybko. zmeczenie pomoglo pomylic hamulec z pedalem gazu. rozlegl sie chrzest metalu zdzierajacego tynk z hotelowej sciany. i chrzest czegos jeszcze. bardzo i prawdziwie ekwadorskiego.

johnny byl.

poczatkowo nikt niczego nie zauwazyl. nikt poza jednym chlopcem, o twarzy ciemnej jak heban, siedzacym w tylnym oknie autobusu. chlopiec mial na imie  john, a jego matka, przy peknietym lustrze w pokoju trzymala odpustowa fotografie amerykanskiego aktora grajacego w westernach. fotografia byla juz niewyrazna, lecz john bardzo dobrze pamietal wielki, czarny kapelusz. i teraz z zachwytem patrzyl, jak ten wlasnie kapelusz, zataczajac kregi, z wolna opada na chodnik.

i co sie dziwisz

zeszyty strony-23.jpg
panorama.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/ICoSieDziwisz#

najpierw wlasciciel hostelu zrobil wielkie oczy, ze gringos nie chca taksowki. o szostej rano? na dworzec?? z plecakami??? piechota???? no tak. w nasza prosbe, o wyrzucenie przy drodze na chimborazo, kierowca autobusu na poczatku nie uwierzyl, a nastepnie skwitowal ja spojrzeniem sugerujacym udanie sie do lekarza. e. nie moja sprawa, chcecie, to sie zatrzymam. o. no to por favor. a to juz tu, wysiadajcie.
i tak to sie znalezlismy na… yyy… w… przy… hmm.
mialo byc: pieknie, przestrzen, niezmierzone pustkowie, paramo – polpustynne rowniny pomiedzy wysokimi lancuchami wulkanow, osniezone szczyty chimborazo na horyzoncie… bylo: mrozne, przeszywajace hulajacym, przenikliwym wiatrem mleczne nic. stalismy w samym srodku chmur, tak gestych, ze nie bylo widac drugiej strony drogi. kierowca beznamietnie wskazal nam kierunek wejscia do parku i odjechal. po chwili, przez chwile, zamajaczyl stojacy kilka metrow dalej, przerdzewialy kontener. w nim, zamiast straznikow pobierajacych oplaty, polamane krzeslo i kilka desek. obok droga. wzdluz poznaczona sladami opon, w poprzek – sladami zwierzat. jedyne slady stop pozostawaly po nas. nagle, jakby zaintrygowane nasza obecnoscia, wszystko dookola ozylo. chmury rozpoczely dziwna zabawe w kotka i myszke. unosily sie, opadaly, tworzyly dziury i szczeliny, co i raz ukazujac kolejne fragmenty krajobrazu. o popatrz! jaka gor… i juz nie ma, a tutaj! jaki szcz… i zniknal, o k…, a to co to? zmaterializowane z nicosci stado alpakow przystanelo na nasz widok. pogapily sie, podumaly i poszly w swoja strone. my zostalismy jak wryci.

jak to przyszliscie? przeciez mozna przyjechac – zdziwili sie na gorze. a gdzie wasz przewodnik? nie mamy. to sami tu przyszliscie? tak. i sami idziecie na szczyt? nie. wcale nie idziemy. to po co tutaj jestescie? po co? balwana ulepic. coooo?! i tak w kolko. a jak to, a dlaczego, a oooo… i turysci i miejscowi.
i… my.
tak. my tez, bo tecza okragla, bo farby po otworzeniu strzelaja jak fajerwerki, bo lis przyszedl, bo po zjechaniu na dol rzeczy w plecakach zimne, jak z lodowki, bo butelki sie wklesly, bo spac sie nie da na tej wysokosci, bo na niebie tyle gwiazd, ze az bialo, bo slonce oczy wypala, bo lodowiec sie topi, bo ogien sie nie pali, bo… tomek, a co to za dzwieki? dookola nas mleko, nic nie widac. to kamienie spadaja. taaaaa…
a potem, przy ogladaniu zdjec okazuje sie, ze mial racje. prawie. bo nie tylko kamienie. lawiny tez.

aaaaaaaa…… czy ktos moze wie, czy okragla tecze, taka wokol slonca na niebieskim niebie to mozna zobaczyc wszedzie, czy tylko wysoko w gorach?
aaaaaaaa…… czy ktos moze wie, czy przebywanie na duzej wysokosci moze uzaleznic? ale nie dusze, bo to wiemy, ze moze. czy w jakis sposob moze uzaleznic cialo?
aaaaaaaa…… wlasnie, ze bedziemy sie cieszyc. jeszcze nigdy w zyciu, nie bylismy tak wysoko:) 5200 zadziwione czeka na pobicie.