mamonizm

mamonizm.jpg

zadne z ponizszych zdan prawdopodobnie nie bedzie ani oryginalne, ani tym bardziej odkrywcze. nie maja takiej szansy, bo tez i to, czego dotycza jest starsze od najstarszego zawodu. a jednak singapurowi udaje sie przesunac granice przyzwoitosci. choc znamy kult konsumpcji z innych czesci globu, widzielismy wiele jego barw i odcieni, nigdzie nie spotkalismy go w tak jednoznaczniej, wszechwladnie panujacej, ortodoksyjnej formie. singapur jest watykanem, mekka, jerozolima. tu, pieniadz jest religia, zielonym monoteizmem obnazajacym malosc calej reszty bogow. bo kiedy gdzie indziej na swiecie allah z jezusem i budda drocza sie o wplywy, podkladaja bomby, zawiazuja spiski, tu grzecznie koegzystuja pod czujnym okiem mamony. nie maja innego wyjscia, ludzie poznali komfort, wysokie zarobki, wygode. juz nawet narzekac przestaja na brak wolnosci slowa. bo po co gadaniem zagluszac pomruki astonow martinow, ferrari, jaguarow. kto by chcial sie sprzeciwiac czystym ulicom, koncertom, festiwalom, languscie i krabom na kolacje? nikt o zdrowych zmyslach nie odda torebki chanel czy wina rocznik ę-ą za bycie w opozycji. zreszta kontra czemu? temu ze wielki brat patrzy zrenica tysiaca kamer z kazdego skrzyzowania? bezpiecznie jest dzieki temu. ze gumy zuc nie mozna? wyobraz sobie chodniki, stoly i ulice nieoblepione syfem. ze nie ma demokracji? a po co demokracja, skoro nie gwarantuje calego tego komfortu jaki daja dolary?
mozna sie zgadzac lub nie, lubic lub nie lubic, podziwiac, krytykowac, ale conajmniej jednego nie mozna im zarzucic: nie udaja swietych, otwarcie i jasno mowia, ze to czego pragna, to pieniadz. ze zrobia co w ich mocy, by miec go jak najwiecej.
no i… wierza w boga, ktory bezsprzecznie istnieje.

geylang

DSC_2390.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

geylang road ma kilkadziesiat przecznic. ciagnie sie i ciagnie od obrzezy centrum az po podmiejski katong, muzulmanska dzielnice sypialniana. singapurskie ministerstwo turystyki wolaloby zebysmy tam nie lazili. nie opisuje geylangu w rozdawanych na kazdym kroku kolorowych broszurach, ani nie wspomina o nim na stronach promujacych miasto. podobnie przewodniki. ot, wspominaja cos o ciekawej, tradycyjnej architekturze czy przebakuja o czerwonych latarniach, ale i jedno i drugie niemrawo i bez przekonania. dokladnie odwrotnie niz tamten spotkany nad ranem chinczyk o mocno wybaluszonych oczach i dziwnie przyspieszonym, oksfordzkim slowotoku. geylang? nie byliscie na geylang? to gdzie byliscie, w centrum? w tej plastikowo szklanej makietce dla turystow? i pewnie myslicie, ze wiecie cokolwiek o tym miescie? powiem wam, chcecie wiedziec, to jedzcie sobie na geylang, tam jest prawdziwe zycie, prawdziwy, stary singapur, macie jakas mape? wyrywa i chwiejnym gestem stawia wielka krope. oooo-tu!
geylang prowadzi dwa zycia. odrebne, niezalezne i mimo laczacych je miejsc, zupelnie niezazebione. wraz z nadchodzacym zmrokiem gladko i plynnie przechodzi z jednego swiata w drugi. z poprawnej, czystej jasnosci w gesta, szemrana ciemnosc. za dnia jest zwykla ulica, zdobna w klimatyczne, lokalne „domosklepy”, szczegolnie tutaj udany mariaz chinskiej tradycji i wplywow kolonialnej, klasycznej estetyki. mienia sie stylami, forma, kolorami. na parterach handel, uslugi, jadlodajnie, na pietrach, pod dachem przestrzenie dzielone na klitki-mieszkania. zycie, sprawy, codziennosc. mijaja anonimowo, nikna w miejskim tlumie. ulica jakich wiele. gdy ja opuscisz przed zmrokiem, szybko o niej zapomnisz. ale jesli zostaniesz…
geylang to meski swiat. kobiety w nim istnieja o tyle o ile moga przyniesc przyjemnosc mezczyznom. dlatego jest ich tu wiele. zjawiaja sie wraz z ciemnoscia, rytnicznym stukotem obcasow. usmiechy, powitania, przypalany papieros. dokladnie w tym samym czasie, bliskosc i dalekosc wypelnia loskot rolet konczacych kolejny dzien pracy. wlasciciele sklepow, warsztatow i restauracji ustepuja miejsca budzacej sie nocnej zmianie. rozblyskuja neony. dziewczyny rozgniataja filtry znaczone czerwienia i bez pospiechu zmierzaja w strone plastikowych, tanioknajpianych stolikow. zjedza tam kolacje. a moze to obiad? sniadanie?
siedzimy w jednej z tych knajpek, w glebi, w bocznej uliczce. po drugiej stronie budynek, przez otwarte okna widac klatke schodowa. przy wejsciu szyld: bar ten i ten, na gorze, na trzecim pietrze. dziwi dlaczego na trzecim, chwile rozmawiamy, moze nizej tez bary, tylko szyldow nie maja… przerywa nam glosny smiech, kolejne kuse wdzianka, torebka, zapalniczka. zajely ostatnie miejsca. zupa, herbata i ryz. mezczyzn na razie nie ma, pojawia sie za godzine, zastawia obficie stoly jedzeniem, piwem i wzrokiem wpatrzonym w telewizor. i beda jak posagi siedziec tak az do znudzenia. a kiedy nuda nadejdzie, wyjasnia nam tajemnice baru na trzecim pietrze.
geylang zaskakuje. spodziewalismy sie zgielku, muzyki, lubieznosci. a tutaj, prawie cisza, powolnosc, niemal znuzenie. nikt nie nagabuje, nie kusi, nie zacheca. owszem, cala ulica wraz z ciemnosciami przecznic sklada nieme oferty. tutaj salon masazu, tam klub, bar, sklep dla doroslych, choc mlodym wstep wzboniony, zapraszamy serdecznie, przed knajpa kilka dziewczyn w „szkolnych mini mundurkach”, czerwone chinskie lampiony kolysza sie na wietrze, cenniki hotelowe kusza promocjami, godzina dziesiec dolarow, taniej nigdzie nie znajdziesz. a jednak czegos brakuje, jakiejs energii, charyzmy. mijamy kolejne uliczki, nagle przychodzi olsnienie. tu nie ma zadnych bialych, oni tu sa po swojemu. to miejsce stworzone jest dla nich i im nie brakuje niczego. to my jestesmy jak sroki, przyzwyczajeni do blyskow, do wrzaskow, alkoholu. zeby bylo zabawnie, musi byc glosno, z famfara. dla nas powstaly patpong i nana plaza w bangkoku, tam sie odnajdujemy, tam wiemy jak fetowac.
roznica kulturowa.
i wtedy sie geylang otwiera. nabrzmiewa, wypelnia lepkoscia. zaczyna pokazywac male subtelnosi. wzrok, gest, tajemnica, mrocznosc, za rogiem rozmowa, ten bar na trzecim pietrze, naprawde nie jest barem, ale kolejnym hotelem, w ktorym gdy wchodzisz po schodach wybierasz sobie dziewczyne na ulubionym polpietrze. spokojnie, po cichu, bez wrzawy. bo oni nie przyszli tu wrzeszczec. oni tu chca sie odprezyc.

marina bay

za kazdym razem, przechodzac tedy, zastanawialismy sie, jakie to uczucie, kiedy przychodzisz rano do pracy, szef wola cie do siebie i mowi: sluchaj, jest w singapurze zatoka, malo zagospodarowana, na razie jest kilka hoteli, koncza wlasnie budowac opere, jest jeszcze kilka inwestycji, ale w gruncie rzeczy nic tam nie ma. rzad natomiast chcialby stworzyc cos wyjatkowego, zagospodarowac caly ten obszar. pieniadze sa niewazne, bo to ma byc wizytowka kraju, a singapur jest bogaty. na dzien dzisiejszy, zalozenie jest jedno: wszystko jest mozliwe. wymyslaj!
no i myslelismy o tym uczuciu, tym momencie zanim sie zacznie mozolna, zmudna praca, tych chwilach, kiedy w wannie, w czasie snu, w metrze, samochodzie, lesie, sklepie pojawiaja sie natchnione, niesforne rozblyski i zagluszajac caly swiat krzycza wnieboglosy: niech to miejsce bedzie jak morze! niech bedzie ogromna fala, zbudujmy wiezowce tak, by linia horyzontu tworzyla wzburzone morze i, i jeszcze niech na koncu bedzie wielki hotel, niech bedzie z trzech wiezowcow-filarow, jak… jak cyrkle, a na nim, a na nim niech bedzie zawieszony wielki frachtowiec, tak! a budynki za nim beda wzburzona przez niego woda. a… a na dachu zrobmy basen, ogromny, i taki, zeby swoja krawedzia dotykal do krawedzi budynku, pod niebem! jezu! jaki to bedzie widok! a jego elewacja niech faluje na wietrze jak ocean! a tam… tam zrobmy stadion, a boisko bedzie… na wodzie! i bedzie polaczone z hotelem mostem, mostem… jak.. jak spirala dna i bedzie mial trzy tarasy! wiszace nad woda! a obok wielki kwiat, tak, budynek jak kwiat, i, i jeszcze, zeby ludziom dobrze bylo to zamontujmy takie wiatraki czerpiace energie z baterii slonecznych, jak czlowiek bedzie pod nimi stawal, to fotokomorka uruchomi turbine. i… i nawilzacze powietrza, ozezwiajacy labirynt nad chodnikiem, a w parku, w parku zrobmy wielkie palmy, parasole, ktore w nocy oswietla cala okolice, a w glownym centrum handlowym niech bedzie rzeka i niech plywaja po niej gondole, a wiezowce niech maja takie wneki i niech w nich rosna drzewa, zielone miniparki i… i… i…a…
i siedzisz tak, siedzisz? skaczesz! machasz lapami, tlumaczysz, wymyslasz zadyszasz sie tlumaczac, potem przelewasz to na papier, zamieniasz w zerojedynki projektow i pelen wiary i uniesienia, ale tez obaw i strachu prezentujesz. panstwo siedza, sluchaja, patrza, potakuja, ale miny kamienne, profesjonalisci, spotkanie sie konczy i… czekasz.
az w koncu nadchodzi ten dzien. przychodzisz rano do pracy, szef zgrania cie do siebie, chwile jeszcze czeka az w koncu sie usmiecha. robimy!
rany boskie, jak oni musieli sie cieszyc…
bo marina bay, to nie jedna, nie dziesiec, ale kilkadziesiat jesli nie kilkaset inwestycji skladajacych sie na calosc. futurystyczna, niezwykla koncepcje, ktora zrodzila sie w ich glowach. bajka!

a my, chodzac tam i patrzac na zaczatek tego co ma powstac, nie moglismy oderwac oczu i po raz pierwszy w zyciu bylismy naprawde dumni z… tak, z homo sapiensa, ze jest w stanie wymyslic, zaprojektowac i stworzyc cos tak niesamowitego.

singapur

zeszyt azja 4.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

juz druga wizyta w tym miescie uczy podstawowego: doswiadczenia z pierwszej na nic sie nie przydadza. to miasto wciaz sie zmienia w tak szalonym tempie, ze znikaja ulice, cale duze kwartaly szarej podstarzalosci sa wymieniane na smukla, blyszczaca nowoczesnosc. co w innym miescie by stalo, murszalo zaciekami, tu, musi ustapic miejsca kolejnej wizytowce, dumie, komfortowi. trzy dni szukalam hotelu w ktorym kiedys mieszkalam, dzis sladu po nim nie ma, gubilam sie na ulicach, nieustannie dziwilam, tu byla restauracja, tu wielki biurowiec, tu plac…
to miasto imponuje swoja perfekcyjnoscia, ladem, estetyka, dbaloscia o detale. nieprzyzwoicie bogate, niewiarygodnie ambitne, nie pozostawia przestrzeni najmniejszej nijakosci. jesli podziemne przejscie, to bedzie doswietlone swiatlem naturalnym, jesli niewielki skwerek, to tak zaaranzowany, by mozna bylo przysiasc, odpoczac od zgielku miasta. ulice centrum bez korkow, jakos dali rade namowic wiekszosc mieszkancow by korzystali z metra, metro nowoczesne, wciaz rozbudowywane, na stacjach zamiast loskotu nadjezdzajacych pociagow, cieply, kobiecy glos zalotnie nuci piosenke: train is comming, train is comming. w centrach handlowych jazz zastapil dudnienia pop’u. czysta(!!!) little india, poukladane china town, dzielnica kolonialna jak prosto spod igielki, wysokie, szklane centrum blyszczy blekitna czystoscia. dziesiatki festiwali dostepnych dla kazdego, projektow, instalacji, wydarzen, przegladow, pokazow, niespotykane gdzie indziej poczucie bezpieczenstwa, zycie na ulicach, w parkach, na tarasach…
i jedna w tym wszystkim zagadka. przeogromna wiekszosc spotkanych po drodze ludzi spedza w tym miescie niewiele ponad jedna, dwie noce, traktuje jako tranzyt, kwituje je: e! nie warto, przeciez to jak europa! i jedzie w dalsza podroz. nadziwic sie nie moge, szukam i szperam w pamieci: londyn, paryz, budapeszt, wieden, berlin, amsterdam, sztokholm, wilno, warszawa… i nijak nie znajduje zadnych takosamosci.