ona

ona.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Ona#

siedze… znow ten wiatr. przeszywa mnie na wylot. nie moge przed nim sie ukryc. mam wrazenie jakby ziarenka piasku przezen niesione wpadaly przez moje oczy prosto do wnetrza czaszki… jakby wypelnialy mnie cala… moja skore…. moje kosci… cale moje wnetrze. to przez nie nie moge sie poruszyc. czuje sie taka ciezka… sztywna… sucha… zaraz przyjdzie noc. wtedy wiatr ucichnie. znow bede sama w ciszy. bezsenna… sluchajaca… czuwajaca…
przyzwyczilam sie juz do tego… do tych mroznych nocy… goracych dni. slonce juz tak nie pali… ksiezyc tak nie mrozi. nie czuje juz tak jak kiedys… nic nie czuje. moje serce nic nie czuje… no wlasnie. a gdzie jest tiku. dlaczego tak dawno juz go nie bylo. dlaczego nie juz przynosi nowych opowiesci. wiem ze nie chcial mnie skrzywdzic… wiem to na pewno. mowil mi o tym… mowil kiedy juz opadla ciemnosc. prosil o przebaczenie… prosil o wiele rzeczy. przynosil liscie koki, tyton i alkohol… gluptas. jakbym bez tego go nie wysluchala… nie patrzyla na niego. a on przychodzil coraz starszy… bardziej szary… bardziej skurczony… jakby go ten przeszywajacy wiatr do ziemi ciagnal… do mnie. ale zawsze przynosil podarki… zawsze. inni tez przychodzili… i przychodza… i przynosza podarki. ale nie opowiadaja mi historii jak tiku… zawsze tylko prosza. otumaniaja mnie koka, tytoniem i winem… a wtedy przychodzi matka. choc jest obok mnie caly czas to tylko wtedy do mnie przemawia. pyta czego chce… a ja  nic nie chce… czego moge chciec… wiec powtarzam jej co mowia ludzie… o co prosza… wtedy milknie i odchodzi. ludzie zawsze czegos chca… jak nie tego zeby dziecko ozdrowialo albo maz wracal do domu z pieniedzmi to zeby sasiada rozbolal brzuch albo tesciowi krowa przestala sie cielic… tak… wtedy przynosza mi martwe zwierzeta, plody lamy… dzikie ptaki… pancerniki… jakbym miala je zjesc… ohyda… a potem musze prosic matke zeby te zwierzeta do siebie zabrala… do swojego lona… do ziemi… zeby nie lezaly tak przede mna toczone przez robactwo… nie lubie robactwa. ale to nic nie zmienia oni ciagle przychodza… rozni… czasem obcy… dziwni… o jasnej skorze i wlosach, w dziwnych ubraniach… coraz ich wiecej… o znowu sa… jest ich duzo… otaczaja mnie… nie…. zostawcie mnie!
ciemnosc.

siedzi… patrze na nia… ale nie potrafie w niej juz byc… w niej… we mnie… to cialo juz nie przypomina mnie… dobrze przynajmniej ze juz nie wieje… nie ma juz piasku… nie ma juz nic co bylo. juz nic nie slysze… matka odeszla… jestem jak to cos co bylo mna… siedzi na drewnianym cokole w przezroczystym sloju… nic przez niego nie slychac… nic nie czuc. ale ludzie nadal przychodza… lecz nie przynosza juz podarkow. teraz chodza w gory. tam ukladaja kopce z kamieni… tam pala liscie koki… tyton… rozlewaja alkohol dla matki. albo chodza na targowiska… prosza o poswiecenie plytek z cukru i mleka lamy a potem je zjadaja wierzac ze to zalatwi ich prosby. a ja kraze tu nad ich glowami ale nie slysze juz ich prozb… nie mowia do mnie… nie potrzebuja mnie… jestem taka samotna… w tym domu bez dnia i nocy… bez slonca… ksiezyca… bez mojego tiku… matko zabierz mnie stad… zabierz mnie do siebie… chce znow poczuc wiatr w twoim kamiennym lonie.

on

DSC_0292be (6)-1.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/On#

zawsze mowilem, ze uklady nalezy miec i na gorze i na dole. na dole nawet bardziej, bo ci na gorze sa od spraw wyzszych niz te twoje przyziemne zachcianki. nie patrz tak, nie mow ze nie rozumiesz. poza tym nikt ich na oczy nie widzial. tak, tak, wiem, mowia, ze sie objawila w oruro swieta panienka, kosciol na tym miejscu wybudowali i co? wchodzisz do kosciola, schodzisz na dol w kopalniane korytarze i kogo widzisz? el tio we wlasnej osobie. rogaty, czerwony, nabrzmialy od wodki i tytoniu, podstaw tego kosciola pilnuje. ha! i niech go kto ruszyc sprobuje albo zignorowac, tak, tak, mozesz tam nie lazic, mozesz zostac na gorze, ale z czego wtedy bedziesz zyl? zona cie przepedzi, lacha na tobie nie zostawi, zaraz wrocisz, zaraz sie skruszysz, bedziesz prosil o przebaczenie, to nietrudne, jak nie nabluznisz to nietrudne, garsc koki, garsc dolarow i jestescie kwita, ty go poszanujesz, on cie w podziemia wpusci i bedzie chronil. tylko nie nabluznij. nie chcesz nieszczescia sprowadzic, siedz cicho. taki twoj los, ze pol zycia zyjesz pod ziemia jak kret. musisz byc w zgodzie z diablami. no. poza tym, kto to slyszal, zeby ludzi w ziemi grzebac, barbarzynskie zwyczaje. wrzucisz sobie trupa do garnka? nie wrzucisz. a do ziemii wrzucasz. a ta ziemia plon ma dac. nie rozumiesz? to pachamama, twoja matka, matka ziemia, pozwol jej o siebie zadbac. nie mozesz jej tak truc. a zmarlych tez trzeba szanowac. jak zywych. szacunek, rozumiesz? szacunek. jak ich dusza ma byc wolna kiedys ja zamurowal? wszystko, wszystko chcecie zmieniac, to sie na was zemsci, zobaczysz, nie mozna czlowieka nie zabalsamowac, nie mozna mu nie dac zyc miedzy duchy. a diabel bedzie chcial, sam sie o niego upomni. o ciebie tez sie upomni. no co tak patrzysz, co? juz sie upomnial? ha! to dlatego tu jestes, no to juz wszystko rozumiem, od razu wiedzialem, ze krecisz. siadaj. siadaj i sluchaj. karty wszystko powiedza. masz szczescie, pojutrze jest pelnia, dzis jeszcze kup koke i wodke i idz el tio udobruchac. nie licz, ze ci sie to uda, ale idz, niech cie zobaczy. a jutro pojdziesz na targ i kupisz lame. biala, ma byc biala, rozumiesz? tu tylko biala pomoze. kupisz tez koki, tytoniu i wodki. duzo. wiecej niz bys chcial. i wrocisz pojutrze z tym do mnie. i kobiet masz tylko nie ty….
ej wy, a wy co tak patrzycie? odejdzcie mi stad, juz was nie ma. idzcie sobie do bab, niech one tam wam powroza. no juz, takie biale tabliczki, na pewno cos sobie znajdziecie. no juz, idzcie, idzcie. adios.

oruro

zeszyty strony-27.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Oruro#

kiedy bledna barwy karnawalu, oruro zaczyna mienic sie barwami zycia. targ odswietny, targ confetti, serpentyn, masek, muzyki, tortow, zamienia sie w targ codzienny, ziemniaczano-serowo-chlebowy, a dnie przeciete na pol dwugodzinna sjesta wypelniaja czas miedzy poniedzialkiem a sobota. zapelniaja sie uliczki adwokatow, krawcow, handlarzy, ozywaja bazary, przekupki rozstawiaja swoje kramiki, zebracy zajmuja swoje stale miejsca, sprzedawcy linijek, masci, melodeklamacji, okularow, szczescia, przekrzykuja klaksony samochodow i siebie nawzajem, a miedzy tym wszystkim, kiedy przyjrzec sie uwazniej, siedzi na chodniku starzec z talia kart w dloni, staruszka sprzedaje zasuszone kopytka, ziola i masci a jej sasiadka, przy uzyciu slodkich, bialych tabliczek z wizerunkiem samochodu zapewnia dobra transakcje stojacemu naprzeciw niskiemu, niepozornemu mezczynie. wszystko tetni, zyje, miesza sie i zaciekawia. i intryguje. i zastanawia. bo mimo tylu prob, tylu misji, tylu wysilkow kosciola, mity, wierzenia, zabobony, sa tu wciaz zywe. i nie jako podania i legendy. one sa codziennoscia. one ta codziennosc tworza, to dzieki nim, to wszystko tak sie mieni.
a w niedziele miasto zamiera. ulice pustoszeja, cichna, powietrze staje. nie ma nikogo, nie ma gwaru, nie ma ruchu. wszystko nagle znika. a gdzie? trudno powiedziec. na pewno nie w kosciele, bo ten tez jest pusty.

carnavalito

DSC_0050.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Carnavalito#

boliwia zyje zdrobnieniami. z pietnastopokojowego hoteliku, dwupasmowa uliczka na zajmujacy pol miasta bazarek po quesito-serek, aquita, baniaczek wody, poquito-troszenke, dwa kilo de tomatito pomidoreczkow, cebulka i platanitos, bananki, kisc za jedyne cztery bolivianitos, tu juz z wielkim usmiechem od ucha do ucha, pani wydaje z dziesieciu piec. prosze pani… a! malenka pomyleczka! solo unito, solo unito senorita! no tak, kto by sie teraz klocil o poquito pesitos, kiedy tu wlasnie nagle, w tydzien po karnawale, rusza carnavalito.