pomidor

DSC_5294.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

za pierwszy, kupiony w maninjau kilogram pomidorow zaplacilam 10 tysiecy. tydzien pozniej kupilam je za szesc. potem za cztery. a od jakiegos juz czasu place, jak wszyscy, trzy.
targi na calym swiecie wygladaja na pozor identycznie. w pultusku, w oruro, w santiago, w bukittingi. ale identyczne nie sa, a to, co w nich najciekawsze, to powolne odkrywanie roznic. zeby sie do nich dokopac, nie mozna byc turysta, nie mozna pojsc z aparatem, przechadzac sie jak po muzeum. trzeba na nich kupowac. i to nie raz czy dwa. trzeba kupowac dluzej.
choc ceny sa zawsze umowne, na kazdym ta umownosc jest zupelnie inna. w malezyjskim georgetown kilogram to kilogram, rowniutko, co do grama. tu sprzedaja chinczycy, wiec cena zalezy od wagi. a wysokosc ceny? odwrotnie niz w maninjau, najpierw kusili nizsza, potem, po dwoch-trzech razach nagle podwyzszali. trzeba bylo pojsc dalej, do nastepnego stoiska i znow kupowac taniej.
jeszcze inaczej w boliwii. tam bylo chyba najbarwniej, bo wszystko zalezalo od humoru przekupki. indianie nie sprzedaja, indianie daja prezenty. ona nam daje w prezencie cos kolo kilograma jablek czy pomidorow. my jej dajemy w prezencie baknot kilkupesowy. dlatego najwiekszym wyzwaniem jest wzbudzenie sympatii, bo z jakiego powodu obdarowywac kogos, kogo sie nie lubi? zdarzylo sie kilka razy, ze dostalismy po lapach (to nie przenosnia lecz fakt) za grzebanie w towarze przed powiedzeniem dzien dobry. ale z drugiej strony, nieraz tez sie zdarzylo, ze po zwazeniu warzyw i ustaleniu ceny, w przyplywie dobrego nastroju przekupka dorzucala prawie drugie tyle. albo czosnek za darmo, albo kilka limonek. a nastepnego dnia, znow sie naburmuszala i zamiast kilograma dawala ciut ponad pol i cene dwa razy wyzsza. ot taki juz ich urok. na prozno by z tym walczyc.
wrocmy do maninjau. targ jest w kazdy wtorek. po kilku zaledwie tygodniach ludzie sie z nami witaja, w kramiku z przyprawami pani odklada nam zawsze dwie wiazki cynamonu, pan sprzedajacy kawe kiedy podchodzimy pakuje trzy torebki, gdzies tam z innego stoiska dobiega znajomy glos, chodzcie, jest dobra papaja, ktos nas zagaduje, ktos cieszy sie jak dziecko, kiedy wskazujac na tomka mowie, ze on jest szefem (bo tutaj mimo islamu panuje matriarchat) albo kiwa z uznaniem i poklepuje po plecach kiedy mi sie uda zabrac rowny kilogram (rowny znaczy plus-minus dziesiec-dwadziescia deko). ale to nie tych smiechow, przyjaznej zyczliwosci i otwartosci ludzi brakowac mi bedzie najbardziej, kiedy stad wyjedziemy. najszybciej chyba zatesknie za pewnym rytualem.
pomidory kupuje zawsze w tym samym miejscu. wiem dobrze, ze kosztuja trzy, czasem cztery tysiace. a jednak za kazdym razem:
– ile za kilogram? – pytam mimo, ze obie wiemy, ze znam cene.
– siedem tysiecy – mowi, mimo, ze wie, ze znam cene.
kucam, przebieram, ogladam, udaje, ze sie namyslam.
– drogo – mowie i wstaje.
– to ile mi zaplacisz?
– nie wiem, ale nie siedem.
– cztery
ciagniemy gre. znow kucam, marudze, glowkuje. pokazuje dwa palce i mowie:
– dwa. wiecej nie dam
– nie, za dwa nie moge, cztery, ostatnia cena – patrzy i sie smieje.
ja tez sie smieje i wstaje, udajac, ze odchodze. ona chwile czeka i krzyczy za mna:
– trzy! wracaj!
wracam i kupuje. i tak tydzien w tydzien. rytual jest rytual.

a zdjecia sa z bukittinggi, z targu sobotniego. nasz domowy, wtorkowy postanowilismy zachowac – egoistycznie – w pamieci.

kokosy z nieba

DSC_4351.jpg

kokosy spadaja nam z nieba. fantastycznie? no nie wiem.
dziwne mamy w polsce pojecie o dobrobycie, ze to z nieba kokosy. bo takie na przyklad zdarzenie: tomek zamyka drzwi, ja czekam trzy metry od domku i nagle: pierdut! tapniecie. jakies pol metra ode mnie laduje wielki orzech z sila tak ogomna, ze az mi trzewia skacza. nie chce sie zastanawiac, czym by sie skonczylo przyjecie go na glowke. a to nic niezwyklego, zaden tam wyjatek. kokosy spadaja ciagle, wystarczy, ze troche powieje i leca z nieba jak grad. w zyciu juz nie zawiesze hamaka miedzy palmami.

oceany

DSC_5728.jpg
LIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

no dobra, zrobmy test. nie sprawdzajac w atlasie ani nie glowkujac dluzej niz krotki moment, odpowiedz na pytanie: ile jest oceanow?
i co? ile wyszlo?
postanowilismy przyznac sie bez bicia: nam… wyszly trzy. pacyfik zobaczony, atlantyk zobaczony, wiec stojac na bialej plazy u brzegow indyjskiego przybilismy piatke z okazji zobaczenia wszystkich wielkich wod oplywajacych swiat. durni jestesmy, co? dobrze, ze kontynenty jakos nam sie zgodzaja.

to co? to kto jeszcze zdobedzie sie na szczerosc?