Pożar

DSC_7721.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Jedne z pierwszych kroków w Dżakarcie skierowaliśmy w stronę portowego targu. Mijana po drodze starówka straszyła wyprutymi z wnętrz i obdartymi z dachów resztkami po-holenderskich kamienic. Poza weekendami nieco martwa i zaspana jest mimo ogromnego zaniedbania naprawdę klimatyczna. Nie możemy się pozbyć wrażenia, że gdzieś było podobnie. Chyba w Montevideo. No ale targ, tam idziemy. Liczymy na to, że w odróżnieniu od starówki, niezależnie od pory dnia czy tygodnia będzie pełen życia. Że, jak to w portach bywa, będzie wrzał i kipiał.
I kipiał. Aż za bardzo. Przetykana co chwilę żółtymi płomieniami czarna chmura dymu tańczyła nad dachami. Chwilę nam zajęło zrozumienie tego, co się tutaj działo. Bo nie był to zwykły pożar na zwykłym portowym targu.
Nerwy, krzyk, szok i zamęt. Zapłakane kobiety. Małe dzieci taszczone pod pachą jak tobołki. Ludzie rozbiegani, chaotyczni, w panice. Inni, jak posągi, stoją zupełnie bez ruchu na progach, w oknach straganów z niedowierzającym, przerażonym wzrokiem wbitym w kłęby dymu. Zawodzący ryk syren. Wozy straży pożarnej z trudem się przeciskają wąskimi alejkami. Niemal blokują przejście, tworzą zrozpaczone, wystraszone zatory. Silny dzisiaj wiatr, jak na złość w-nie-tym kierunku rozprzestrzenia ogień, bucha podmuchami. A wtedy jak ławica, zwarta tłumna masa próbuje się wydostać. I wpada na te wozy. Gonitwa, pęd, szturm, walka. Nierówny wyścig z żywiołem. Dwa przeciwstawne strumienie zdesperowanych ludzi. Jedni rozpaczliwie starają się ratować, co jeszcze nie spłonęło – w taczkach, na rowerach, ale przede wszystkim na ich spiętych barkach płyną worki z ryżem, telewizory, wiatraki, garnki, żelazka, tobołki z pościelą i ubraniami, pralka, dziecinny rowerek. Jak najdalej od ognia, ochronić, co można ocalić. Drudzy, w drugą stronę, prosto w największe piekło. Rozgorączkowani. Po stroju – jasnych koszulach, długich spodniach i butach – można się domyślić, że biegną prosto z pracy, jak najszybciej się dało dotarli do tego miejsca i teraz z niepokojem chcą, nie – MUSZĄ sprawdzić, co się dzieje z ich… domem? Rany boskie – w końcu zaczyna do nas docierać – ten targ to nie miejsce pracy, ci ludzie tu też mieszkają!
Choć nikt nie wie od czego się zaczęło, wszyscy dokładnie wiedzą od czego mogło się zacząć. Od spięcia w prowizorycznie, na własną rękę instalowanych przewodach. Albo od kuchenki. A świeczka?
– Od świeczki nie, było jeszcze za wcześnie. – Lehdra kręci głową i poprawia hidżab.
Siedzimy na podłodze dużej, niskiej sali portowego muzeum. Od piątkowego pożaru minęły już trzy dni. Cały parter budynku, podobnie jak i dziedziniec oraz kilka naprędce ustawionych namiotów wypełniony jest ludźmi i ich skromnym dobytkiem. Leżą, przysypiają, snują się bez celu. Dzieciaki czasem przebiegną, pochłonięte zabawą nawet nie zauważą, że kogoś niechcący zdeptały.
Lehdra i jej brat Hendra mówią po angielsku.
– To naprawdę rzadkość, tu nikt się nie uczy języków. – Z nieukrywaną dumą tłumaczą, że ich rodzina różni się od innych. – Ale nasza mama i tata postanowili, że będziemy żyć skromniej, a za oszczędności my mamy skończyć studia. Wiedzy nam nic nie odbierze.
Gorzko brzmią te słowa. Choć nie lamentują, nie żalą się na los, a uśmiech nie schodzi z ich twarzy, jest im naprawdę ciężko. Podobnie jak wszystkim dokoła. W muzeum mogą zostać jeszcze przez trzy dni. Co będzie dalej, nie wiedzą.
– Dużo się spaliło? – Pytam, gdy Hendra milknie.
– W sumie nawet niedużo, sami zobaczycie, zaraz tam pójdziemy. Jakieś 40 domów. Ale wiecie, w tych domach żyją całe rodziny, trzy-cztery pokolenia, więc bardzo dużo ludzi zostało bez dachu nad głową i bez środków do życia. Nie wiem dokładnie ilu, ale bardzo dużo. Bardzo – podkreśla z naciskiem.
Oni stracili podwójnie. Ich dom, chociaż niewielki wspierał dochody rodziny. Oni, ich brat i rodzice mieszkali w jednym pokoju. Kilkunastometrowym. Drugi wynajmowali.
– Ile trzeba pieniędzy, żeby ten dom odbudować?
Hendra się zamyśla, liczy, kalkuluje, w końcu odpowiada:
– Jakieś 100 milionów.
Trzydzieści tysięcy złotych. Głupio mi zapytać ile miesięcznie zarabia na swojej pracy w hotelu. Marnie sobie radzę, z tym, że nie mamy jak pomóc, uciekam, zmieniam temat.
Pogorzelisko wciąż parzy, ale już mnóstwo ludzi wróciło na swoje śmieci. „Wróciło na swoje śmieci…” Z domów zostało niewiele, część już zrównana z ziemią, resztki ścian rozebrane. Do tych, które stoją doczepiają folię – prowizoryczny dach. Pracują, odgarniają, przeszukują gruzy w nadziei znalezienia czegoś przydatnego, segregują cegły, deski, blachę, gwoździe. Będą odbudowywać. Kawałek po kawałku. Nikt im nie pomoże. Najpierw będą mieszkać pod tym foliowym dachem, z czasem jak coś zarobią będą stawiać ściany, montować okna, drzwi, najpierw prowizoryczne, blaszane, plastikowe, potem może drewnianie. Urządzą trochę kuchnię…
– Przy odrobinie szczęścia, za klika lat będzie dobrze – Lehdra stanęła przy miejscu, w którym trzy dni temu jeszcze stał ich dom. Jej ciężki, smutny wzrok przeszył ruinę na wylot. Po raz pierwszy odkąd ją zobaczyliśmy przestała się uśmiechać.
– Na pewno się dla was znajdzie, więcej niż odrobina. Na pewno dacie radę. – Trochę nieudolnie starałam się ją pocieszyć.
– Wiesz, to nie od nas zależy. Tutaj te pożary są raz na rok, na pół roku.

Post powstał na zajebistym notebooku Acer Aspire TimelineX

3 myśli do „Pożar”

Dodaj komentarz