Turystycznie

DSC_6998.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Nie wiem, co o tym myśleć.
No pewnie, że chcieliśmy zobaczyć orangutany!
Zwłaszcza, że okazji raczej nie ma zbyt wielu. Bukit Lawang to jedno z dwóch ostatnich miejsc (drugim jest wschodnie Borneo), w których można jeszcze oglądać tych naszych krewnych w ich naturalnym świecie. Ale…
Może nie powinniśmy? Przecież wiadomo, że tabuny turystów zadeptujących dżunglę wcale dobrze nie wpływają na proces adaptacji tych rudzielców do właściwego im środowiska. Utrudniają prowadzoną przez pobliskie Centrum Rehabilitacji Orangutanów walkę o przetrwanie gatunku. Rozleniwiają przyzwyczajone do codziennych karmień zwierzęta – te, zamiast samodzielnie szukać pożywienia krążą w pobliżu turystycznych ścieżek w nadziei na łatwy kąsek. Wielu przewodników, choć oficjalnie jest to zabronione, chowa jednak w zanadrzu banany, ananasy i ogórki, by skuszone przysmakami orangutany, ku uciesze turystycznej gawiedzi, ześlizgnęły się z wysokich konarów na ziemię. A tak bliski kontakt nie jest dobry – poza niweczeniem pracy włożonej w przystosowanie zwierząt do życia na wolności, grozi przenoszeniem naszych ludzkich chorób.
A może nie jest tak źle?
Lim’a poznaliśmy w autobusie z Medan do Bukit Lawang. Przegadałam z nim całą drogę. O powodzi z 2003 roku, która niespodziewaną, wielką falą zmyła przycupnięte u brzegów rzeki wioski i zabrała setki żyć. O wycinaniu dżungli pod plantacje zarządzane przez angielskich inwestorów i lokalne, nie dbające o środowisko, skorumpowane władze. O ramadanie, który właśnie się zaczął. I o orangutanach.
Lim jest przewodnikiem. Miło nas zaskoczył, bo nie miał w sobie niczego z tych uparcie namolnych, na siłę wciskających swoje usługi natrętów. Ale co ważniejsze, z naprawdę szczerym lubieniem, szacunkiem i rzeczowością opowiadał o dżungli. No to z nim poszliśmy. Nas troje i jeszcze czwórka przypadkowych turystów.
Nie wiem, co o tym myśleć.
O Lim’ie i jego ludziach ciężko złe słowo powiedzieć. Już na samym początku kazał nam zamknąć buzie, żeby nie płoszyć zwierząt. Nie wiem, którym zmysłem wynajdował w gęstwinach kolejnych mieszkańców dżungli, przystawał nagle na moment, przykładał dłoń do ust i przedziwnym okrzykiem nawoływał małpy. Kiedy przebiegały, pokazywał palcem na korony drzew. Jego twarz i oczy w czasie tych krótkich chwil zaczynały lśnić chłopięcą radością i szczęściem. Gdy mijaliśmy po drodze jakieś śmieci na ścieżce, naturalnym odruchem chował je do kieszeni. Nasze obozowisko, w którym nocowaliśmy pozostawił tak czyste, że trudno było uwierzyć, że jeszcze godzinę temu tętniło ludzkim gwarem. Ale…
Ta dżungla jest jak deptak. Mimo, że Lim się starał wybierać boczne drogi, i tak przez większość czasu byliśmy zmuszeni się trzymać jednego z głównych szlaków. A tam… pożal się boże. Flesze aparatów błyskają niczym na jakiejś hollywoodzkiej premierze. Jasnowłosa dziewczyna z pełnym radości zapałem opowiada jak jedna z mam-orangutanów zakosiła im lunch. Ktoś upuszcza banana, inny orangutan siedzący dotąd na drzewie, zeskakuje nagle i sunie w stronę owocu. Tłum się rozbiega na boki krzycząc i popiskując. Znów błyskają flesze. Ale…
Wiele z mijanych samic tuli wczepione w ich sierść małe orangutany. Urodzone już w dżungli. Rozumne, czarne oczka spoglądają z drzew z zainteresowaniem. Czasem łapią kontakt, przekrzywiają główkę, zdają się jakby bawić całą tą sytuacją. Obserwują tłum z nie mniejszą ciekawością niż tłum obserwuje je. Czyżby więc turyści nie przeszkadzali aż tak? A może paradoksalnie, tutejsze orangutany i wszystkie inne stworzenia maja jeszcze gdzie żyć właśnie dzięki turystom, którzy przyjeżdżając nakręcają rozwój tego rezerwatu? Bo gdyby ich nie było, kto wie czy angielskie spółki (indonezyjskie, chińskie, to tak naprawdę nieważne) nie namówiłyby władz na wycięcie dżungli i stworzenie plantacji? Ale z drugiej strony, jak dużą liczbę turystów jest w stanie znieść ta dżungla? Stu dziennie? Dwustu? Tysiąc?
No bo przecież nawet nasi przewodnicy karmili mniejsze małpy. Przecież kąpiąc się w rzecze używaliśmy mydła. Zostawiliśmy gdzieniegdzie papier toaletowy. Wieczorem przy kolacji jednak wybuchały radosne salwy śmiechu i nie tłumione okrzyki, paliło się ognisko, toczyły się dyskusje …
Strasznie ciężko ocenić, dobrze to wszystko, czy źle. Nie wiem. Nie umiem powiedzieć.

Post powstał na zajebistym notebooku Acer Aspire TimelineX

6 myśli do „Turystycznie”

Dodaj komentarz