jasne, jak ksiezyc

DSC_0324.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/ObserwatoriumMamalluca#

„jak jest na ksiezycu, kazdy wie. nie? naprawde? no rozumiem, ze to moze byc nieinteresujace, ale przeciez juz wszystko o nim wiadomo. jest nudny. i za jasny. swieci jak latarnia i wszystko zaslania. co innego ta tutaj, widzicie? ta taka czerwona przy orionie, to nablizsza nas, ktora sie skonczy, zostanie supernowa, rozswietli niebo jak zorza, moze na tydzien, moze na pol roku. nie wiadomo. tak samo jak nie wiadomo, kiedy to sie stanie, byc moze juz sie stalo, ale jeszcze swiatlo do nas nie dotarlo, albo wlasnie w tej chwili sie dzieje. i to JEST interesujace. moge tak patrzec na nia godzinami i czekac na ten wybuch. i saturn. saturna lubie najbardziej, to pierwsza planeta, jaka zobaczylem, mialem wtedy moze z dziewiec lat, nigdy tego nie zapomne. to przez niego to wszystko. teraz nie macie szczescia, pierscienie sa tak ustawione, ze widac tylko poprzeczna kreske. trzeba poczekac kilka lat i znow bedzie piekny. a chcecie teraz zobaczyc cos pieknego? patrzcie, tam, to co wyglada jak jedna gwiazda, to tak naprawde kilka tysiecy gwiazd, popatrzcie uwaznie, zaraz zaczna wylaniac sie z chmury. jedna obok drugiej. przepiekne. a tam, to konstelacja lamy, za nia jest druga, to mala lama, a tam dalej lis. a tu czycha na nie waz. no nie dziwcie sie, wiem, ze tam nie ma gwiazd. to sa ciemne konstelacje, teraz sie ich nie uznaje, nie ma ich w podrecznikach, ale inkowie je opisali w swojej astronomii, w swoim zodiaku. wiele konstelacji umarlo wraz z cywilizacjami. szkoda!”
tu, w koncu wzial pierwszy oddech na westchnienie, zamyslil sie na moment i po chwili znow poplynal gwiezdny slowotok. pokazal nam jeszcze bliznieta, raka, lwa, panne, wage, skorpiona, krzyz poludnia, chmure magellana, uswiadomil, ze gwiazda polnocna, to tak naprawde dwie gwiazdy i ze za jakis czas przestanie wskazywac polnoc. a wtedy oni, tu, beda mieli poludniowa. bo wszystko jest w nieustannym ruchu. to jasne. jasne jak ksiezyc.

ir racjonalnie

„a mo?na prosi? o jakie? takie suche info na boczku? typu gdzie, co, sk?d to. robi wra?enie, tak czy ?mak, niemniej mój racjonalny mózg domaga si? szczegó?ów. niniejszym prosz?.”
prosze:

droga inez!
jestesmy w boliwii, a dokladnie w jej czesci zwanej altiplanem. altiplano jest plaskie jak stol i dlugie jak polska od morza do tatr. polozone na czterech tysiacach metrow z zachodu i wschodu oddzielone murem andyjskich piecio-szesciotysiecznikow, jeszcze nie tak dawno bylo wielkim jeziorem rozlewajacym sie od dzisiejszego titicaca az do pustyni atacama. wokol niego, a z czasem, w miare wysychania, wokol jego pozostalosci rozwijaly sie tutejsze kultury. glowna z nich, siegajaca zreszta daleko poza ten obszar, to przedinkaska, waleczna i agresywna kultura indian huari. byli to wojownicy, szybko opanowujacy graniczace z nimi obszary. prawdopodobnie to oni, jako pierwsi zaczeli uzywac luku i strzal. podbijanych plemion nie szczedzili. czesc ludzi wyrzynali w pien, a czesc przeznaczali na ofiary dla bogow. w polnocnym chile jest klif u podnoza ktorego zostaly znalezione cale stosy ludzkich kosci – ofiar zrzucanych na brzeg. w innym miejscu znaleziono cele, w ktorych trzymano jencow przeznaczonych na smierc. ich ilosc wskazuje na to, ze obrzedy zaspokajajace krwawe, boskie pragnienia odprawiane byly dosc regularnie.
huari, w odroznieniu od zycia wrogow, swoje wlasne bardzo szanowali. w wyniku tego szacunku celebrowali tez smierc jako tego zycia przedluzenie. podobnie jak np. egipcjanie balsamowali zwloki i wyposazali je we wszelkie niezbedne do zycia sprzety. dzieki temu zmarly zyskiwal nowe zycie, natomiast zyjacy, nowego posrednika pomiedzy swiatem bogow i smiertelnikow.
i z takiej wlasnie kultury, wywodzi sie wiekszosc obecnych wierzen, zabobonow, bogow, legend i tradycji.
wsrod bogow, najswietsza i najstarsza jest pachamama – matka ziemia (czczona tez i w peru i w ekwadorze i byc moze jeszcze gdzies, gdzie dopiero bedziemy 🙂 symbolem pachamamy jest lama. lama, jak ziemia daje wszystko, co jest potrzebne, by przezyc: mleko, mieso, welne, prace. drugi w panteonie jest pozostawiony przez inkow – inka, wizualizowany jako waz albo kondor. pozostali, mniej wazni, zajmuja sie sprawami doczesnymi i powstawali „w miare potrzeb”. i tak na przyklad w pelnym kopaln oruro, najwazniejszy jest el tio. el tio oznacza „wujaszek” i tak nalezy sie do niego zwracac, mimo iz w rzeczywistosci jest diablem (to ciekawe, ze my mamy swietych, oni – diably:), duchem gornikow, zabobonowym potomkiem huaryjskiego, zlosliwego supay – ducha gor.
boliwia, dzieki swojemu polozeniu (altiplano, 4000 m.n.p.m., surowo, sucho, pustynnie, skaliscie, niedostepnie) dosc skutecznie oparla sie wplywom kolonialnym. hiszpanie ograniczyli sie do zbudowania kilku kosciolow, linii kolejowej, transportujacej na wybrzeze wydobyte w kopalniach dobra oraz do znalezienia paru smialkow pokroju simona patino, ktorzy by tego interesu pilnowali. w tych warunkach, latwo bylo o przetrwanie starozytnych wierzen. w troche ucywilizowanej formie, mozna sie im przygladac do dzis. najbardziej spektakularnym i interesujacym przypadkiem jest plemie chipayas, potomkow huari, od 4500 lat zyjace w niezmieniony sposob. ci ludzie mieszkaja w charakterystycznych, zbudowanych na planie okregu glinianych chatkach, zajmuja sie tkactwem, lowiectwem, pasterstwem i uprawa. jak wygladaja ich rytualy, jeszcze nei wiemy, jeszcze tam nie bylismy. wiemy natomiast co sie dzieje w oruro. i tak:
na kazdym bazarze oprocz warzyw, miesa serow i chinskich dzinsow mozna kupic najprzerozniejsze artefakty zapewniajace szczescie pomyslnosc i zdrowie.  Ze straganikow wielkosci „szczek” pod palacem kultury zwisaja ciala wysuszonych plodow lamy, dziobki drapieznych ptakow oraz ryjki pancernikow. wszytkie one zastepuja ludzi, niegdys stanowiacych glowny „material ofiarny”. i tak, na przyklad lamy zakopuje sie pod fundamentami budowanego domu, zeby strzec go od zlych duchow… czyli po naszemu zeby sie sciany nierozeschly. na tych straganach, oprocz zwierzat mozna kupic co dusza zapragnie. wlasciwie to cos w rodzaju supermarketu dla czarownic. jest wszystko, od skrzydelek nietoperza i ususzonych jaszczurek przez korzen zenszenia, rozmaite masci, ziola, ziarna czy tabletki, na wspomnianych wyzej ryjkach i dziobkach konczac. poza tym, sprzedawane sa tam male plytki wielkosci pudelka od zapalek, zrobione z cukru i mleka lamy. na nich widnieja tloczone symbole wszystkiego, co nas moze w zyciu spotkac: pieniedzy, milosci, domu, rodziny, dzieci, lekarza, samochodu, ksiazki, telewizora, podrozy… bakterii. plytki te wybiera sie i kladzie na usypana przez sprzedawczynie kupke z lisci koki, smakolykow, jedzenia itp. kobieta odprawia nad tym czary, a potem zabiera sie taka plytke do domu i zjada, wierzac, ze samochod, dom, pieniadze albo bakteria beda dla nas laskawe. na kazdym targu jest tez miejsce dla uzdrowicieli i wrozbitow. karty tarota czy wrozenie z run sa tu na porzadku dziennym. to tyle w miescie.
poza nim, na szczytach otaczajacych miasto gor znalezlismy male, kamienne oltarzyki przypominajace troche miniaturowe groby, a przy nich slady malenkich ognisk, liscie koki, butelki po alkoholu i fiolki identyczne, jak te sprzedawane na bazarze. co znacza te oltarzyki, mozemy tylko przypuszczac. prawdopodobnie sa dzisiejszymi odpowiednikami starych oltarzy ofiarnych. jest ich tam mnostwo. na jednym ze szczytow byl tez krag, otoczony poukladanym z kamieni murem, z siedziskami, ogniskiem i calkiem swiezymi sladami obrzedow.
no i ostatnia rzecz. bog jedyny, wszechmogacy. nie bardzo mu sie tu udalo. zamiast niego, w ilosciach hurtowych wystepuje swieta panienka, a wlasciwie swiete panienki: od chorob, od wody, od cudow, od uzdrowien od czego tylko dusza zapragnie. skad ona? ano jest prosta kontynuacja pachamamy, matki od wszystkiego. a ze sie tak rozmienila na drobne? coz, kazdy ma swoje male potrzeby, a latwiej pojsc ze swieczka do naszej seniory, niz zabic sasiada w ofierze pachamamie.

ona

ona.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Ona#

siedze… znow ten wiatr. przeszywa mnie na wylot. nie moge przed nim sie ukryc. mam wrazenie jakby ziarenka piasku przezen niesione wpadaly przez moje oczy prosto do wnetrza czaszki… jakby wypelnialy mnie cala… moja skore…. moje kosci… cale moje wnetrze. to przez nie nie moge sie poruszyc. czuje sie taka ciezka… sztywna… sucha… zaraz przyjdzie noc. wtedy wiatr ucichnie. znow bede sama w ciszy. bezsenna… sluchajaca… czuwajaca…
przyzwyczilam sie juz do tego… do tych mroznych nocy… goracych dni. slonce juz tak nie pali… ksiezyc tak nie mrozi. nie czuje juz tak jak kiedys… nic nie czuje. moje serce nic nie czuje… no wlasnie. a gdzie jest tiku. dlaczego tak dawno juz go nie bylo. dlaczego nie juz przynosi nowych opowiesci. wiem ze nie chcial mnie skrzywdzic… wiem to na pewno. mowil mi o tym… mowil kiedy juz opadla ciemnosc. prosil o przebaczenie… prosil o wiele rzeczy. przynosil liscie koki, tyton i alkohol… gluptas. jakbym bez tego go nie wysluchala… nie patrzyla na niego. a on przychodzil coraz starszy… bardziej szary… bardziej skurczony… jakby go ten przeszywajacy wiatr do ziemi ciagnal… do mnie. ale zawsze przynosil podarki… zawsze. inni tez przychodzili… i przychodza… i przynosza podarki. ale nie opowiadaja mi historii jak tiku… zawsze tylko prosza. otumaniaja mnie koka, tytoniem i winem… a wtedy przychodzi matka. choc jest obok mnie caly czas to tylko wtedy do mnie przemawia. pyta czego chce… a ja  nic nie chce… czego moge chciec… wiec powtarzam jej co mowia ludzie… o co prosza… wtedy milknie i odchodzi. ludzie zawsze czegos chca… jak nie tego zeby dziecko ozdrowialo albo maz wracal do domu z pieniedzmi to zeby sasiada rozbolal brzuch albo tesciowi krowa przestala sie cielic… tak… wtedy przynosza mi martwe zwierzeta, plody lamy… dzikie ptaki… pancerniki… jakbym miala je zjesc… ohyda… a potem musze prosic matke zeby te zwierzeta do siebie zabrala… do swojego lona… do ziemi… zeby nie lezaly tak przede mna toczone przez robactwo… nie lubie robactwa. ale to nic nie zmienia oni ciagle przychodza… rozni… czasem obcy… dziwni… o jasnej skorze i wlosach, w dziwnych ubraniach… coraz ich wiecej… o znowu sa… jest ich duzo… otaczaja mnie… nie…. zostawcie mnie!
ciemnosc.

siedzi… patrze na nia… ale nie potrafie w niej juz byc… w niej… we mnie… to cialo juz nie przypomina mnie… dobrze przynajmniej ze juz nie wieje… nie ma juz piasku… nie ma juz nic co bylo. juz nic nie slysze… matka odeszla… jestem jak to cos co bylo mna… siedzi na drewnianym cokole w przezroczystym sloju… nic przez niego nie slychac… nic nie czuc. ale ludzie nadal przychodza… lecz nie przynosza juz podarkow. teraz chodza w gory. tam ukladaja kopce z kamieni… tam pala liscie koki… tyton… rozlewaja alkohol dla matki. albo chodza na targowiska… prosza o poswiecenie plytek z cukru i mleka lamy a potem je zjadaja wierzac ze to zalatwi ich prosby. a ja kraze tu nad ich glowami ale nie slysze juz ich prozb… nie mowia do mnie… nie potrzebuja mnie… jestem taka samotna… w tym domu bez dnia i nocy… bez slonca… ksiezyca… bez mojego tiku… matko zabierz mnie stad… zabierz mnie do siebie… chce znow poczuc wiatr w twoim kamiennym lonie.

on

DSC_0292be (6)-1.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/On#

zawsze mowilem, ze uklady nalezy miec i na gorze i na dole. na dole nawet bardziej, bo ci na gorze sa od spraw wyzszych niz te twoje przyziemne zachcianki. nie patrz tak, nie mow ze nie rozumiesz. poza tym nikt ich na oczy nie widzial. tak, tak, wiem, mowia, ze sie objawila w oruro swieta panienka, kosciol na tym miejscu wybudowali i co? wchodzisz do kosciola, schodzisz na dol w kopalniane korytarze i kogo widzisz? el tio we wlasnej osobie. rogaty, czerwony, nabrzmialy od wodki i tytoniu, podstaw tego kosciola pilnuje. ha! i niech go kto ruszyc sprobuje albo zignorowac, tak, tak, mozesz tam nie lazic, mozesz zostac na gorze, ale z czego wtedy bedziesz zyl? zona cie przepedzi, lacha na tobie nie zostawi, zaraz wrocisz, zaraz sie skruszysz, bedziesz prosil o przebaczenie, to nietrudne, jak nie nabluznisz to nietrudne, garsc koki, garsc dolarow i jestescie kwita, ty go poszanujesz, on cie w podziemia wpusci i bedzie chronil. tylko nie nabluznij. nie chcesz nieszczescia sprowadzic, siedz cicho. taki twoj los, ze pol zycia zyjesz pod ziemia jak kret. musisz byc w zgodzie z diablami. no. poza tym, kto to slyszal, zeby ludzi w ziemi grzebac, barbarzynskie zwyczaje. wrzucisz sobie trupa do garnka? nie wrzucisz. a do ziemii wrzucasz. a ta ziemia plon ma dac. nie rozumiesz? to pachamama, twoja matka, matka ziemia, pozwol jej o siebie zadbac. nie mozesz jej tak truc. a zmarlych tez trzeba szanowac. jak zywych. szacunek, rozumiesz? szacunek. jak ich dusza ma byc wolna kiedys ja zamurowal? wszystko, wszystko chcecie zmieniac, to sie na was zemsci, zobaczysz, nie mozna czlowieka nie zabalsamowac, nie mozna mu nie dac zyc miedzy duchy. a diabel bedzie chcial, sam sie o niego upomni. o ciebie tez sie upomni. no co tak patrzysz, co? juz sie upomnial? ha! to dlatego tu jestes, no to juz wszystko rozumiem, od razu wiedzialem, ze krecisz. siadaj. siadaj i sluchaj. karty wszystko powiedza. masz szczescie, pojutrze jest pelnia, dzis jeszcze kup koke i wodke i idz el tio udobruchac. nie licz, ze ci sie to uda, ale idz, niech cie zobaczy. a jutro pojdziesz na targ i kupisz lame. biala, ma byc biala, rozumiesz? tu tylko biala pomoze. kupisz tez koki, tytoniu i wodki. duzo. wiecej niz bys chcial. i wrocisz pojutrze z tym do mnie. i kobiet masz tylko nie ty….
ej wy, a wy co tak patrzycie? odejdzcie mi stad, juz was nie ma. idzcie sobie do bab, niech one tam wam powroza. no juz, takie biale tabliczki, na pewno cos sobie znajdziecie. no juz, idzcie, idzcie. adios.

oruro

zeszyty strony-27.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Oruro#

kiedy bledna barwy karnawalu, oruro zaczyna mienic sie barwami zycia. targ odswietny, targ confetti, serpentyn, masek, muzyki, tortow, zamienia sie w targ codzienny, ziemniaczano-serowo-chlebowy, a dnie przeciete na pol dwugodzinna sjesta wypelniaja czas miedzy poniedzialkiem a sobota. zapelniaja sie uliczki adwokatow, krawcow, handlarzy, ozywaja bazary, przekupki rozstawiaja swoje kramiki, zebracy zajmuja swoje stale miejsca, sprzedawcy linijek, masci, melodeklamacji, okularow, szczescia, przekrzykuja klaksony samochodow i siebie nawzajem, a miedzy tym wszystkim, kiedy przyjrzec sie uwazniej, siedzi na chodniku starzec z talia kart w dloni, staruszka sprzedaje zasuszone kopytka, ziola i masci a jej sasiadka, przy uzyciu slodkich, bialych tabliczek z wizerunkiem samochodu zapewnia dobra transakcje stojacemu naprzeciw niskiemu, niepozornemu mezczynie. wszystko tetni, zyje, miesza sie i zaciekawia. i intryguje. i zastanawia. bo mimo tylu prob, tylu misji, tylu wysilkow kosciola, mity, wierzenia, zabobony, sa tu wciaz zywe. i nie jako podania i legendy. one sa codziennoscia. one ta codziennosc tworza, to dzieki nim, to wszystko tak sie mieni.
a w niedziele miasto zamiera. ulice pustoszeja, cichna, powietrze staje. nie ma nikogo, nie ma gwaru, nie ma ruchu. wszystko nagle znika. a gdzie? trudno powiedziec. na pewno nie w kosciele, bo ten tez jest pusty.

carnavalito

DSC_0050.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Carnavalito#

boliwia zyje zdrobnieniami. z pietnastopokojowego hoteliku, dwupasmowa uliczka na zajmujacy pol miasta bazarek po quesito-serek, aquita, baniaczek wody, poquito-troszenke, dwa kilo de tomatito pomidoreczkow, cebulka i platanitos, bananki, kisc za jedyne cztery bolivianitos, tu juz z wielkim usmiechem od ucha do ucha, pani wydaje z dziesieciu piec. prosze pani… a! malenka pomyleczka! solo unito, solo unito senorita! no tak, kto by sie teraz klocil o poquito pesitos, kiedy tu wlasnie nagle, w tydzien po karnawale, rusza carnavalito.

nadzieja przydrozna

DSC_0075.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/NadziejaPrzydrozna#

otaczajace lime puebla, jak pustynia przesypujaca kolejne klepsydry wydm, sa w ciaglym ruchu. zycie w biedzie wymusza ruch. bogactwo moze sobie pozwolic na bezruch. skrajne ubostwo w bezruchu zakleszcza. a bieda, bieda przyprawiona jest nadzieja i ta nadzieja nie pozwala sie zatrzymac.
pierwsza fala splynela z gor w latach piecdzeisiatych wraz z pierwszym wniesionym w te gory telewizorem. kolorowa banka seriali rozpoczela zauroczona szklanym ekranem migracje. ta, pelna wiary struzka, plynie nieprzerwanie do dzis. niesieni nadzieja nastepni i nastepni przyjezdzaja, rozgladaja sie, szukaja, drepcza, przechodza z miejsca na miejsce, probuja, az w koncu zmeczeni, ale wciaz nie zlamani bezwiednie wpadaja w pulapke pozornej tymczasowosci. tylko na moment, na przeczekanie wykradaja pustyni kawalek goracego kurzu i jak mrowki zaczynaja znosic do niego to karton, to deske, to blache, to kawalek folii, beczke, galaz, karton, deske, blache, kawalek… i nagle, ta chwila, potem chwila dluzej rozciagaja sie niespostrzezenie na cale, pelne walki zycie. to walka wciaz i o wszystko. z biedadomem, bo wiecznie sie rozpada i nieustannie trzeba go naprawiac, wzmacniac, latac. z brudem, bo nie ma biezacecj wody, a kurz pustyni znajduje droge do najmniejszych szczelin. z ciemnoscia, ze skwarem, z zacofaniem, z zimnem, bo nie ma elektrycznosci. z sasiadem, bo pozyczyl i nie oddal. z dlugimi godzinami w piekle korkow, ze strugami deszczu, z ta nadzieja, ktora mnie tu przywiodla i w koncu ze soba samym, by mimo wszystko wytrwac, bo moze juz jutro to na mnie bog raczy spojrzec przychylnie. a wtedy…
wtedy poloze sie i odpoczne.

jechali…

zeszyty strony-25.jpg

po dlugiej i burzliwej dyskusji na temat czasu, przestrzeni, wymiarow i chronologii zdarzen, ustalili, ze:
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/NarrizDelDiabloAlausi#
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/TargGuamote#
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/Cuenca#
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/TargSigsig#
jechali.
http://picasaweb.google.pl/maugoska/NadziejaPrzydrozna#
az dojechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/Desaguadero#

panama w ekwadorze

DSC_0152.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/PanamaWEkwadorze#

wlokno musi byc cienkie i mocne. kobieta – dokladna, staranna i cierpliwa, a sprawne, meskie dlonie, musza dopelnic calosci.
ta palma rosnie tylko w ekwadorze, tylko na wybrzezu i tylko w jednej prowincji. kocha cien, wilgoc lasu deszczowego i bryze oceanu. to dzieki nim, moze zagwarantowc jakosc super-fino, nieosiagalna nigdzie indziej na swiecie. jednak niezaleznie od jakosci, prawdziwego kapelusza nie kupuje sie w sklepie. prawdziwy kapelusz, od poczatku do konca robiony jest recznie i na zamowienie. to cos wiecej niz nakrycie glowy. on ma dusze.
paja toquilla osiaga dojrzalosc po trzech latach i od tego momentu, raz na 30 dni wydaje plon. rosnace u jej podstawy, mlode, ciagle jeszcze zrolowane liscie sa delikatnie scinane i transportowane do okolicznych wsi. tam, ostroznie sie je rozwija, rozdziela na wlokna, czysci, gotuje, suszy i sortuje wedlug grubosci. tu konczy sie czesc wspolna procesu. od tej pory wszystko zaczyna zalezec od miejscowej tradycji, zamowienia, mody oraz nigdy nie zdradzanych, przekazywanych z ojca na syna tajemnic. najbardziej szanowane jest nadmorskie miasto montecristi, ojczyzna slomkowych kapeluszy. to tam, w siedemnastym wieku, hiszpanscy kolonialisci odkryli stosowana przez miejscowa ludnosc technike splotu. i tak, w montecristi, posortowane wlokna zamyka sie na noc w szczelnie zamknietym pojemniku wraz z miska wypelnona siarka i rozzarzonym weglem. ulatniajacy sie powoli dym, plowi je na charakterystyczny, jasnobezowy kolor. tak wybarwione, gotowe sa do uzycia. wyplecenie jednego kapelusza, w zaleznosci od jego jakosci, zajmuje doswiadczonej kobiecie od dwoch dni, do ponad dwoch miesiecy. na ten czas sklada sie nie tylko grubosc wlokien, ale tez, moze nawet bardziej, jakosc splotu. musi on byc rowny i regularny. do pelnego okreslenia jakosci, dochodzi jeszcze jednolitosc koloru. wypleciony kapelusz trafia w rece rzemieslnika. robiona jest ostatnia przymiarka, ewentualne rozciagniecie, dopasowanie, rondo jest przycinane i zaczyna sie praca nad najwazniejszym. nad ksztaltem. najbardziej tradycyjna metoda, ciagle jeszcze opiera sie na drewnianych formach, drewnianym mloteczku i zelazku z dusza. najpierw prasowany jest sam brzeg. to go utrwala i wygladza. nastepnie prostowane, tworzone jest rondo. bezladny jeszcze ksztalt, naklada sie na drewniana podstawke i dlugimi godzinami ubija, modeluje, obstukuje, tak, by powstalo wyrazne, rowne zagiecie. i w koncu, przy uzyciu odpowiedniej formy i zelazka, wytlaczany, wyprasowywany jest sam model kapelusza. teraz, pozostaje juz tylko wszycie wewnetrznych usztywnien, zewnetrznych, ozdobnych tasiemek, metki i po trzech-czterech miesiacach pracy, mozna zainkasowac calkiem okragla sumke.
no dobrze. a skad panama? wszystkiemu winni sa jeden hiszpan i jeden francuz. o ile w latach trzydziestych dziewietnastego wieku, montecristi bylo malo znana prowincja, o tyle panama stala sie powaznym centrum komercyjnym. dlatego tez, szybko rozwijajacy swoj kapeluszowy biznes, niejaki manuel alfaro, w 1835 roku, postanowil zajac sie eksportem i otworzyc tam swoj pierwszy sklep. dokladnie dwadziescia lat pozniej, pewien mieszkajacy w panamie francuz, wystawil owe kapelusze na odbywajacych sie w paryzu swiatowych targach. zajety bardziej interesami niz historia i tradycja, nie mial pojecia, ze sa wytwarzane w ekwadorze. i tak, poniewaz ekwador nie zostal wspomniany, napoleon, roosevelt, gable, bogart, picasso i paru innych przystojniakow, chadzalo i chadza w panamach.

johnny

johnny ok.jpg

mial na imie rodrigo, ale wszyscy mowili na niego johnny. sam kazal tak na siebie mowic na czesc johna wayna – jedynego wielkiego bialego jakiego znal. choc mial juz prawie siedemnascie lat, nadal jezdzil do matki na przedmiescia, gdzie spedzal cale wieczory wpatrzony w czarnobialy telewizor, sledzac kolejne przygody swojego bohatera.

johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem. mieszkal w centrum, w hotelu, gdzie pomagal sprzatac pokoje. to byly jedyne momenty, kiedy zdejmowal swoj wielki, czarny kapelusz z mocno podwinietym rondem i skorzana kamizelke. swoich kowbojskich butow nie zdejmowal nigdy. podobnie jak nigdy nie wyjmowal zatknietej miedzy zeby wykalaczki. jego najwiekszym marzeniem bylo wreszcie miec wasy.

johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem i byl z tego bardzo dumny. nie tolerowal niczego, co bylo inne niz ekwadorskie. kilka razy w tygodniu upijal sie w miejskim parku samogonem z trzciny cukrowej. tej podlej, wymyslonej przez amerykanskich gringos whisky, nigdy by nie wzial do ust. poza tym nawet john wayn czasem upijal sie bimbrem.

johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem i tak jak inni prawdziwi ekwadorczycy kochal pilke nozna. jego dumne, ekwadorskie serce pekalo z rozpaczy, kiedy widzial tych czarnuchow z doliny chota, biegajacych po boisku w koszulkach jego ukochanej reprezentacji. co z tego, ze prasa pisala wciaz same ohy i achy, skoro on dobrze wiedzial, ze to wlasnie przez nich ekwador po raz kolejny nie bedzie mistrzem ameryki.

johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem i jak na ekwadorczyka przystalo, lubil sie czasem zabawic po bimbrze z canii azucar. szedl do tej mrocznej dzielnicy, za rzeka, za avenue montufar. wiedzial, ze to co robi, nie bylo uczciwe i dobre, ale wiedzial tez, ze niedziele pojdzie do kosciola, wyzna wszystkie swe grzechy przenajswietszej panience, a ona mu wybaczy.

johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem. uwielbial spedzac czas oparty o sciane hotelowej bramy. stal i mierzyl spod swego czarnego kapelusza wszystkich wchodzacych gosci. wiedzial, ze ma prawdziwie ekwadorski wzrok. zimny, wymierzony prosto w oczy. najbardziej lubil patrzec na tych wiecznie wystraszonych, zamotanych gringos. ci zawsze, niezawodnie uciekali przed jego spojrzeniem.

johnny spedzal pod sciana cale dnie. recepcjonista paolo, nie mial juz zdrowia pedzic go do roboty. lubil chlopaka i pozwalal mu  marnotrawic cale dnie na rozmyslaniach o ekwadorskiej duszy. johnny wystawal tak z noga oparta o sciane, rekami skrzyzowanymi na piersiach i kapeluszem mocno naciagnietym na oczy. jedna dlonia obracal w zebach wykalaczke. i nic nie bylo w stanie ruszyc go z tej pozycji.

tego dnia, do miasta przyjechala mlodziezowa reprezentacja futbolu z ibarry. jedenastu rozesmianych, czarnych chlopcow opanowalo caly autobus. po siedmiu godzinach jazdy, kierowca o imieniu chang i oczach skosnych jak pekniecia na przedniej szybie, mial juz serdecznie dosyc tej rozwrzeszczanej dzieciarni. chcial jak najszybciej odstawic wycieczke do hotelu i isc spac. cofal dosc nerwowo. johnny widzial jego spocona twarz, odbijajaca sie w lusterku, jednak byl prawdziwym ekwadorczykiem i nie pomyslal nawet, ze mialby ustapic autobusowi pelnemu tego bydla z polnocy, czy ruszyc sie i pomoc zaparkowac. kierowca cofal za szybko. zmeczenie pomoglo pomylic hamulec z pedalem gazu. rozlegl sie chrzest metalu zdzierajacego tynk z hotelowej sciany. i chrzest czegos jeszcze. bardzo i prawdziwie ekwadorskiego.

johnny byl.

poczatkowo nikt niczego nie zauwazyl. nikt poza jednym chlopcem, o twarzy ciemnej jak heban, siedzacym w tylnym oknie autobusu. chlopiec mial na imie  john, a jego matka, przy peknietym lustrze w pokoju trzymala odpustowa fotografie amerykanskiego aktora grajacego w westernach. fotografia byla juz niewyrazna, lecz john bardzo dobrze pamietal wielki, czarny kapelusz. i teraz z zachwytem patrzyl, jak ten wlasnie kapelusz, zataczajac kregi, z wolna opada na chodnik.

i co sie dziwisz

zeszyty strony-23.jpg
panorama.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/ICoSieDziwisz#

najpierw wlasciciel hostelu zrobil wielkie oczy, ze gringos nie chca taksowki. o szostej rano? na dworzec?? z plecakami??? piechota???? no tak. w nasza prosbe, o wyrzucenie przy drodze na chimborazo, kierowca autobusu na poczatku nie uwierzyl, a nastepnie skwitowal ja spojrzeniem sugerujacym udanie sie do lekarza. e. nie moja sprawa, chcecie, to sie zatrzymam. o. no to por favor. a to juz tu, wysiadajcie.
i tak to sie znalezlismy na… yyy… w… przy… hmm.
mialo byc: pieknie, przestrzen, niezmierzone pustkowie, paramo – polpustynne rowniny pomiedzy wysokimi lancuchami wulkanow, osniezone szczyty chimborazo na horyzoncie… bylo: mrozne, przeszywajace hulajacym, przenikliwym wiatrem mleczne nic. stalismy w samym srodku chmur, tak gestych, ze nie bylo widac drugiej strony drogi. kierowca beznamietnie wskazal nam kierunek wejscia do parku i odjechal. po chwili, przez chwile, zamajaczyl stojacy kilka metrow dalej, przerdzewialy kontener. w nim, zamiast straznikow pobierajacych oplaty, polamane krzeslo i kilka desek. obok droga. wzdluz poznaczona sladami opon, w poprzek – sladami zwierzat. jedyne slady stop pozostawaly po nas. nagle, jakby zaintrygowane nasza obecnoscia, wszystko dookola ozylo. chmury rozpoczely dziwna zabawe w kotka i myszke. unosily sie, opadaly, tworzyly dziury i szczeliny, co i raz ukazujac kolejne fragmenty krajobrazu. o popatrz! jaka gor… i juz nie ma, a tutaj! jaki szcz… i zniknal, o k…, a to co to? zmaterializowane z nicosci stado alpakow przystanelo na nasz widok. pogapily sie, podumaly i poszly w swoja strone. my zostalismy jak wryci.

jak to przyszliscie? przeciez mozna przyjechac – zdziwili sie na gorze. a gdzie wasz przewodnik? nie mamy. to sami tu przyszliscie? tak. i sami idziecie na szczyt? nie. wcale nie idziemy. to po co tutaj jestescie? po co? balwana ulepic. coooo?! i tak w kolko. a jak to, a dlaczego, a oooo… i turysci i miejscowi.
i… my.
tak. my tez, bo tecza okragla, bo farby po otworzeniu strzelaja jak fajerwerki, bo lis przyszedl, bo po zjechaniu na dol rzeczy w plecakach zimne, jak z lodowki, bo butelki sie wklesly, bo spac sie nie da na tej wysokosci, bo na niebie tyle gwiazd, ze az bialo, bo slonce oczy wypala, bo lodowiec sie topi, bo ogien sie nie pali, bo… tomek, a co to za dzwieki? dookola nas mleko, nic nie widac. to kamienie spadaja. taaaaa…
a potem, przy ogladaniu zdjec okazuje sie, ze mial racje. prawie. bo nie tylko kamienie. lawiny tez.

aaaaaaaa…… czy ktos moze wie, czy okragla tecze, taka wokol slonca na niebieskim niebie to mozna zobaczyc wszedzie, czy tylko wysoko w gorach?
aaaaaaaa…… czy ktos moze wie, czy przebywanie na duzej wysokosci moze uzaleznic? ale nie dusze, bo to wiemy, ze moze. czy w jakis sposob moze uzaleznic cialo?
aaaaaaaa…… wlasnie, ze bedziemy sie cieszyc. jeszcze nigdy w zyciu, nie bylismy tak wysoko:) 5200 zadziwione czeka na pobicie.