pod mostem

DSC_1367.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

tajlandia, mae sot. po drugiej stronie rzeki – birmanskie miasteczko myawaddy.
przerzucony przez rzeke, graniczny most przyjazni wiedzie nudny, bezbarwny zywot. mimo, ze wielka, betonowa konstrukcja dumnie goruje nad okolica, ruchu na nim jak na lekarstwo. ot, kilka, kilkadziesiat osob dziennie. znudzeni, zmeczeni lepkim upalem straznicy, leniwie wykonuja swoja prace. przejrza paszport, wbija stempel, sprawdza bagaz. powoli, bez pospiechu. bo i po co sie spieszyc, przygraniczny zgielk, tutaj nie dociera.
ko myo na granicy zyje juz dwa lata. przyjechal po lepszy los dla siebie i swojej rodziny. pochodzi z poludnia birmy, z delty irrawady, miejsca, gdzie cyklon nargis dokonal najwiekszych zniszczen. zostawil swoich bliskich i ruszyl szukac zarobku. tak dotarl do myawaddy. lubi o sobie mowic, ze troche jest szalony, ale zaraz dododaje, ze tutaj, bez tego szalenstwa pewnie nie dalby rady. bo ciezko, bo samotnie, bo – chyba to najtrudniejsze – nigdy wieczorem nie wie, co mu przyniesie poranek. takich jak on jest tu wielu. cieszy sie, ze nas spotkal, bo nie mial na dzisiaj zajecia, a tak, dzien sie wypelni. siadamy, rozmawiamy. czym sie zajmuje? usmiech. rozglada sie dookola, codziennie czym innym, jak wszyscy, zyje z tej granicy. bo w odroznieniu od mostu, plynaca pod nim rzeka, brunatny, zasmiecony pas „ziemii niczyjej” tetni nieprzerwanie. chodzcie, cos wam pokaze…
patrolujacy zolnierze siadaja na lawce pod mostem. bron opieraja o murek i jakby od niechcenia odwracaja glowy. ten gest sporo kosztuje. ile? to nie jest pytanie, na ktore uzyskasz odpowiedz. ko myo zaczyna sie smiac. kosztuje… wystarczajaco, by patrzac, niczego nie widziec.
piecdziesiat metrow dalej, na podeschnietym mule, w gaszczu nadbrzeznych krzakow, sklecone z byle czego prowizoryczne namioty. w namiotach – birmanczycy. mieszkaja tu nielegalnie, bez dokumentow, pozwolen. nie maja statusu uchodzcow i nigdy go nie dostana, bo to nie walka z rezimem, ale nadzieja na lepsze, przywiodla ich w to miejsce. do birmy wrocic nie moga, boja sie konsekwencji, wiec zyja w tym potrzasku, wspierajac surowa codziennosc drobnymi przemytami. obok namiotow – stragany, w nich papierosy, alkohol, lokalna viagra, porno, szuczne penisy, ziola. tu dominuja mezczyzni. kawalek dalej, kobiety handluja krabami, rybami, ryzem, zielenina. niewiele z tego maja, mozliwosc lichego przezycia. teraz rzeka jest niska, monsun nie nadchodzi, ale kiedy popada, cala ta biedawioska zostanie odcieta od ladu, znajdzie sie na wyspie. a jesli beda ulewy i woda sie podniesie, zmyje wszystko i wszystkich. lecz nikt sie tym nie przejmie, bo oficjalnie ich  nie ma. idziemy dalej wzdluz brzegu. za pierwszym, niewielkim zakolem, kolejne zaskoczenie. prosta, drewniana lodz odbija z birmanskiej strony. dociera do srodka rzeki, staje, ludzie wychodza i dalej juz brodem, pieszo przechodza na strone tajska. to klasa ekonomiczna, ko myo znow gorzko zartuje, tu placi sie mniej, bo przewoznik niczego nie ryzykuje, lodz nie przekracza granicy. to nasza fikcja w fikcji. czekajcie, to jeszcze nie koniec.
wracamy spacerem pod most. zolnierze wciaz siedza w cieniu, cos czasem do siebie powiedza, zapala papierosa, popatrza w przesla, jak w otchlan. ko myo prowadzi nas dalej, sciezka na druga strone. to, co tam widzieliscie, to takie poboczne machlojki, tam nie za wiele sie zdziala, prawdziwy biznes jest tutaj. niecale sto metrow od mostu, zycie zaczyna pulsowac. z jednego brzegu na drugi, wlasciwie nieustannie, na wielkich detkach od tirow sa przeprawiani ludzie. najwiekszy ruch jest rano i potem, po poludniu. setki birmanczykow ciagna na tajska strone. czesc z nich, nielegalnie pracuje w pobliskiej fabryce, inni plyna po wsparcie, do slynnej w okolicy kliniki doktor cynthii. tam maja bezplatna pomoc, opieke medyczna, lekarstwa. niektorzy jada dalej, odwiedzic swoich krewnych, sprobowac cos sprzedac na targu, cos kupic, czy wymienic. wieczorem, ta sama droga, wracaja do domu, do birmy. tu konczy sie „niewinnosc” granicznych dzialalnosci. im dalej od mostu, tym ciemniej.
widzicie ta dziewczyne? pod czarna parasolka? – mloda, ladna birmanka siedzi na stromej skarpie. wokol niej, grupka chlopcow, schylaja sie w ciasnym kregu. – sprzedaje amfetamine. to tutaj ogromny problem, dzieciaki strasznie wpadaja.
a przemyt? kazdy moze, wiecie jak to sie robi? my wszyscy zujemy betel, nikogo to nie dziwi, pakuje sie dziesiec tabletek w szczelna foliowa torebke, owija lisciem i zuje. nikt tego przeciez nie sprawdzi. a w razie klopotow, wypluwasz prosto do rzeki i z glowy. to taki szybki zarobek a i klientow jest duzo, bo tutaj jedna tabletka to 150 bhatow. a w nocnym klubie, w bangkoku biora conajmniej trzysta. ale to, o czym mowie, to takie plotki jak ona, w dzien nie ma duzych przerzutow.
mijamy kolejne zakole, wyschniety doplyw rzeki i dochodzimy do „portu”. tu, cala infrastruktura. na skarpie zbudowane dlugie, drewniane zjezdzalnie. na gorze ciezarowki, wypakowane towarem, chemia, napojami, kolejne zgrzewki, tasmowo, zjezdzaja prosto do lodzi. na drugim brzegu te lodzie wypelnia sie ryzem, cebula i wroca na tajska strone. i beda tak kursowac od rana do wieczora. a kiedy zapadnie zmierzch, zmieni sie asortyment. zamiast produktow spozywczych pojawia sie rowery, meble, samochody, narkotyki, alkohol, wszystko to, co nie moze przeplynac na oczach celnikow.

4 myśli do „pod mostem”

  1. Już dawno powinniście zacząć współpracę z prasą,
    Inez ma rację, Wasze teksty biją na głowę teksty
    redekcyjne publikowane w większości prasy polskiej
    i światowej, wyślijcie kilka tekstów do różnych
    redakcji a zobaczycie jak wzrosną nakłady…

Dodaj komentarz