pelnia

DSC_9395.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

pelnia. a w pelnie parada. ida, buddow wioza, na wozach megafony, muzyka piszczy, wrzeszczy, ciesza sie, klaszcza, graja, wodzirej na przedzie kolumny skoczny rytm nadaje, troche sie szata zsunela, nie szkodzi, poprawimy i jeszcze odswietniej, z zamachem, juz wszyscy zapomnieli, ze troche wstydu bylo, za nimi i bebny i trabki i male klekotki, piszczalki, a potem w rzadku dzieciaki, panie, paniusie, damulki odswietnie przystrojone, but dwa numery za duzy, a co tam! a obcas jaki, oglada sie spoglada, widzieli wszyscy? to dalej, kolory parasolek, sukienek, wstazek zmieszane, a wszyscy listki, galazki, bukiety buddom niosa. po drodze gapiow roj czeka, slodkie ciasteczka rozdaja i chlodne lemoniady, zolta, czerwona, zielona, ach, co za swieto przepiekne, usmiechy, okrzyki, bujania, a tu co? uuuu awanturka, pan chyba wypil zbyt duzo, pod rece i do domu, swietowac trzeba umiec, tym bardziej, ze prog juz za rogiem, otwarte wrota swiatyni, zloto posazkow migocze, biel, czerwien, swiatlo, cssi, ciszej, skupienie, ofiarowanie, podzieka i prosba niesmiala. bo… pelnia zyczenia spelnia. tak ponoc mowia. gdzies w swiecie.

meczydusze

DSC_0559.jpg

bedzie politycznie niepoprawnie. trudno.
wszyscy sie zachwycaja magia, duchowoscia. urokiem dzwonkow o swicie, kiedy rzadkiem, gesiego mnisi plyna ulica wsrod prosb o datek, jalmuzne. kazdemu sie serce otwiera na dzwieki mantr modlitewnych. czarownosc, uniesienie, cierpliwosc, pokora, wspolczucie. budza szacunek, podziw, bo budda, bo skromnie, bo boso.
a mnie po prostu zlosci, gdy stanie taki przede mna i mimo ze odmawiam, a on wtedy odejsc powinien, wciaz stoi. stoi i patrzy. a ja mu nie dam nic dzisiaj, bo dwoch juz przed nim dostalo. i jeden spojrzal na banknot, dostrzegl nominal i… prychnal. odwrocil sie na piecie i odszedl obrazony. a ja za ten banknot jem obiad, wiec wcale to nie malo. drugi sie zjawil po chwili. dostal banany. reakcja? no prosze, rozczarowanie. money – wyjasnia, you. money. a mi sie przypomina wczorajsze stoisko z filmami i mlodzi mnisi schyleni, grzebia, wybieraja, juz kupka odlozona. a potem wyluskuja z toreb, z zakamarkow, garsci pomietych banknotow. skad maja? od tamtej staruszki, ktora w poboznym odruchu oddala im wlasnie posilek? a moze od rikszarza, ktory pojedzie pol darmo, bo mial dzis niewielu klientow? jedno wiem. nie ode mnie. dlaczego? a bo dzien wczesniej dopadlo nas spostrzezenie, ze czemu rano bez butow, a po poludniu juz w klapkach? i czemu z papierosem? a czemu na motorze? a czemu wieczorem z lodem, skoro czescia rygoru sa tylko dwa posilki? ostatni kolo poludnia?
coz… zobaczylam. nie wierze.

pragnienia

DSC_9477.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

„blyszczaca tafla wody przenosi w starodawne zakamarki czasu. do opowiesci o wedrowcach, przygarbionych samotnikach, oczy zmruzone sloncem, stopy twarde jak skala, chrzest piachu, tamburynki zwiru, gadaja o wyblaklych, bambusowych tyczkach, o tym jak na nich wieczory, swity sie wspieraja. mimo zmeczenia, upor, ciekawosc, chciwosc zycia, gnaja w cichnace echa, ciagna w noc nieznana. poszli, znikneli punkcikiem. blogoslawienstwo zostalo.”

te dzbany stoja wszedzie. przy domach, pod drzewami, na rozstajach drog, w lesie… nowe, stare, zmurszale. skad pochodzi ten zwyczaj nie sposob sie dowiedzec. wszyscy pytani ludzie odpowiadaja to samo: byl zawsze. i bedzie, bo… szczescie. bo kiedy o poranku przychodzisz dzbany umyc, przeplukac i napelnic chlodna, swieza woda, czekaja tam na ciebie cieple mysli, podzieki, blogoslowienstwa ludzi, ktorzy wczoraj przechodzac pragnienie ugasili. nie sposob zlekcewazyc dobrej wrozby codziennej.

poszukiwacze

DSC_0558.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

chwila po pierwszej, upal prawie czterdziesci stopni. dwunastoletni moze chlopak, szczekajac z zimna zebami wychodzi z wody. cale cialo w gesiej skorce. kuca na kamienistym brzegu i pozdrawia nas rozdygotanym skurczem usmiechu. okrywa sie longyi jak kocem, wyciaga zza kapielowek mala buteleczke, podaje starszemu i zamiera, wpatrzony w jego wzrok przeczesujacy zawartosc. po krotkiej chwili i kilku wymienionych slowach obie twarze rozjasnia usmiech, a na plecach malego laduje pelna aprobaty i zadowolenia dlon. tak, tych kilka brunatnych okruchow, to zloto.
choc wszyscy wiedza, ze poszukiwanie zlota to loteria, wiedza tez, ze ta rzeka jest szczodra. dlatego kazdego dnia o swicie, kilkudziesieciu mezczyzn i chlopcow zanurza sie w jej nurcie i mozolnie, garstka po garstce przeczesuje wydobywany z dna piasek. i znajduja. wlasciwie codziennie, kazdy z nich znajduje tyle zlotego proszku, ze moga z niego wyzyc. wieczorem ida na targ i sprzedaja male grudki miejscowym jubilerom. zarabiaja zazwyczaj od poltora do trzech tysiecy kiatow dziennie. poltora do trzech dolarow. niewiele, jednak tu, w hsipaw, mozna sie za to utrzymac.
ale nie jest lekko. pora sucha bezlitosnie parzy sloncem, pora deszczowa, kiedy temperatura spada do okolic zera, odcina zrodlo utrzymania, woda jest zbyt zimna. codziennosc zas, jest nieprzyjazna i wymagajaca. walka z silnym nurtem. monotonne: nagarnac piach, wyrzucic smieci, rosliny i kamienie, przeplukac, przesiac, przeplukac, sprawdzic – nic. nastepna porcja, to samo. kolejna – znowu nic. wiec dalej, pol metra glebiej…dziewiec, dziesiec godzin.
na szczescie, jest cos jeszcze. bo mimo ze zloty pyl zapewnia im utrzymanie, to nie o niego tu chodzi. gdy poszukiwacz odgarnie kolejna warstwe piasku, bezglosnie znika pod woda. a kazde zanurzenie jest szansa, obietnica. ze dzis, ze tym razem trafie, to czego szukam najbardziej: skarb. moze sie trafi pierscionek, kolczyk, figurka, moneta. to one sa warte najwiecej. bo jeden malenki posazek to caly miesiac pracy, stara moneta – dwa nawet. i to im daje sile, w tym caly sens szukania. hazard dnia powszedniego.

nowe

DSC_8871.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

ksiezyc wyznacza rytm. przychodzi nowe, wypiera stare, nadzieja, bedzie czysciej, schludniej, swiezej. tu, to oczyszczenie jest doslowne. noworoczny songkran (tajlandia), thingyan (birma), pii mai (laos), to swieta wody. paradoksalnie, bo to koniec pory suchej i kazda kropla jest na wage zlota. a moze nie paradoksalnie? moze to magia sympatyczna kaze wode wylac, zmarnotrawic, by podobne przywolalo podobne? by lsniace od wody ulice sciagnely wyczekiwany monsun? by nadszedl ozywcza sila, przynoszac nowy rok? nowe zycie?

wiza

DSC_0541.jpg

roznica stu procent pomiedzy cena podana a rzeczywista nie robi w azji wrazenia. roznica dwustu, przywoluje usmiech, trzystu – sugeruje, ze ten mily pan vis a vis, to hindus. labirynty negocjacji i targow nie sa az tak zawile jak by sie to moglo na pierwszy rzut oka wydawac. wieki i tradycja ustalily zasady. jedna z nich, to szacunek do drugiej strony i zwiazana z nim w naciaganiu uczciwosc. tak, tak, to nie jest pomylka. wlasnie w naciaganiu uczciwosc. to proste i logiczne, bo poza dobra cena liczy sie akt kupowania: rozsmieszyc, zaciekawic, zaskoczyc, polubic, zabawic. i nie ma tu miejsca na kanty, kazdy ma pojsc z przekonaniem, ze zrobil dobry interes. tu wazna jest reputacja, bo dzieki niej klient wroci. stad wlasnie, zwyczajowe, okolo stu procent przebicia. my wiemy, ze wy wiecie, ze wiemy… wszystko jasne.
potrzebna nam byla wiza. do birmy. na za tydzien. dwadziescia, trzydziesci dolarow, zalezy gdzie sie zalatwia. maksimum 900 bahtow, to wiedzielismy na pewno. z lenistwa? z ciekawosci? przeszlismy po agencjach. i… bingo! czegos takiego chyba sie nigdzie nie znajdzie. pani, bez zajakniecia, podaje cene: 3200. ale to piec dni czekania, polecam 5700 i wiza bedzie na jutro. na potwierdzenie jej slow, na biurku laduje tabelka. uszom, oczom nie wierze. tooo… my sie zastanowimy. a! a mam jeszcze pytanie… wy duzo tych wiz zalatwiacie? o tak, nie musicie sie martwic, bo mamy doswiadczenie. aha, czyli maja klientow. coz mozna powiedziec… no brawo! bezmyslnosc rodzi bezczelnosc.

dwa dni pozniej, zalatwiamy wizy w ambasadzie. z dnia na dzien, w milej cenie 810 za sztuke.

wrocili

DSC_0522.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

powrot uczcili i juz, juz biora sie do roboty.
ale zanim juz, pozwola sobie jeszcze na odrobine rozczulen. i tak:
wszystkie birmanskie wpisy dedykujemy inez i fantazji jej kaprysow. dziekujemy pieknie za prezent. tak, tak, cala przyjemnosc… wiemy gdzie. klaniamy sie slicznie konradowi za pomoc w walce z wielkim atakiem hakerow na rozmowy kontrolowane i tu, tamtaram.
przekazuje klawiature tomkowi…
…a dalsze wpisu dedykujemy rodzicom bo dzieki nim w koncu wynajelo sie mieszkanie i mozemy sie tu jeszcze troche pokrecic oraz wszystkim ktorzy dzielnie rozsylali wici o tym  ze szukalismy nowych lokatorow.
a na koniec wielkie wielkie dzieki dla wszystkich ktrorzy wyslali dla nas paczki do la paz. mamy informacje, ze wszystkie doszly a ich zawartosc sprawia duzo radosci mieszkajacym tam rodakom 🙂
czesc rzeczy na pewno bedzie za moment wysylana do bangkoku. o tym juz nie dlugo w watku „paczko krocz za mna”. mamy tez pytanie. kto wyslal nam testy ciazowe… no… przyznawac sie tu zaraz 🙂
margot co tam piszczysz?…
…i… i wszystkie nieodpowiedzi na mejle, obiecujemy nadrobic. co zlego, to nie my.

khao san w czerwieni

DSC_8756.jpg KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

bbc: „conajmniej 18 osob zginelo i ponad 800 zostalo rannych w wyniku sobotnich starc… to najkrwawsze zamieszki od 18 lat.” autobus jadacy z lotniska wysadzil nas dwie przecznice dalej niz zwykle. wiodaca do khao san, aleja ratchadamnoen, podobnie jak reszta odchodzacych od pomnika demokracji ulic, juz od prawie trzech tygodni byla nieprzejezdna. tu, tuz przy najslynniejszym na swiecie, turystycznym zaglebiu, znajduje sie jeden z dwoch, paralizujacych bangkok obozow protestujacej opozycji – czerwonych koszul. to byl pierwszy kwietnia. wlascicielka guest house’u, w ktorym mieszkamy: „nie chodzcie tam. to sa zwyczajni bandyci. sa oplacani przez thaksina. chca obalic krola i chca, zeby thaksin wrocil do kraju i do wladzy. a thaksin to zlodziej, kiedy byl premierem, tylko kradl i niszczyl kraj. oni sa zli. nie maja wyksztalcenia, przyjechali z prowincji, ze wsi… nie chodzcie tam” ale nie chodzic sie nie dalo. bo do portu kanalowego tramwaju – tamtedy. do dzielnicy chinskiej – tamtedy. do informacji turystycznej – tamtedy. wiec chodzilismy. bylo strasznie? nie. niebezpiecznie? nie. agresywnie? tez nie. jedynie ustawiona przy pomniku scena huczala przemowieniami przerywanymi co chwila aprobujacym klekotem kolatek-serc. a wszedzie dookola, w porozstawianych wzdluz ulic namiotach toczylo sie „normalne” zycie. ktos kroil warzywa, ktos pral, ktos rozmawial, spal, jadl, gral w karty. obok stoiska z satayami, stragany z koszulkami, flagami, naszywkami. a dalej juz zupelnie bazarowo: lalki, owoce, soki, telefony, przydasie. kiedy przechodzilismy, ludzie nas przepuszczali, zagadywali, usmiechali sie i tylko czasem, ci znajacy angielski wylewali frustracje. smieszny grubasek z czerwona flaga: „widzicie ten helikopter? oni by nas najchetniej zabili. caly ten kraj jest teraz ubezwlasnowolniony. to wojskowa dyktatura. dbaja tylko o swoich, o elity. a poza stolica jest bieda, o ktora nikt nie dba. zolte koszule obalily thaksina. a to byl dobry premier. i dobry rzad. teraz tylko korupcja. korupcja i nepotyzm. sami musimy walczyc o swoje prawa, o wolny kraj, chcemy nowych wyborow.” byl piaty kwietnia, poniedzialek. kilkanascie metrow dalej, trzej policjanci robili sobie zdjecia na tle czerwonych transparentow. to byl jedyny patrol w zasiegu wzroku. kiedy w sobote, wczesnym popoludniem dotarlismy na khao san, ulica tetnila swoim zwyklym zyciem. stoisko na stoisku, turysta na turyscie, tuk-tuk na tuk-tuku. nagle caly ten tlum, jak zgodna lawica, zaczal sunac w jedna strone. poszlismy w przeciwna, zobaczyc co sie dzieje. zbieg khao san i prostopadlej thanon tanao, na pierwszy rzut oka nie zapowiadal niczego niezwyklego. ale kiedy doszlismy na skraj skrzyzowania, zamarlismy. lewa strona, po horyzont czarno-zielona od wojska i policji. prawa – po horyzont czerwona od demonstrantow. dwie zwarte, wyczekujace, obwachujace sie masy. miedzy nimi dziesiec metrow pustego pola. napiecie. wyczekiwanie. pojedynczy czerwoni samozwancy podchodza do sciany policji i probuja negocjowac, zeby sie wycofala. nerwowo, goraco i coraz duszniej. nagle krzyki, klotnia, ostra wymiana zdan, kto zaczal nie wiadomo, kto co powiedzial, nie wiadomo, kolatki czerwonych oszalaly, ochraniacze policyjne zazgrzytaly, chwila zawieszenia, chwila ciszy i… gluche uderzenie. pierwszy kamien laduje na policyjnej tarczy. pierwszy triumf. dziki aplauz. eksplodowalo. chaotyczna, czerwona masa rusza na policje. nad nimi roj butelek, cegiel, tyczek. w nich zdesperowana wscieklosc. pierwsze trofea. kazde oklaskiwane. tarcza policyjna, kolatki. kask, gwizdy. zranienie, guz, krzyk. policja spokojnie. wrecz pasywnie. stoi i odpiera atak, zmuszona naporem wycofuje sie kilka metrow. czerwoni szaleja, zdobywaja przewage. ze zdwojona sila, znow atak. zdobywaja policyjny samochod, flagi lopocza, wrzask, kolatki, jeszcze mocniej, jeszcze silniej, nasycona zdobyciem odwaga pcha jak taran, godzina, druga, niezmordowanie, w tym skwarze nadludzko, pot, ledwie oddech, zwierzecy ryk, znow kamienie, w koncu zmuszaja policje do odwrotu. jest! szesnasta trzydziesci, siedemnasta: mloda dziewczyna w tlumie: „boicie sie? nie, nie za bardzo, nie wiem dlaczego tak odpowiadam. to dobrze, bo nie ma sie czego bac. tu jest wszystko w porzadku. jak pojedziecie do swojego kraju, to powiedzcie wszystkim, ze w tajlandii nic sie nie dzieje.” idziemy dalej, robimy rundke dookola ulic. wojsko sie zwija, demonstranci wracaja do siebie, przecznice dalej. spokoj? wlascicielka guest house’u, w ktorym mieszkamy: „obecny premier jest gentelmenem. on chcialby wszystko zalatwic rozmowa. a z czerwonymi koszulami nie da sie rozmawiac. premier jest bardzo dobry, bardzo delikatny. dlatego nie moze sobie poradzic z ta cho… sytuacja. juz dawno powiniem ich przegonic. nawet sila. tylko paralizuja miasto.” jest prawie zmrok. wracamy na khao san. od drugiej strony, od tej, gdzie wczesniej stala policja. nagle ludzie zaczynaja biec, ktos chaotycznie wskazuje na twarz, na nasze twarze, nie rozumiemy, lekki powiew wiatru, acha, oczy, nos, gardlo pala niemilosiernie, gaz lzawiacy. wycofujemy sie i probujemy od drugiej strony. tam – khao san podzielony na pol. policyjny mur blokuje przejscie. na przeciwko tajowie i turysci stoja i wyczekuja. blyskaja flesze reporterow. juz ciemno. nagle huk, znow gaz lzawiacy, sciana policji wbija gapiow wglab ulicy. biale chmury przyslaniaja skrzyzowanie. ale wciaz slychac. i te dzwieki nie pozostawiaja watpliwosci. to, co dzialo sie tu kilka godzin temu, bylo niewinna zabawa. strzaly, wrzaski, tapniecia, wybuch, ogien, musiala poleciec butelka z benzyna, syreny karetek, helikoptery, krzyk, kolejne strzaly… blokujacy przejscie policjanci milcza. stoja jak posagi, nie odwracaja sie za siebie. wiedza? godzina, poltorej pozniej, szczupla, wrecz wychudzona dziewczyna zaslania usta dlonia, nie moze zatrzymac rozbieganego, przerazonego wzroku: „ale jak to? bylam tu przeciez dzis w poludnie… przeciez to tak nie wygladalo… wszystko zniszczone… wszystko…” starszy, brudny, spocony mezczyzna, czerwona koszula, czerwona opaska na glowie. nie mowi nic, tylko staje przy nas, kiwa glowa i palcem wskazuje narozny budynek. odchodzi. tak, juz wiemy, to stamtad strzelali. ulica wyglada przerazajaco. smrod spaleniznny, gruzy, smieci, wraki samochodow, sforsowane barykady, buty, szmaty, polamane krzesla, szklo… wsrod tego wszystkiego krazacy jak zjawy ludzie, nie wierzacy, zszokowani, milczacy, ze wzrokiem wbitym w ziemie. uwaznie, centymetr po centymetrze przeszukuja wszystko dookola. szukaja lusek, szukaja dziur po kulach, jakby niedowierzajac temu co widza, szukaja dowodow. i znajduja. kolejne i kolejne. potwierdzajace, ze te trzy napredce uprzatniete i ogrodzone miejsca to nie jest sen, ze to rzeczywistosc. i ze te plamy krwi, obsypywane teraz wedlug tutejszego zwyczaju, pieniedzmi i jedzeniem rzeczywiscie naleza do zmarlych. do zabitych. ze to wszystko naprawde sie stalo. ps. w czasie kiedy pisalam ten tekst, na stronach informacyjnch liczba zabitych zwiekszyla sie do 21 osob. czterech policjantow i siedemnastu cywilow.

terminal

DSC_8270.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

bogota, kolumbia
– ty, tomek, ale przeciez oni nam w zyciu w to nie uwierza!
– no coooo ty, uwieeerza…

mexico city, meksyk
lotnisko idealne, to… to takie… gdzieee yyyy… o-o!
– eeeej, czy mi sie wydaje, czy…
– nooooo…
lotnisko idealne, to takie, na ktorym przed kazdym z licznych sklepow wolnoclowych stoi barek z wysokiej klasy tequila i mezcalem do degustacji. barek taki moze byc obslugiwany przez przemilego, znajacego tysiace historii i nie znajacego umiaru pana albo samoobslugowy. odkrycie lotniska w mexico city – krem tequilowy.

los angeles, stany zjednoczone
tak. w miejscu takim jak lotnisko zdecydowanie moze nie byc ogolnodostepnego wi-fi. i nie, to nie dlatego, ze jestesmy na lotnisku zapomnianego przez boga i ludzi najmniejszego miasta w kraju trzeciego swiata ale dlatego, ze czesci panstwa homosapienstwa dolary mozgi wyzarly. chcesz miec siec – plac. nie masz karty kredytowej – nie istniejesz.
check-in:
– poszporty prosze. miejsce docelowe?
– bangkok.
przeglada kartka po kartce, raz jeszcze…
– nie macie wizy.
– nie mamy. no i co z tego? bedziemy wyrabiac na lotnisku.
– to w takim razie poprosze bilety na wylot z tajlandii.
– nie mamy.
– wiec nie moge was wpuscic na poklad samolotu
– co?!? a niby dlaczego?!?
– bo musicie miec bilety.
– ale my bedziemy jechac ladem.
– nie szkodzi, musicie miec bilety, na dowod, ze wylecicie z tajlandii.
– ale my bedziemy jechac ladem.
dwadziescia minut bezsensu…
– to kupcie teraz bilety
– ale my nie chcemy!
zglupiala. jak to nie chcemy? no wlasnie zwyczajnie. nie chcemy.
stanelo na deklaracji, z wielkim czytelnym podpisem: lecimy na wlasne ryzyko. to straszne jak bardzo z dnia na dzien zaciska sie wielka petla na slowie spontanicznosc. niedlugo, zeby przejechac z warszawy do wolomina trzeba bedzie wypelnic formularz z planem podrozy, zlozyc w wyzszym urzedzie przepustek i dupoglowia, po czym poczekac na stempel wielkiego cyfrodroznika… ej, ej, margolcia! csssiiii… no ale tomek! csssiii.

taipei, tajwan
– ale to znaczy, ze mozemy tu spac?
– no tak, tak, prosze bardzo. a rano prosze sie zglosic, dostana panstwo od nas zestaw kapielowy, tam prosto, w glebi jest przysznic.
tjaaa… skoro pani nalega…niech bedzie.

bangkok, tajlandia
– bilet na wyjazd z tajlandi
– nie mamy.
– nie bedzie wizy.
gest dlonia – nastepny prosze.
– ale…
– nastepny prosze…
acha, wiec negocjacje. nam zalezy – on olewa. im bardziej nam zalezy, tym bardziej on olewa, chyba juz kiedys tu bylam, chyba juz to widzialam. grzeczniutko:
– ale sir, ja bardzo prosze wysluchac, bo my… tratata, wiec wlasnie…- tylko mu nie dac wejsc w slowo, podsuwam rzucone paszporty – no i dlatego wlasnie… mysmy nie mogli… no prosze…
patrzy, liczy, wycenia. gest glowa – tam do okienka. uf. ale sie spocilam.

epilog
dwanascie dni w podrozy, trzy noce w autobusie, trzy w przyknajpianym hotelu, dwanascie stref czasowych, cztery samoloty, poltora dnia terminali, nic z tego nie jest w stanie przeszkodzic rozkoszy wypicia gorzkiej zoladkowej w drodze z lotniska do centrum.

bogota

zeszyty strony 89-90.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

hmmm… i co mozna napisac po trzech zaledwie dniach bycia w miescie? no co? ze muzeum zlota jest niesamowite? ze oblednie wyglada capitolio nacional cale w mrowkach? ze fundacja botero ma calkiem sensowna kolekcje sztuki wspolczesnej? ze malunki na murach maja poziom, jakiego od buenos nie spotkalismy? ze mnostwo policji i sprawdzan i kontroli? ze ulice zamiast nazw maja numery? ze mozna spotkac prawdziwych pankowcow? ze maja fikusne slodycze? i ze pyszna kawe? ze jest drogo? ze ludzie nie wygladaja jak kalki kozuchowskiej? ze festiwal teatrow zdominowal miasto? ze dziewczyny ladne? ze cala w rozu, neogotycka katedra robi oszalamiajace wrazenie? ze duzo bezdomnych? ze…
musimy wrocic, zeby poczuc. bo samo ogladanie nie wystarcza.