dia del patrimonio

DSC_5001.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/MontevideoDiaDelPatrimonio#

i znow sie okazuje, ze glupi zawsze ma szczescie. kto by tam sprawdzal daty swiat, fiest, dni waznych i wazniejszych… dzien dziedzictwa narodowego trwa dwa dni. oficjalnie. bo nieoficjalnie rozpoczal sie juz w piatek. dla nas – stwierdzeniem prowadzacego autobus kierowcy: dalej nie jade. coz, nie to nie, pojdziemy sobie sami. urugwajskie zloto – cana 33 grzala serca, chyba musielismy juz wczesniej wyczuc swiateczne podniecenie, wieczor byl cieply, weekend dopiero sie zaczynal, pora na spacer idealna. daleko nie doszlismy. juz za pierwszym rogiem zostalismy bezlitosnie wciagnieci w wir szalenstwa. muzyka, bebny, platformy a na nich… zaraz, zaraz, ostatniego ladyboy’a widzialam chyba w tajlandii… rozgladamy sie, raj! jestesmy w samym srodku teczowej parady, panie panom moglyby nog pozazdroscic, panowie paniom chyba wszystkiego zazdroszcza, ale kto by teraz o tym myslal, lyk rozgrzewajacy i wir i szalenstwo. na plaza de cagancha – stop. nie mamy zreszta wyjscia, bo ludzi cala masa, koncerty, male grupki skupione wokol bebnow, tchnienie brazylii, afryki, tance dzikie, przedstawienia, sprzedawcy, caly plac tonie w toastach i znika w haszyszowym dymie. oj bedzie jutro glowa bolala…
boli. ale jak! ale co tam, tam znow bebnienie za oknem, przeciez sie nie poddamy, zbiorka i raz dwa trzy, na dwa juz znacznie lepiej, ulica znow pelna przygod, a te przygody, no prosze, w piora przystrojone, w cekiny, we wstazeczki i… o-o… i w nic wiecej! obcasy stukaja o chodnik, ciala rytnicznie drgaja, o boze, ameryka! dzien miga, przelatuje, znow nie wiadomo kiedy, wsrod grajkow, precli, przedstawien, juz wieczor? cisza nocna.
niedziela na szczescie deszczowa, wiatr, zimno, swiety spokoj, snujemy sie nozka za nozka, z muzeum na wystawe z wystawy do muzeum, w ten weekend wszystko za darmo, otwarte, dla kazdego, pamietaj, dzien swiety swiecic, no dobrze, do kosciola, idziemy, prosze bardzo, tam czeka na nas zwienczenie, nagroda za trudy i znoje, orkiestra symfoniczna wlewa nam w dusze dzwieki, klasyki, bebny, dudnienia, skrzypeczki, fleciki, alty, basy, talerze i dzwonki… tadammm! wrzawa, brawa, oklaski i… sen.
co za dzien…

dulce de leche

DSC_5049.jpg

nie wiem jak ty, ale ja w krowkach najbardziej lubie ten rzadko spotykany, lejacy sie srodek. wiesz, to jest caly rytual. zaczyna sie juz w sklepie, kiedy ze szczelin pamieci wyluskuje sie wspomnienie pojemnikow wypelnionych tajemnica slodyczy. stoja na wysokosci moich oczu, ja sama ledwo siegam do lady, mama stoi obok, wyciaga kartki z portfela, jest poczatek miesiaca, swieto, caly kilogram, akurat rzucili a ja jestem wdzieczna mamie, ze nie wymienia moich kartek slodyczowych na cukier czy alkohol. rodzice magdy wymieniaja. smutno. kolejka jest dluga, idzie powoli, bo pani sie nie spieszy a jeszcze musi wycinac z kartek male kwadraciki i ukladac je w odpowiednich przegrodkach albo spinac spinaczami. troche sie denerwuje, czy kiedy przyjdzie nasza kolej cukierki jeszcze beda, czesto sie zdarza, ze nagle sie koncza, zazdroszcze tym wszystkim, ktorzy zadowoleni odchodza od kasy z papierowymi torbami wypelnionymi po brzegi. slinka cieknie, staje na palcach, obserwuje metalowa lopatke wprawnie nagarniajaca cukierki do torebek, probuje liczyc ile jeszcze osob przed nami i porownywac z nagarniana iloscia, dzielic, mnozyc i zgadywac czy starczy dla nas czy nie. wtedy sie nie zastanawialam jakie beda, rytual odkrywania odbywa sie pozniej, w domu, a tam, w sklepie, nie jest wazne jakie sa, grunt, zeby byly. dzis juz na dzien dobry kaprysze. staje, koncentruje sie, dokladnie ogladam, badam papierki. to wazne, bardzo wazne, bo papierki duzo zdradzaja. te z ciemnymi plamkami tluszczu z gory odpadaja, te zupelnie suche tez. z nadzieja wyszukuje takich, z ktorych wylala sie odrobina nadzienia. to niemal pewniaki. nieczesto sie zdarzaja, ale poszukac warto. krowka idealna jest z wierzchu twarda, ale nie chrupiaca, troche gumowata, nie za bardzo, bo te zazwyczaj cale sie ciagna. od ciagniecia sa tofi. w krowce idealnej, pod niezbyt gruba skorupka kryje sie nadzienie. delikatne, slodkie, lejace. rozkosz. rarytas. kiedy uporam sie z papierkami, biore cukierki do reki, delikatnie naciskam i szukam tych nieznacznie uginajacych sie pod palcami. zupelnie twarde sa stare, albo za bardzo przecukrzone, nie bedzie z nich pozytku, nie maja wnetrza. sprzedawca patrzy, czeka, w koncu nie wytrzymuje, mowi, ze moge sprobowac. nie zna sie, to nic nie da, bo kazda krowka jest inna. to, ze trafie wlasciwa kompletnie o niczym nie swiadczy, to ze niewlasciwa, oznacza jeszcze mniej. w koncu, po dlugiej debacie, po wszystkich za i przeciw podejmuje decyzje. z niepewna, ogromna nadzieja wybieram trzy czy cztery. z niepewnym, ciezkim sercem zostawiam cala reszte. ide. sprawdzanie w biegu to skandal, sprawdzac trzeba spokojnie. trzeba usiasc i w zaleznosci od nastroju, od stanu ducha przygotowac sie na najlepsze. albo na najgorsze. kiedys wygrywal lakomy optymizm, jak nie ta, to nastepna, zjem wiecej. potem filozoficzny pesymizm wiodl prym, wole byc milo zaskoczona niz sie zawiesc, na pewno sa niedobre. z czasem wymagania rosly, czlowiek zagoniony, chcial miec wszystko od razu. od razu i najlepsze. a kiedy takie nie bylo, to zloscil sie i zzymal, bo psulo caly dzien. dzis, slodko sie przekomarzam z tymi wszystkimi myslami. wyciagam cukierki, patrze. i tak mam je tylko cztery. przypomina mi sie dziadek. zjadal sniadanie, po warszawsku, zaczynajac je i konczac piecdziesiatka wodki, wypalal papierosa a potem krzyczal do babci: cipciu, daj mi landrynke! zebow nie mial, na niemcach stracil, wiec ja cierpliwie ciumkal z zadowoleniem wzdychajac: a bo ja lubie miec slodko w buzi. mi chodzi o cos wiecej. to odwijanie papierka. dzieciece rece juz tu sie packaly, nie bylo rady, jedzenie krowek zawsze oznaczalo, ze wszystko dookola bedzie klejaco ucukrzone. najlepszym sposobem byl piasek, zapiaszczone palce przestaja sie lepic. teraz ostatnie sprawdzenie, skoncentrowane spojrzenie, jak by sie krowke chcialo przeswietlic, jak by sie chcialo na wylot wszechwiedze przeszyc, przez chwile byc jasnowidzem, wrozka odgadujaca przyszlosc. ugryzc czy rozlamac… rozlamuje sie na pol, trzeba to zrobic umiejetnie, zeby nie zgniesc, ale tez jesli cukierek jest dobry, nie rozlac, nie stracic drogocennego nadzienia. kiedy sie uda, sa dwie male uczty. najpierw z jednej, potem z drugiej polowy powoli wysysam lejacy sie srodek. gryzienie jest trudniejsze. delikatnie, kawalek po kawalku trzeba usuwac dluzsza scianke, az do momentu dobrniecia do sedna. kiedy to sie stanie, chwile czekam, rozpuszczam w ustach ostatnie grudki, pozwalam smakowi troche zblednac i wzdychajac szczesciem, rozplywam sie w przyjemnosci. swiat znika i lekko wirujac przywiewa dzieciece marzenie. zeby miec… oj, ile bym chciala? ale jak bym mogla chciec az tyle ile chce? to, to ja bym caly sloik chciala, ten taki od ogorkow!
dulce de leche ma wielkosc sloika od ogorkow. slodkie nadzienie po brzegi wypelnia pollitrowy pojemnik.
wiesz, nawet w urugwaju marzenia sie spelniaja.

nasza pierwsza wystawa!!!

DSC_4577.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/WystawaBuenosAires#

z radoscia dzielimy sie radoscia:)
w sobote, piatego wrzesnia, w centrum kultury recoleta w buenos aires rozpoczela sie pierwsza wystawa rozmow kontrolowanych!
goraco dziekujemy pracownikom centrum oraz wszystkim osobom, ktore przyczynily sie do jej zorganizowania.
jestesmy najszczesliwsi:)))

zawod – demonstrator

DSC_4461.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/BuenosAiresDemonstracje#

juan twarzy nie pokaze. nie chce zdjec. mowi, ze ma swoje powody. zdradzi jakie? niechetnie. saczy mate i rozglada sie dookola. nie moge, dodaje i wygladza naszyta na kamizelke, bialoniebieska flage.
argentyna demonstracja stoi. stoi doslownie, bo zalozenie jest takie, ze aby demonstracja byla dobra, skuteczna, musi utrudnic ruch. wtedy zostanie zauwazona. i tak jak staje narodowa trojka, jedyna autostrada laczaca polnoc kraju z poludniem, tak tez staje avenida de mayo, ulica prowadzaca z plaza de mayo do kongresu. dwie glowne arterie demokracji.
plaza de mayo to glowny plac buenos aires. ustawiony przez policje, metalowy plot, dzieli go na dwie czesci. po jednej stronie turysci odhaczaja obowiazkowy punkt programu – zmiane warty pod casa rosada, rozowym domem, dokladnie tym, z balkonu ktorego evita lagodzila nastroje „decamisados” – ludzi bez koszul, ubogich robotnikow. druga strona placu nalezy do demonstrantow.
juan o demonstracjach wie wszystko, jest ekspertem. nie zawsze tak bylo, kiedys byl zwyklym bezdomnym, jakich wielu w tym miescie. ktoregos dnia, zdesperowany, przylaczyl sie do idacej demonstracji. nie, nawet nie byl „za”, to zima byla, zimno, siedzial zmarzniety i przylaczyl sie, zeby sie ogrzac, rozruszac. szedl tak, zaczal cos krzyczec, nie pamieta juz co, to co wszyscy i nagle cos w niego wstapilo. jakis duch, jakas sila, taka duma, ze jest obywatelem, ze ma prawo glosu. tamten dzien odmienil jego zycie.
argentynczycy demonstruja wciaz i o wszystko. za socjalizmem, przeciw rzadowi, za odmalowaniem szpitala, o szacunek dla weteranow, ku pamieci zaginionej, osmioletniej sophie… nie ma dnia bez demonstracji. to jest sposob dialogu, to mozliwosc wyrazenia swojego zdania, swojego poparcia, swojej frustracji. sposobow jest kilka. blokady autostrad – niewielkie grupki ludzi o pozaslanianych twarzach obstawiaja glowna trase i wszystkie, umozliwiajace objazd wylotowki. siedza, dyskutuja, pala opony. przejscia – od spokojnych, kilkunastoosobowych grupek, idacych z jednym transparentem, az po wielkie, ciagnace sie klika kilometrow pochody pelne petard, bebnow, megafonow, spiewow, przemowien i okrzykow. i w koncu – okupacje. poobwieszane flagami i roszczeniami namioty a w nich, kilka, kilkanascie osob. pija mate, graja w karty. dzien, tydzien, miesiac. jak wszedzie.
juan odkryl tajemnice. rosnie, wypreza sie i nabiera wigoru. niezaleznie od sposobu i od tego, czego demonstracja dotyczy, potrzebuje ona lidera, przewodnika. nie, to nie chodzi o wodza, o dyrektora, chodzi o… chwile sie zastanawia, szuka slowa, chodzi o… dyrygenta! jak w orkiestrze, dorzuca zadowolony z trafnosci porownania. bez niego, to wszystko sie rozlezie albo doprowadzi do zamieszek. i ja jestem takim dyrygentem.
ludzie sami nie wiedza jak sie zorganizowac, trzeba nimi pokierowac. powiedziec kto ma niesc transparent, pokazac w ktorym rzedzie flagi, gdzie megafon, ile odstepu zachowac od wybuchajacych petard, zeby sie nic nikomu nie stalo, zatrzymac, kiedy ida zbyt ciasno, pospieszyc, kiedy marudza, podac rytm bebniarzom, wzniesc zawolanie, uciszyc, jak lider przemawia, uspokoic nerwusow, ulagodzic policje, przepuscic telewizje… to kupa roboty, zeby sie wszystko sprawnie odbylo, tlum potrafi w sekunde wymknac sie spod kontroli… i dlatego ja jestem. a jestem tu zawsze, mieszkam w tym namiocie. rzady, ludzie, flagi, hasla sie zmieniaja, a ja niezmiennie jestem. do uslug.
a gdyby sie demonstracje skonczyly, to co? szeroki usmiech. nigdy sie nie skoncza. pewnosc siebie. bo wtedy ja bede demonstrowal przeciw brakowi demonstracji. a demonstrowac potrafie jak nikt.

siedem grzechow glownych – recoleta

DSC_2860.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/BuenosAiresCmentarzRecoleta#

… planete zamieszkiwal prozny.
– ach! ach! oto odwiedziny wielbiciela! – krzyknal, gdy tylko zauwazyl malego ksiecia. albowiem wedlug proznych kazdy spotkany czlowiek jest ich wielbicielem.
– dzien dobry – powiedzial maly ksiaze. – pan ma zabawny kapelusz.
– po to, aby sie klaniac – odpowiedzial prozny. – aby sie klaniac, gdy mnie oklaskuja. niestety nikt tedy nie przejezdza.
– ach tak? – powiedzial maly ksiaze, nic nie rozumiejac.
– uderzaj dlonia w dlon – poradzil prozny.
maly ksiaze uderzyl dlonia w dlon. prozny uklonil sie skromnie, uchylajac kapelusza.
„to jest jednak bardziej zajmujace niz odwiedziny u krola” – powiedzial sobie maly ksiaze. i znow zaczal klaskac. prozny znow klanial sie, uchylajac kapelusza. po pieciu minutach zabawy maly ksiaze zmeczyl sie jednostajnoscia gry.
– a co trzeba zrobic – spytal – aby kapelusz spadl?
lecz prozny nie uslyszal. prozni slysza tylko pochwaly.
– czy ty mnie naprawde bardzo uwielbiasz? – spytal malego ksiecia.
– co to znaczy uwielbiac?
– uwielbiac to znaczy uznac mnie za czlowieka najpiekniejszego, najlepiej ubranego, najbogatszego i najmadrzejszego na planecie.
– alez poza toba nikogo na planecie nie ma!
– zrob mi te przyjemnosc: uwielbiaj mnie mimo wszystko.
– uwielbiam cie – powiedzial maly ksiaze, lekko wzruszajac ramionami – ale co ci to daje?
i ruszyl w dalsza droge.

buenos malowane

DSC_3716.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/BuenosAiresGraffiti#

– e! amigos! que pasa?!
slowo amigos, w tym wydaniu nie wrozy niczego dobrego, wynurzamy glowy z plecaka, w ktorym zanurkowalismy szukajac aparatu…
z chmury marichuany wynurzylo sie dwoch podrostkow, niemal zywcem wyjetych w warszawskich blokowisk, dresik, zloty lancuch, wyraz twarzy, mina numer trzynascie, masz pecha, to nasz rewir…
– que, que pasa?
– chcecie to zamalowac?
– co? nieeeee…. – uf, rozluznilo sie troche – zdjecie chcielismy zrobic, zajebiste graffiti, to wasze?
– nie… ale wiemy czyje! to nasz kumpel! – duma wypiera zadziornosc.
przygladamy sie olbrzymiej, wlochatej dzdzownicy przeszywajacej na wylot ludzka postac. podchodzimy blizej. czerometrowa dlugosc i idealna powtarzalnosc segmentow, dzdzownica zawdziecza perfekcyjnie wykonanemu szablonowi. przewiercona postac malowana jest tradycyjnie, pedzlem i farba, ktora splynela po scianie efektownymi zaciekami. calosc podpisana imieniem i nazwiskiem. po prostu. jak prawie wszystkie tutejsze malowidla.
sloneczne popoludnie w palermo, kolejny raz zaskoczylo nas ich iloscia i roznorodnoscia. prawie kazde skrzyzowanie, kazda brama i mur, maja swoje opowiesci. dzis, tak jak w poprzednie dni w san telmo, recolecie, la boca czy centrum, znow jestesmy zaczarowni tym, co sie dzieje na scianach buenos aires. nowoczesne graffiti przeplataja sie z tradycyjnymi malowidlami, pokazujacymi historie i kulture stolicy, kolorowe murale sasiaduja z ogromnymi obrazami z kafli, tworzonymi przez znanych artystow. mieszaja sie style i techniki, tematy i kolory, przekazy i inspiracje.
jednak najbardziej budujace jest to, ze nikt ich nie zamalowuje, nikt nie niszczy. wrecz przeciwnie, samo miasto czesto  zamawia u tworcow te scienne dziela sztuki. zdobi nimi pasaze, przejscia podziemne, sciany budynkow. a kiedy zaczynaja sie starzec, kiedy zaczyna odpadac tynk, natychmiast je odnawia, odmalowuje. a ludzie? nikt nie pilnuje, zeby ktos sciany nie zamalowal. tu ludzie pilnuja, zeby nikt nie zamalowal zamalowan.
– a wy z jakiejs gazety?
– nie, nie. po swiecie jezdzimy i jak widzimy cos pieknego, to utrwalamy to na zdjeciach. w patagonii gory i lodowce a tutaj, w buenos te sciany.
– aaa. wiecie, to my tu jeszcze postoimy chwilke, wiecie, zeby wam sie ten aparat przypadkiem nie zapodzial.

ha! w warszawie tez sie dzieje!
http://miasta.gazeta.pl/warszawa/51,98239,6888654.html?i=4
wielkie gratulacje!

rzeczy

DSC_3791.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/BuenosAiresSanTelmo#

kazdy na rzeczy zlorzeczy

a to scyzoryk sie zgubi
a to sie stolik przysrubi
a filizanka sie zbije
a talerz nie domyje
i znow o krzeslo sie potknie
i szafa zaskrzypi przewrotnie
i mlotek, ten po tesciu
juz w kufrze sie nie miesci

i na co na rzeczy zlorzeczyc
toc one, czy marne, czy slynne
w naturze swojej niewinne
wystarczy ich nie gromadzic
by zlu calemu zaradzic.

dla inez.
bo lubi wiedziec:) :
san telmo bylo niegdys najbogatsza i najmodniejsza dzielnica buenos aires. siedziba szczesliwej smietanki, skupiajacej w swoich rekach najwieksze fortuny. europejscy sprzedawcy nie nadazali wysylac kolejnych statkow, po brzegi zaladowanych meblami, rzezbami, porcelana, kapeluszami, sukniami, bibelotami, szpargalami… san telmo kwitlo. ta cudowna sielanka zostala brutalnie przerwana pod koniec dziewietnastego wieku. kolejne epidemie, w tym najciezsza, zoltej febry, zmusily ludzi do opuszczenia dzielnicy. bogactwo przenioslo sie kilka kilometrow dalej, na polnoc, do dzisiejszej recolety. pozostawione rezydencje zostaly poszatkowane na pokoiki i wynajete robotnikom i ubogim imigrantom. kilkadziesiat lat pozniej, dolaczyli do nich artysci. san telmo powoli zaczelo ozywac. z czasem artysci zostali wyparci przez zdolnych zaplacic wyzsze czynsze sprzedawcow antykow, bibelotow, staroci. i tak, ogromna ilosc rzeczy wrocila na stare smieci.

popatrz

DSC_3569.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/BuenosAiresLaBoca#

la boca tetni.
kiedys tetnila portowym zyciem. pelna spiewnego wigoru wloskich imigrantow, rozlala sie wokol la boca-ust, ujscia rzeki riachuelo. portowe zycie na spolke z malarzem, benito quinquela martinem, nadalo temu tetnieniu kolory. czerwien, granat, zolc, zielen. kazdy intensywny, kazdego po trochu. quinquela wedrowal od statku do statku i wyciagal od kapitanow resztki farb pozostalych po malowaniu pokladow. rozdawal je potem ludziom, by ci mogli odnowic skrzypiace o pomoc domy. a poniewaz tych resztek bylo zazwyczaj niewiele, czesc scian kryla sie purpura, czesc zolcia, czesc blekitem. ten kolorowy paczwork zdobi dzielnice do dzis.
la boca tetni szmira. krzyczy tangiem na pokaz, nagania sprzedawca pamiatek, przepycha tlumna masa. za kazdy krok, kazde spojrzenie, za kazdy niemal oddech, wyciaga kapelusze po slona, brzeczaca oplate. caminito to symbol, obowiazkowa-nie-do-opuszczenia atrakcja. caminito kapie plastikiem, poblyskuje kolczykiem sobowtora maradony, czaruje usmiechem walut wymienialnych. sztuczny, rozdmuchany cyrk  trzech malowanych ulic. warto? pisza, ze warto. a jednak uciekamy.
uciekac nie trzeba daleko, wystarczy dwie, trzy przecznice. juz cicho, spokojnie i pusto. po chwili w tej ciszy i pustce, zaczyna tetnic leniwie niedzielne popoludnie. stoja, sacza mate, uliczne pozdrowienia, ktos z winem i torba miesa wspina sie na dach domu, ogien juz rozpalony, zaraz sie spelni tradycja – spotkanie z przyjaciolmi, z rodzina – tutejsze asado. asado to rodzaj mies, sposob ich grillowania i nazwa tych spotkan niedzielnych. a im jest biedniej dokola, tym jest asado gwarniejsze, huczniejsze i bardziej zywe.
dalej.
tam w glebi, wsrod domkow, goruje nad cala dzielnica korona bombonery. tu futbol nie jest sportem, tu pilka jest religia, jej mesjaszem druzyna, slynna, la boca junor’s, a miejscem kultu ten stadion, dumna bombonera. dzis stadion tetni cisza, jednak kiedy graja, nie tylko on, nie dzielnica, a cale buenos aires, unosi sie, pulsuje od spiewow, okrzykow i bebnow.

la boca tetni kolorami. kiedys – kubistyczna, kanciasta zabudowa, dzis – rytmem scian sprejowanych. tutejsza tworczosc ulicy, to czesto dziela sztuki. jednak o tym, nie teraz. kiedys. kiedy indziej.

u nas na kwadracie

zeszyty strony-55-56.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/BuenosAiresNaKwadracie#

no. zacznijmy od okna. sie budze, wygladam,  no proste, palacio barolo, perelka, makaroniarz, mario palanti (sie ma to nazwisko, nie?) se wybudowal w dwudziestym trzecim tysiac dziewiecset, wielki jak nie wiem co, tyle pieter, nigdy nie liczylem, ale chyba z siedemnascie to ma… na prawo plac kongresu, tu ten, no jak mu tam mysliciel, czy zamyslony, ta rzezba slynna, roden, augusto ja wydziergal, ladna, siedza pod nia bezdomni, co tu mieszkaja w tym parku. dalej fontanna i golebie. sraluchy, kazdego turyste zwabia, ledwie im rzuca okruchy, a juz sie zlatuja chmara i czaruja. od nich na prawo, w montevideo do chinczyka sie idzie. zajebiscie gotuja kitajce, palce lizac, chow min fan, kluseczki takie, ze nigdzie lepszych, w calym buenos nie znajdziesz, tak mowia, ja tam nie wiem, za kwadrat sie nie ruszam… bo wiesz, na co sie ruszac, wszystko tu mam, co potrzeba, przy coto, supermarkecie, w soboty sie z ziomalami w klubie spotykamy, ty tam nie wejdziesz, hehe… no, ale o zabytkach mialo byc. no to w druga jak se pojdziesz, tam hotel chile, art nuwo, czy jak to sie tam mowi, pisza, ze jakis nieziemski przypadek, rzezby te na fasadzie, slyszalem, ze slynne. i mozaiki. autobusy z bialasami zawsze sie tam zatrzymuja. dalej teatr avenida, tez slynny, wiesz, tu kazdy budynek slynny, to az nudne troche, daja tam w informacji takie ulotki, to poczytac se mozesz jak chcesz. no. co jeszcze chcesz wiedziec?
sama nie wiem.
przez tydzien caly nie udalo nam sie wyjsc z tej dzielnicy. plany mielismy przepiekne, targ staroci w san telmo, kolorowe, blaszane zabudowania w la boca, cmentarz na rekolecie, palermo… nic z tego. wychodzilismy z hostelu i… przepadalismy. kazdy kierunek to pulapka lapiaca w sidla niesamowitosci. kazda ulica, kazdy skwer i plac wciaga, oszalamia, nie pozwala pojsc dalej. kamienice, wiezowce, nabrzmiale historia i ornamentami zabudowania, zatrzymuja i kaza patrzec, podziwiac, odkrywac. dzien mija jak mgnienie w tym kolowrotku obrazow. kazde miejsce to dlugie godziny zapatrzen, okienne ramy, rzezbienia, szyldy, dystyngowani panowie w kafeteriach, roz pomadek pamietajacych evite, teatralne afisze, mozaiki w metrze, milongi… zbyt wiele tego, by ogarnac calosc. glowa, dusza i rozumienie, eksploduja. za duzo.

tamtaram na koncu swiata:)

no jak by to powiedziec…
af316e9ae2.jpg

z powodu nadczynnosci pewnych czesci mozgu, odpowiadajacych za wyobraznie, ciagle nam malo, wiec… sie urodzilo! na razie nie wrzeszczy, choc serca cieszy ogromnie. zapraszamy na koniec swiata.
o tu:  http://www.koniecswiata.net/galeria/tamtaram-na-koncu-swiata/
bywac bedziemy regulanie. i tez jako przewodnicy. i tez jako zdjecioroby.

zapraszamy:)

ps. informujemy, ze nie ma to nic wspolnego z zapowiadanymi rozmowami kontrolowanymi.