popatrz

DSC_3569.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/BuenosAiresLaBoca#

la boca tetni.
kiedys tetnila portowym zyciem. pelna spiewnego wigoru wloskich imigrantow, rozlala sie wokol la boca-ust, ujscia rzeki riachuelo. portowe zycie na spolke z malarzem, benito quinquela martinem, nadalo temu tetnieniu kolory. czerwien, granat, zolc, zielen. kazdy intensywny, kazdego po trochu. quinquela wedrowal od statku do statku i wyciagal od kapitanow resztki farb pozostalych po malowaniu pokladow. rozdawal je potem ludziom, by ci mogli odnowic skrzypiace o pomoc domy. a poniewaz tych resztek bylo zazwyczaj niewiele, czesc scian kryla sie purpura, czesc zolcia, czesc blekitem. ten kolorowy paczwork zdobi dzielnice do dzis.
la boca tetni szmira. krzyczy tangiem na pokaz, nagania sprzedawca pamiatek, przepycha tlumna masa. za kazdy krok, kazde spojrzenie, za kazdy niemal oddech, wyciaga kapelusze po slona, brzeczaca oplate. caminito to symbol, obowiazkowa-nie-do-opuszczenia atrakcja. caminito kapie plastikiem, poblyskuje kolczykiem sobowtora maradony, czaruje usmiechem walut wymienialnych. sztuczny, rozdmuchany cyrk  trzech malowanych ulic. warto? pisza, ze warto. a jednak uciekamy.
uciekac nie trzeba daleko, wystarczy dwie, trzy przecznice. juz cicho, spokojnie i pusto. po chwili w tej ciszy i pustce, zaczyna tetnic leniwie niedzielne popoludnie. stoja, sacza mate, uliczne pozdrowienia, ktos z winem i torba miesa wspina sie na dach domu, ogien juz rozpalony, zaraz sie spelni tradycja – spotkanie z przyjaciolmi, z rodzina – tutejsze asado. asado to rodzaj mies, sposob ich grillowania i nazwa tych spotkan niedzielnych. a im jest biedniej dokola, tym jest asado gwarniejsze, huczniejsze i bardziej zywe.
dalej.
tam w glebi, wsrod domkow, goruje nad cala dzielnica korona bombonery. tu futbol nie jest sportem, tu pilka jest religia, jej mesjaszem druzyna, slynna, la boca junor’s, a miejscem kultu ten stadion, dumna bombonera. dzis stadion tetni cisza, jednak kiedy graja, nie tylko on, nie dzielnica, a cale buenos aires, unosi sie, pulsuje od spiewow, okrzykow i bebnow.

la boca tetni kolorami. kiedys – kubistyczna, kanciasta zabudowa, dzis – rytmem scian sprejowanych. tutejsza tworczosc ulicy, to czesto dziela sztuki. jednak o tym, nie teraz. kiedys. kiedy indziej.

u nas na kwadracie

zeszyty strony-55-56.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/BuenosAiresNaKwadracie#

no. zacznijmy od okna. sie budze, wygladam,  no proste, palacio barolo, perelka, makaroniarz, mario palanti (sie ma to nazwisko, nie?) se wybudowal w dwudziestym trzecim tysiac dziewiecset, wielki jak nie wiem co, tyle pieter, nigdy nie liczylem, ale chyba z siedemnascie to ma… na prawo plac kongresu, tu ten, no jak mu tam mysliciel, czy zamyslony, ta rzezba slynna, roden, augusto ja wydziergal, ladna, siedza pod nia bezdomni, co tu mieszkaja w tym parku. dalej fontanna i golebie. sraluchy, kazdego turyste zwabia, ledwie im rzuca okruchy, a juz sie zlatuja chmara i czaruja. od nich na prawo, w montevideo do chinczyka sie idzie. zajebiscie gotuja kitajce, palce lizac, chow min fan, kluseczki takie, ze nigdzie lepszych, w calym buenos nie znajdziesz, tak mowia, ja tam nie wiem, za kwadrat sie nie ruszam… bo wiesz, na co sie ruszac, wszystko tu mam, co potrzeba, przy coto, supermarkecie, w soboty sie z ziomalami w klubie spotykamy, ty tam nie wejdziesz, hehe… no, ale o zabytkach mialo byc. no to w druga jak se pojdziesz, tam hotel chile, art nuwo, czy jak to sie tam mowi, pisza, ze jakis nieziemski przypadek, rzezby te na fasadzie, slyszalem, ze slynne. i mozaiki. autobusy z bialasami zawsze sie tam zatrzymuja. dalej teatr avenida, tez slynny, wiesz, tu kazdy budynek slynny, to az nudne troche, daja tam w informacji takie ulotki, to poczytac se mozesz jak chcesz. no. co jeszcze chcesz wiedziec?
sama nie wiem.
przez tydzien caly nie udalo nam sie wyjsc z tej dzielnicy. plany mielismy przepiekne, targ staroci w san telmo, kolorowe, blaszane zabudowania w la boca, cmentarz na rekolecie, palermo… nic z tego. wychodzilismy z hostelu i… przepadalismy. kazdy kierunek to pulapka lapiaca w sidla niesamowitosci. kazda ulica, kazdy skwer i plac wciaga, oszalamia, nie pozwala pojsc dalej. kamienice, wiezowce, nabrzmiale historia i ornamentami zabudowania, zatrzymuja i kaza patrzec, podziwiac, odkrywac. dzien mija jak mgnienie w tym kolowrotku obrazow. kazde miejsce to dlugie godziny zapatrzen, okienne ramy, rzezbienia, szyldy, dystyngowani panowie w kafeteriach, roz pomadek pamietajacych evite, teatralne afisze, mozaiki w metrze, milongi… zbyt wiele tego, by ogarnac calosc. glowa, dusza i rozumienie, eksploduja. za duzo.

dia del amigo

dia-del-amigo.jpg

czyz to nie cudowna okazja? dzien przyjaciela?
w argentynie szalenstwo. znalezienie miejsca w restauracji nie graniczy z cudem – jest po prostu niemozliwe, a operatorzy sieci komorkowych drza na samo wspomnienie roku 2005, kiedy przeciazone wysylanymi zyczeniami lacza odmowily wspolpracy.
a my? my chodzimy po ulicach i wspominamy rzewnie te wspolne piecdziesiatki, sledziki, kawki, radosci, smutki, tance, szalence, tanga…eeh.
a zyczymy. a najcieplej.

koszmar celnika

straszny wor. tragikomedia w czterech aktach.

maugoskowy plecak maly:
straszny wor-1.jpg
laptop w etui (etui piekne, sami uszyli) / zeszyt z pisankami, w nim karteczki / zeszyt z wyklejankami, w nim karteczki i wyklejanki czekajace / gwizdek / waniliowa, perlowa pomadka do ust / klodka z kluczykiem / olowek z gumka / pioro / naboj do piora / flamaster / dwa cienkopisy zelowe / lampka rowerowa / 2 lyzki / 2 widelce / scyzoryk / chusteczki higieniczne / stare gumy do zucia / welniana pacynka – dziadek / slownik polsko-hiszpanski/hiszpansko-polski / ksiazeczka do nauki hiszpanskiego / kamyk zielony / 3 muszelki / 7 malych kamykow zielonych / 1 pesocent chilijski / 10 pesocentow argentynskich / okulary sloneczne i szmatka w pokrowcu na okulary / czarny, chinski wachlarz / sluchawki z przejsciowka / odtwarzacz mp3 / banki mydlane / stopery / 22 korki od wina, w tym jeden w dwoch czesciach / czytnik kart usb / 2 karty do aparatu / jedna karta do bankomatu / 2 zapalniczki / tabletki do odkazania wody / listek aspiryn / 2 jednorazowe mokre husteczki / podpaska / 2 tampony / papier toaletowy / baaardzo stare pudeleczko po pudrze lancome / gwizdek / poukrywane pieniadze, nie powiem ile.

tomkowy plecak maly:
straszny wor-2.jpg
2 gumki recepturki / zolty sznurek z blokadka / sznurowka w kolorach rasta / foliowa torebka pelna argentynskich monet (do autobusu), w sumie 26 peso / 250 chilijskich peso / 2 cienkopisy / welniana pacynka – baba / bombilla / pudelko z iglami do starych gramofonow / kapsel od boliwijskiego pilsnera / czerwony sznurek – usmiech / scyzoryk / matejka / w etui na aparat: aparat fotograficzny, 2 obiektywy, plyn, papierki, szmatki do czyszczenia aparatu, 2 filtry / czolowka / okulary korekcyjne w etui / okulary sloneczne w etui / metalowy piornik, a w nim: 9 pedzli roznych rodzajow i rozmiarow, 3 obsadki do piorek, 5 stalowek w tym jedna zlamana, biala kredka, czarna kredka, olowek, grafity do olowka, zyletka, 2 gumki – stara i nowa, 2 srubki od cyrkla, 1 metalowy nie wiem co to jest, ceramiczne korytko na farbe – cmielow / folia termiczna / zeszyt szkicownik / zeszyt dziennik / piekna teczka na kartki do komiksu, a w niej: 30 kartek szkicownika i 24 kartki akwarelowe / w skrytce czeki podrozne, kopie dokumentow i 140 dolarow / zapasowa foliowka / kluczyk made in china / korek od wina / kamyk pomaranczowy / 3 kamyki zielone / resztki breloczka z fistaszkow / stopery / 3 cukry z promu / 2 cukry nie wiem skad / ipod / telefon komorkowy / czysta plyta dvd / 190 bolivianos / dowod osobisty / karta kredytowa / aktualna czesc przewodnika.

maugoskowy plecak duzy:
straszny wor-3.jpg
sandaly / polbuty / buty trekingowe / duza torba na plecak / 2 pary spodni, w tym jedne podarte / spodnica poldluga czarna / mini zielona / 6 koszulek na ramiaczka / bluzka z krotkim rekawem / 3 bluzki z dlugim rekawem / rozpinany sweterek / sweterek  / legginsy / 3 polary / getry / rajstopy welniane / 3 pary rajstop cienkich, w tym jedne piekne / chustka na szyje / podkolanowki cieple / 5 par skarpet / 4 pary majtek / kurtka / 3 pieluchy / 2 pary rekawiczek / czapka welniana / kostium dwuczesciowy (chce go juz uzywac!) / pudelko z lekarstwami: witamina c, antybiotyk, ketanol, tabletki przeciwbolowe, tabletki przeciwuczuleniowe, krople olbas oil, aspiryna, tabletki do odkazania wody, termometr, masc tygrysia, ranigast, stoperan, bandaz elastyczny, plastry, igly, nifuroksazyd / depilator / latawiec / kosmetyczka, a w niej: 3 podpaski, 6 husteczek do higieny intymnej, 2 prezerwatywy, 16 tamponow / 5 swieczek / kosmetyczka, a w niej: torebka gumek recepturek, zlodziejka, zasilacz do ipoda, ladowarka do aparatu, myszka, kabel usb do aparatu, 2 przejsciowki, kawalek czarnego materialu, 3 baterie paluszki, ladowarka do telefonu / kosmetyczka, a w niej: 14 naboi do piora, ostrza do noza, noz introligatorski, 3 zyletki, klej w sztyfcie, gruby, czarny pisak, szpulka czarnego sznurka, token, 2 skocze, tasma dwustronna, wikol, grafity do olowka, pomaranczowy sznurek, patyczek od rozy, super glue, stara szczoteczka do zebow przecieta na pol, czarnoczerwona sznorowka, dluga, czerwona linka, 3 igly, 5 nitek, kawalek gumki, zapalki / 2 zupki chinskie krewetkowe / 2 zupy w proszku / epigaz / 2 maty dmuchane do spania / 2 metalowe, czerwone kubeczki / torebka wysuszonych papryczek chilli / kadzidelka / pokrowiec na plecak / kabel do komputera / kolejna przejsciowka / torebka na ramie / spiwor / 20 arkuszy folii samoprzylepnej / gazeta z marylin monroe z 1958 roku / gazeta la prensa austral z 1955 roku / zeszyt cwiczen kursu pierwszej pomocy / mapa trekingowa torres del paine / kartka w linie / atrapa pasa biodrowego dla zlodziei (tfu, tfu) / pochowane pienidze, nie powiem ile i gdzie.

tomkowy plecak duzy:
straszny wor-4.jpg
sandaly / buty trekingowe / 7 baterii paluszkow / torebka fioletowa, a w niej: tasma maskujaca, pedzelek do kleju, farby akwarelowe, tusz rotring, tusz rysunkowy do piorka, tinta china brazylijska, 2 sloiki z farbami akrylowymi, 4 tubki z farbami akrylowymi (kazda z innego kraju) / slownik angielsko-polski / mosiezna klamka do okna (poczatek XX wieku – dziala!) / podkowa mosiezna (poczatek drogi do wodospadu – tez dziala) / naklejki bagazowe z trasy nowy jork – lima / instrukcja obslugi zagarka / stara bransoletka na reke / kamyczek szary z dziurkami / drobniaki chilijskie / namiot / czapka welniana / rekawiczki / piersiowka / 5 tiszertow / bluzka z dlugim rekawem / kawalek czarnego materialu / krotkie spodnie / 2 pary dlugich spodni / 4 pary majtek / kapielowki / 5 par skarpetek / 2 polary / bluza z kapturem / kurtka / spiwor / autostopowy blok a4 / linijka metalowa 30 cm / pendrive 8G / liscie pachnace / atykul z gazety o mumiach / mapa torres del paine / mapa el chalten / gazeta patagonia travel / przewodnik lp w 4 kawalkach / magazyn en guardia – lata siedemdziesiate / kalendarz scienny ericsson z 1944 roku ze szkicami samochodow w wykonaniu juana carlosa ferrari na odwrocie/ fragment gazety ischilin z 16 stycznia 1946 roku / 2 magazyny mundial z 1942 roku, w tym jeden ze zdjeciami wojsk rosyjskich przekraczajacych polska granice / gazeta la epoca z 1928 roku / stos karteczek znalezionych na smietniku razem ze starymi gazetami / 2 pasy biodrowe z dokumentami i czekami podroznymi / 2 garnki z pokrywka, a w nich: palnik do kuchenki, dziwka, pudelko po filmie z zapalkami i draska, torebka z kaszka, glowka czosnku, torebka mate, kieliszki i lejek do piersiowki, platki owsiane / kosmetyczka, a w niej: 2 metalowe kubki, puszka z oliwa z oliwek, butelka z octem winnym, herbata earl grey, herbata mietowa, sol, cukier, listki laurowe, pieprz, oregano, cynamon, grzalka, kawa sie skonczyla / kosmetyczka, a w niej: mala kosmetyczka z: (tu tomek pokazuje kolejne, mowiac: dwa takie, jedno takie, cztery takie, dwa takie, ale inne niz tamte, o! patyczki do uszu….:), a te takie to: zielona i brazowa kredka do oczu, zielony i brazowy tusz do rzes, bezbarwny tusz do brwi, elegancki wosk z irysa, rownie elegancki olejek z irysa, rozowa pomadka do ust, 4 mokre, jednorazowe husteczki; dalej: sciereczka do ciala, 2 szczoteczki do zebow, 2 dezodoranty w sztyfcie, pasta do zebow, szampon, odzywka do wlosow, krem do twarzy, balsam do ciala, strzykawka, maszynka do golenia, grzebyk, balsam z filtrem, pumeks, oliwka dla niemowlat, zielona glinka w tubce, zieona glinka w proszku, nitka do zebow, etui z nozyczkami, cazkami, 2 pilniczkami, temperowkai obcinarka do paznokci, unochod do masazu, lusterko.

celnicy wszystkich krajow, strzezcie sie…

dni przydrozne w san luis

DSC_2575.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/SanLouis#

to nawet nie chodzi o to, ze san luis jest jedyna argentynska prowincja z czasem cofnietym o godzine. ani o to, ze autostrady maja slabe oznaczenia. ani tez o to, ze akurat byla pelnia.
bylo nas tam niewiele. ot, przejezdzalismy przez san luis, bo jest pomiedzy mendoza a cordoba. najkrotsza droga wiedzie wlasnie tamtedy. kierowcy byli milczacy i dziwni, ale wiezli, wiec chwala niebiosom za ich istnienie. argentynska siodemka, podobnie jak wszystkie inne ruty nacional, ciagnie sie monotonnie przez dlugie kilometry. szare, niekonczace sie wstazki.
prowincja san luis, postanowila je ozdobic. ktos wpadl na pomysl, ktos ten pomysl podchwycil, ktos zatwierdzil i jest. siedmiokolorowy, usmiechajacy absurd. wszysko wzdluz drogi zostalo pomalowane. latarnie. po dwadziescia cztery w kazdym kolorze, wiadukty, uschniete drzewa, mostki… kolejno: rozowe, fioletowe, zolte, niebieskie, czerwone, zielone, granatowe i znow, fioletowe, rozowe… co kilkadziesiat kilometrow, niespodzianka. obowiazkowo wsrod pustkowia, zawsze tuz przy drodze, wielka tablica: zona wi-fi. rownie racjonalnie wygladalaby na srodku baltyku. albo zatoki bengalskiej. no ale czemu nie?
popoludnie spedzilismy we trojke. nas dwoje i stojaca po przeciwnej stronie autostrady prostytutka. ona zlapala cztery okazje. my – zadnej. slonce zaszlo, ksiezyc wychylil sie zza horyzontu, granatowe latarnie rozblysnely swiatlem. utknelismy. w argentynie nie ma ziem niczyich. wszedzie sa ogrodzenia, wszedzie tereny prywatne, rozlegle pola estancji szatkuja caly kraj. tu nie ma zadnego wyboru, trzeba przeskoczyc przez plot, znalezc przytulne miejsce i cicho liczyc na to, ze konskie i psie slady na sciezce mowia nam: dobry wieczor, spokojnie, my tu juz dzisiaj bylismy i nie wrocimy przed switem. noc byla dla nas lagodna, mimo zimy ciepla, dzieki ksiezycowi jasna, przerywana tylko czasem konskimi parsknieciami. poranek tez przyjazny, z ogromnym transportem wina ruszylismy w dalsza droge. i nic sie nie wydarzylo, nic a nic szczegolnego.
wiec co w tym takiego dziwnego? czemu az tak to utkwilo? do dzis nie potrafie powiedziec.

barwy zycia

zeszyty strony-51.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/Mendoza#

maipu…
bezwietrzny, sloneczny dzien. jeden z tych pozwalajacych zatracic sie w chwilach, w trwaniach. wystarczajaco chlodny, by isc. wystarczajaco cieply, by usiasc i zapomniec. biale galezie, drzewa bez lisci, polana otoczona swiergotem plynacym z koron. odswietny dym z papierosa plynie ku niebu cienka struzka. spokoj.
winiarnia trapiche…
zlocistozolte chardonnay, fond de cave, rocznik 2007 o smaku delikatnie slodkim, wyrazne nuty ananasa, masla i wanilii. szesc miesiecy w beczkach z debu francuskiego i amerykanskiego. blask.
swietliscie czerwony, zlamany blyskiem fioletu malbec, collecion noble, rocznik 2007, o zdecydowanym aromacie owocow lesnych. musniety aromatem dymu i wanilii.
intensywna purpura z refleksami rubinu. malbec, fond de cave, rocznik 2006. aromat owocow lesnych i likieru z lekkim dotknieciem dymu, wanilii i czekolady. pietnascie miesiecy w beczkach z debu francuskiego. w koncowym smaku, taniec slodkich tanin. rozkosz.

sery, provolone, roquefort, reggianito. szynka parmenska. swieze oliwki czarne i zielone, tradycyjnie marynowane w solance. krucha, zielonoczerwona salata, ocet balsamiczny z modeny, miejscowa oliwa z oliwek, czosnek, sol, chleb, trapiche origen, malbec, rocznik 2007, lody hagen daaz – belgijska czekolada.
wieczorne zamieszanie.
czosnek drobno pokrojony, zalany oliwa i posypany gruboziarnista sola. roquefort, kremowy, poprzerastany szlachetna plesnia, rozplywa sie w ustach, lyk wina wydobywa intensywnosc smaku. kruchy, reggianito, zagryzany maczanym w oliwie swiezym, chrupiacym chlebem. cienki plasterek szynki polozony i delikatnie poruszany na jezyku, zaczyna ozywac slonawym, dymnym smakiem. salata. wino. provolone. jeszcze raz szynka, tym razem z chlebem. cudowna para. klasyka. czarna oliwka, skorka stawia lekki opor, poddaje sie, miazsz rozlewa sie intensywnym aromatem. wino, zielona oliwka pasuje do slodyczy salaty, za moment zlamanej ostroscia serowej plesni. kes chleba i znow mozna zaczac wedrowke. szynka z reggianito, nie, smaki zbyt konkuruja, szynka z winem, tak, to zawsze pasuje, provolone i oliwki, oliwki i roquefort, roqefort i salata, odrobina czosnku, winna polnoc.
ostatnie takty i… zwienczenie. drobinki ciemnej czekolady zanurzone w puszystej lodowej masie. delikatnie chrupia i swoja gorzkoscia wydobywaja mleczna gestosc smaku. lodowa slodycz powoli usypia zmysly. noc. ksiezyc chowa sie za horyzontem, ustepujac miejsca ciemnosci. dobranoc.

vincent :)

vincent2.jpg

intuicja nas nie zawiodla. brak wiadomosci, byl dobra wiadomoscia: vincent poplynal.
wyruszyl dzien, czy dwa po nas. wynajeta taksowka przedostal sie do Charles Fuhr i w asyscie popoludnia zwodowal kazimierza. wiec jednak kazimierz nowak… ciekawe, czy na bezdrozach afryki, przyszlo mu kiedys do glowy, ze kanoe o jego imieniu przemierzy patagonie.
pierwsze dwa dni przeprawy minely bez niespodzianek. sloneczne, chlodne, bezwietrzne. noce mrozne i ciezkie skuwaly lodem pampe, skaly, kanoe i spiacego w namiocie vincenta. lod? przeciez to tylko woda, za chwile podda sie sloncu, myslal vincent i wyruszal w dalsza droge. szare fale rzeki radosnie migotaly w sloncu, a prad unosil marzenia w strone oceanu.
trzeci dzien stracil lagodnosc, patagonia obudzila sie ze snu. zaczelo wiac. kolo poludnia, bezlitosne podmuchy zmusily vincenta do wyjscia na brzeg. wyciagnal kazimierza, przygotowal porcje chorizo, schronil sie za skala i zaczal jesc. nagle uslyszal przedziwny, nie pasujacy do niczego swist. zerwal sie i w jednej sekundzie zamarl oszolomiony. jego kanoe, niesione wiatrem, poszybowalo nad pampa, by kilkadziesiat metrow dalej, gruchnac o ziemie. serce mu zawylo. doskonale wiedzial, ze pytanie nie brzmi czy, ale jak bardzo jest popekane. przeciagnal je nad brzeg i zaczal naprawiac. dobry los ciagle nad nim czuwal, resztki zywicy i wlokien, ktore zabral ze soba, wystarczyly, by polatac szramy uderzenia. nastepnego dnia poplyneli dalej. vincent i kazimierz, dwoch szalencow na jednej rzece. to nie moglo sie nie udac.

vincent

vincent.jpg

vincent ma dwadziescia cztery lata, ukonczona oceanografie i ekran monitora podzielony na pol. jedna, ta mniej uczeszczana polowe, zajmuja tabelki oraz przyprawiajace vincenta o nagle ataki sennosci, raporty. druga polowa, to okno na swiat. pewnego dnia, przez to okno vincent dojrzal pelna meandrow, doline rzeki santa cruz. hmm, pomyslal i tydzien pozniej, zostawiwszy gdzies w tyle dom, monitor i glebiny atlantyku, miekko wyladowal na jednym z lotnisk buenos aires, by nastepnego dnia, przekroczyc prog hostelu lago argentino w calafate. tam go spotkalismy. wpadl jak burza i ze swiecacymi oczami, rozpoczal roztanczona prostolinijnym entuzjazmem opowiesc o zebraniach, klubach rzecznych, kajakach i szczesciu. jutro musze tu byc o dwudziestej, bedzie spotkanie klubu, na nim moge znalezc kogos, kto sprzeda mi kajak. jak juz go bede mial, przeplyne cala ta rzeke, od lodowca po atlantyk. tak, ten pomysl byl niedorzeczny. jednak vincent swiecie w niego wierzyl. nie przeszkadzal mu w tym ani rozsadek, ani zadomowiona tu juz zima, ani fakt, ze ta dolina, to surowe, wijace sie pustkowie. rio santa cruz brzmi pieknie i to jest wystarczajacy powod, by oddac sie dlugim kilometrom jej szarego nurtu. nie potrafilismy sie z nim nie zgodzic, zarazal tym swoim irracjonalnym zapalem.
niestety. nastepnego dnia wrocil z butelka merlota w dloni i zatroskaniem na twarzy. kajaka nie bylo. wieczor poplynal smutnawa struzka wina, rozmowami i graniem na bebnach. byla nas zaledwie garstka, zrobilo sie domowo i cieplo. w pewnym momencie diego, wlasciciel hostelu zamarl na chwile, przeszukal zakamarki pamieci i wyciagnal z nich strzep. sluchaj, niczego nie obiecuje, ale wydaje mi sie, ze kumpel moze wiedziec, kto moze ci pomoc. rano do niego zadzwonie.
poranek zupelnie zaskoczyl. okazalo sie, ze kajaka co prawda nie ma, ale za to dziesiec metrow dalej, u sasiada w garazu dogorywa blekitne kanoe. vincent znow uniosl sie kilka centymetrow nad ziemie. chodzil, trajkotal, negocjowal cene, zdobywal zywice i wlokna do naprawy pekniec, zapominal jesc i promieniowal szczesciem. kolejne dwa dni spedzil na przywracaniu do zycia tej styranej uderzeniami fal skorupy. byl chyba jedynym na tym swiecie czlowiekiem, tak szczerze wierzacym, ze ona jeszcze kiedykolwiek uniesie sie na wodzie. to kanoe zdobylo jego serce, opowiadal o nim, jak o jakims cudzie swiata.
trzeci dzien znow sciagnal go na ziemie. bylo zbyt zimno, by zywica schla. kolejne warstwy lepily sie, ciagnely i rozszczelnialy. vincent byl bezradny. chodzil jak struty, z myslami rozkolatanymi miedzy kolejnymi pomyslami ratowania marzen. opalarka, suszarka, slonce…
co bylo dalej, nie wiemy. czas nas gonil. z plecakami na plecach rzucilismy ostatnie spojrzenie na kanoe, zostawilismy vincentowi dobre slowo, obiecalismy trzymac kciuki i ruszylismy na droge. szlismy przez sniegowodeszczowa zamiec. kilka dni temu, napisalismy mejla z pytaniem czy sie udalo. vincent nie odpowiada. myslimy, ze to dobry znak. nie da sie wyslac mejla z patagonskiego pustkowia.

a jak sie nazywa to jezioro?

pasaporte.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/ChileChico#
http://picasaweb.google.com/maugoska/PuertoRioIbanez#

chile i argentyna sa na siebie skazane piecioma tysiacami kilometrow wspolnej granicy.
C. jest smukle, wyciagniete i az nazbyt poukladane. A.- troche przysadzista, rozlegla i lekko zdziwaczala. wbrew przekornemu prawu przyciagania przeciwnosci, pary z nich nie bedzie. tu, kto sie czubi, ten sie… czubi.
ci A. sa nienormalni, im nie mozna wierzyc, hiesterycznym egocentrykom. taa, jasne, ci C. lepiej by myslec zaczeli, ograniczone tlumoki bez fantazji. my, my to chociaz mamy tradycje, jestesmy spokrewnieni z italia, nikt nie robi takiej pizzy jak my, a i swoje przysmaki tez mamy, jedliscie steki? nikt takich stekow nie robi. a wino! co? wino z A.? nieporozumienie. tak, owszem, winiarnie maja, ale co oni wiedza o produkcji wina, nasze, C. winiarnie, to sa dopiero winiarnie! acha! ich winiarnie! i pisco tez moze ich? tak wam mowili? klamia! przepis na pisco ukradli peruwianczykom. tak samo jak boliwii ukradli dostep do morza, oszukancze, podstepne… tfu! a w czasie wojny o malwiny (nigdy, nigdy, przenigdy nie wolno nawet szeptem wymowic slowa falklandy), to co? anglikom terytorium udostepnili, to stamtad anglicy nas atakowali. tak? to przestancie tu do nas przyjezdzac. tak, tak, ci A. wiecznie przez granice pralki, lodowki szmugluja, oni w tej swojej A. cla szalone maja, nie to co my, w C. porozumienie miedzynarodowe, zona franca. zona franca, zona franca… a placicie tysiacami, a nasze A. peso w dziewiecdziesiatym dziewiatym wymienialo sie z euro jeden do jednego! phi! no i co wam z tego i tak nic z tym zrobic nie umieliscie. cooo? my nie umielismy?
oj…

no tak, to dla bezpieczenstwa, sprobujmy spytac nudnawo, tak jakos neutralnie…
przepraszam panstwa bardzo, a jak sie nazywa to jezioro?
jak to jak? (A:) buenos aires! (C:) general carrera! wykrzykna jednoczesnie.
patrze na mape, rzeczywiscie, jedno jezioro, dwie nazwy. no co za niespodzianka, ciekawe, co na to rybki.

wieje

DSC_1116.jpg

dudni, swiszcze, huczy, uderza, napiera, targa, szelesci, rwie, unosi, wzburza, zrywa, skrzypi, gwizdze, wyje, szamocze, przeszywa, oglusza…
dla tutejszych jest stalym elementem zycia, bez niego czuja sie nieswojo. przyjezdnych otumania, fascynuje, doprowadza do rozpaczy i na skraj szlenstwa. jest krolem swiata, zmienna kochanka, niewyczerpanym artysta, kaprysnym dzieckiem, wszechwladnym potworem. to on decyduje, czy skala bedzie trwac, czy zejdzie lawina, czy bedzie padalo, czy prom wyplynie, czy mozna wyjsc z domu, ustac w miejscu, swobodnie oddychac…

niebo jest blawatkowoniebieskie, swieci slonce i… leje deszcz. chociaz nie, ten deszcz nie leje, on przelatuje przez miasto. krople suna pozioma nawalnica. gdzies na horyzoncie majacza ciemne chmury. to z nich, wiatr te krople przywiewa.
dom w ktorym mieszkamy okres swietnosci ma z soba. ale stoi. jak? nie mam pojecia. jest caly krzywy, powyginany, garbaty, pelen szczelin i szpar. nawet woda pod prysznicem zdaje sie splywac po skosie. kazdy krok budzi cala mase dzwiekow, skrzypien i udrek, plynacych echem z najprzedziwniejszych zakamarkow. jest zmaltretowany, zmeczony. to ten wiatr go tak wyczerpal. kiedy zaczyna wiac, ma sie wrazenie, ze za moment go rozsadzi, ze sie rozsypie jak domek z kart.
przejscie stad – tam, to prosta czynnosc. czlowiek sie nie zastanawia. po prostu idzie. idzie i jakos intuicyjnie wie, jak po pol godzinie bedzie wygladalo miejsce z ktorego wyruszyl, jak bardzo sie oddali, jak bardzo zmniejszy. kiedy po trzydziestu minutach drogi, odwrocilismy sie i spojrzelismy na skrzyzowanie, zaniemowilismy. wiatr sprawil, ze niemal nie posunelismy sie do przodu. ze cala ta walka, caly ten wysilek nie przyniosl prawie zadnego rezultatu. poczulismy sie jak w potrzasku, w pulapce, jak chomiki w kolowrotku.
zycie w europie nauczylo nas, ze bialy szkwal jest rzadkoscia. to jest cos, o czym przez tydzien  opowiada sie w wiadomosciach, czyta w gazetach. to cos, co sie wspomina w rozmowach i jest sie dumnym, ze sie go zobaczylo, przezylo. w europie, to kilka podmuchow. zazwyczaj trwaja chwile i znikaja. tu, w patagonii, czas bialych szkwalow jest nie do okreslenia. trwaja poki trwa wiatr. dwa, trzy dni, tydzien… podmuchy nieprzerwanie podrywaja wode na kilkadziesiat metrow i gnaja ja po tafli jeziora, a potem po okolicy, az natrafi na przeszkode albo sie wyczerpie po kilku, kilkunastu kilometrach. ta woda, pedzac, tworzy grzbiety, grzebienie, wiry, geste sciany. kiedy sie stanie na jej drodze, w sekunde zwala z nog, moczy i policzkuje ostrym, surowym zimnem. lepiej zejsc jej z drogi. to przy jeziorach. a na morzu… morskie biale szkwaly widzielismy zazwyczaj z daleka. z tak daleka, ze jedyna ich oznaka, byla tecza. tecza nie znikajaca przez caly dzien. przesuwajaca sie wraz ze sloncem po linii horyzontu.
drzewa nie maja tu latwego zycia. rzadko ktore daje rade przetrwac, dojrzec, zakorzenic sie i zdobyc stabilnosc. lasy pelne sa bialoszarych kikutow, pozwalanych konarow, powylamywanych galezi. wygladaja jak pole po bitwie, pelne wyjacych, rozdartych wiatrem przegranych. jednak kiedy drzewu uda sie przetrwac, zyskuje niezwykla, nieosiagalna nigdzie indziej urode. pochylone pnie, poskrecane korzenie, labirynty galezi, korony jak rozwiane, jak roztanczone podmuchem wlosy. sztuka bonsai nigdy nie bedzie potrafila im dorownac, osiagnac tego piekna, tej rozedrganej harmonii.
skaly. to co wszedzie indziej jest ich moca, tu staje sie przeklenstwem, bezwiednie podpisanym wyrokiem. wiatr kpi sobie z ich sily, niezmeczenie wywiewa zarnko po ziarnku, nieustannie wprawia w ruch podmywajaca je wode, kruszy je i swoja upartoscia, zawzieciem, zmusza do poddania. a kiedy juz sie poddadza, formuje ich niepowtarzalne, postrzepione, niedostepne szczyty.
i tylko jedno istnienie zdaje sie wiatrem nie przejmowac, zdaje sie nim bawic, samolubnie wykorzystywac. kondory. te ogromne, dostojne, niemal monumentalne ptaszyska, plynnie slizgaja sie po podmuchach, leniwie wzbijaja w gore, znikaja w chmurach, by za moment pojawic sie i zataczajac wielkie kregi wleciec miedzy gory, w miejsca gdzie mknacy dolinami wiatr osiaga najwieksza moc, tam staja, zawisaja niemal bez ruchu i z gory, z lekkkim poczuciem wyzszosci obserwuja toczace sie w dole zycie. zdane, skazane na wietrzne kaprysy. ulotne.

hello, lucky people!

margot fitz roy.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/ElChalten#

tak nas przywital. po pieciu zimnych, slotnych dniach u stop zanurzonego w chmurach cerro torre, wiedzial co mowi. te gory sa kaprysne, jak zadne inne, wiecznie zasnute szara mazia mgiel, deszczu i zmieniajacych sie frontow. ten szescdziesieciokilkuletni fotograf byl wytrwaly. poszedl i uparcie czekal na moment, kiedy sie pojawia, kiedy bedzie mogl rozstawic swoj ciezki, staromodny statyw, wyjac wysluzonego hasselblad’a i zrobic kilka zdjec. piec dni w przeszywajacym wietrze. piec nocy w lodowatym namiocie.
a my? my przyjechalismy i nie mijajac ani jednej, najmniejszej nawet chmurki, ogrzewani jesiennym sloncem przyspacerowalismy pod szczyty. ot tak, trafilismy na TEN dzien. i dopiero on nam powiedzial, ze TYCH dni, w ciagu roku, jest kilka, kilkanascie… hello, lucky people! witajcie szczesliwcy…

7 sekund

DSC_0636.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/Ruta40#

12 maja 2009, patagonia, ruta 40
tak. spal. nawet nie zauwazyl kiedy zasnal. dzwiek motoru powoli zgasl, a obrazy zaczely przeplywac przed oczami jak w niemym filmie. snil o bezdrozach patagonii, o krach na lago viedma, o lodowcu, jak rzeka splywajacym z gor wstegami blekitnego zimna, snil o kondorach przeszywajacych mrozne powietrze wieczoru. znal to miejsce od zawsze. rozumial nadchodzace po sobie zmiany, wiedzial, ze kiedy stopnieje snieg, ta brunatna ziemia zrodzi zielen usiana kroplami kwiatow, wiedzial, ze potem wiatr uniesie ich zolte platki az nad atlantyk, a wtedy rosliny rozpoczna nierowna walke ze spiekota lata. nic go nie moglo zaskoczyc, czul sie bezpiecznie w tej surowej, nie konczacej sie przestrzeni. nic go nie moglo zaniepokoic. nic, az do dzis. niepokoj nadszedl podstepnie. bez wyraznego powodu, nieokreslony, niedopowiedziany, cichy. tak. nagle zrozumial – cichy. to miejsce nie zna ciszy. zna spokoj, ale ten spokoj rodzi sie w akompaniamencie powiewu, zna zlosc, podsycana przez silne podmuchy wiatru, zna rezygnacje, zna poddanie, wymuszone nienasyconymi uderzeniami wichur. ale cisza, ciszy nie bylo tu nigdy. ta cisza budzila strach. nieznana, potworna, niemo dudniaca w skroniach. nagle zaczal sie w niej unosic. coraz wyzej i wyzej. im bardziej oddalal sie od ziemi, tym glebiej sie w niej zatapial, gluchl, pograzal. czul nadchodzace niebezpieczenstwo.
za oknem swiszczaco przeplywala patagonska monotonia. oderwalam wzrok od szyby, spojrzalam na kierowce i zamarlam. nie wierzylam wlasnym oczom. spal.

upadek perito moreno

zeszyty strony-43-kadr.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/PeritoMoreno#

gdyby jakims nie daj boze cudem, to cudo wyladowalo nagle w warszawie, czubkiem dajmy na to miazdzac palme na degolu, to nawet tesco na natolinie by nie ocalalo. zygmunt razem z kolumna zapadliby sie pod ziemie, problem okolic palacu kultury zostalby raz na zawsze rozwiazany, a ogrod botaniczny w powsinie, musieliby przerobic na zimowy.
a tu?
tu, ze swoimi czternastoma kilometrami dlugosci, czterema szerokosci i piecdziesiecioma piecioma metrami wysokosci, jest zaledwie kruszynka.

upadek lodowca.jpg
a tu? tu, zawala sie wlasnie pietnastopietrowy wiezowiec. jeden z pieciu tego dnia.