Upór (cz.2)

ganzi-i-kanding.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA 

Zmrok zalewa ulice. Telebim na Placu Ludowym wycina się z czerni nieba.
Jedno długie ujęcie. Atmosfera, mimo że wszystko odbywa się na świeżym powietrzu, przypomina akademię. Scena, na scenie zespół Tybetański, ktoś tańczy, ktoś śpiewa, w tle góry, kamienne tybetańskie zabudowania, piosenka się kończy, zespół się kłania, chińska delegacja klaszcze zadowolona, tybetańska publiczność klaszcze zadowolona. Radość współdzielenia. Cięcie.

Ngawang Tenzin jest Tybetańczykiem, pochodzi z prowincji Kham. Śpiewa o górach, o porach roku, o ziemi ojców, o tradycjach.
– O polityce? Walce? Buncie? – dopytuję.
Denba przecząco kręci głową.
– Najwyżej o ptakach, które bez skrępowania mogą polecieć, dokąd chcą.

Rinczin jest po trzydziestce, ale wygląda na podlotka. Pomaga bratu prowadzić sklep. Drobna, roziskrzona, roześmiana. Brat ją właściwie przygarnął, dał dach nad głową i zajęcie, kiedy niespodziewanie, przez jedno absurdalne zdarzenie straciła wszystko. Bo Rinczin jest mężatką. Jakiś czas temu, wraz z mężem wyjechali do Lhasy, do rodziny. Cudem im się udało zdobyć pozwolenia. Starali się tam urządzić. Aż pewnego dnia, zupełnie przypadkowo, przeprowadzający kontrolę policjant znalazł w jej telefonie piosenkę Ngawanga Tenzina. Trafiła na trzy miesiące do więzienia. Kiedy ją wypuścili, została zmuszona do wyjechania. Sama, bez męża. Chociaż jest Tybetanką, ma od tamtej pory zakaz wjazdu do Lhasy. I całego Tybetańskiego Regionu Autonomicznego. Mówi, że miała szczęście.

Piosenki Ngawanga Tenzina są zakazane.

Rinczin, ze śmiechem wyjmuje telefon. Zaczyna płynąć znajoma melodia… Znajoma, bo zdążyliśmy się już z nią osłuchać w tutejszych jadłodajniach, sklepach, w hotelu. Wszędzie, gdzie tylko jest telewizor, bywa też Ngawang Tenzin.

Tutaj, w Ganzi, Chińczycy marnie sobie radzą. Mimo niezliczonego wojska, uzbrojonej po zęby policji, okupującej każde skrzyżowanie, mimo znacznie większych niż w innych rejonach restrykcji, tybetański opór wymyka się im spod kontroli.
Nowo wybudowane, kamienne domy, które można dostać za darmo, w zamian za powieszenie na dachu chińskiej flagi, stoją tu puste.
Na lokalnym targu Tybetańczycy obniżają ceny, żeby utrudnić handel napływowym Chińczykom.
Odmawiają pracy dla Chińczyków.
Szmuglują informacje, szmuglują nagrania, przemówienia Lamów.
Mimo zagrożenia wychodzą na ulice, buntują się, demonstrują.
Posuwają się do tragicznej ostateczności, dokonują samospaleń.

– My, Dawu i Aba – Denba naprawdę jest dumny, że może to powiedzieć – robimy najwięcej kłopotów. Ale zrozumcie – tłumaczy – my nie możemy inaczej. Musimy się buntować. Musimy stawiać opór, żeby Dalajlama mógł pisać i mówić prawdę, kiedy na ważnych spotkaniach, międzynarodowych, prosi o wsparcie dla nas i przekonuje ludzi, że my, Tybetańczycy, pragniemy wolnego Tybetu. My, tą swoją walką dajemy Mu argumenty. Wielu ludzi uległo, Chińczycy ich kupili. Złapali na łatwe życie, skusili nowym domem, obietnicami, pieniędzmi. Ale my się nie damy. Dalajlama nas chwali, że się nie poddajemy.

Dla Denby słowa Dalajlamy są święte.

Wizerunki Dalajlamy są zakazane.

W każdym z odwiedzonych klasztorów, znajdujemy po kilka zdjęć Jego Świątobliwości, poprzetykanych pieniędzmi, kwiatkami, cukierkami…

W jednym z monastyrów, młodzi mnisi, może siedemnastoletni zaciągają nas na herbatę do swojego pokoju. Siedzimy, próbujemy rozmawiać, nie za dobrze nam idzie, bo po angielsku nie mówią ani słowa. No ale w końcu dogadujemy się na tyle, że zrozumieli: z Polski jesteśmy. Proszą wtedy gestami: poczekajcie, i przechodzą do oddzielonej kolorową kotarą wnęki. Po chwili, wołają nas do środka. Na ekranie niewielkiego telewizora Dalajlama. Wypytuje zebranych wokół siebie ludzi, z jakich krajów pochodzą. Oglądamy zaskoczeni. Kiedy dochodzi do pytania „a czy może ktoś z Polski?”, chłopaki aż podskakują i wskazują to na nas, to na ekran, zadowoleni jak dzieciaki, którym udało się coś zbroić.
Za posiadanie tego nagrania grozi im długie więzienie.
Tak, wiedzą o tym. Wzruszają lekceważąco ramionami. To nagranie to nic takiego…

Nad telewizorem wisi lekko udrapowana, ponad metrowej szerokości, ręcznie haftowana tybetańska flaga. Proszą, żeby nie robić zdjęcia. Nie wiem, czy istnieje coś, czego posiadaniem można się bardziej narażać.

Nie zabawiamy u nich długo. Po niespełna dwóch kwadransach, niby jeszcze pytają czy chcemy więcej herbaty, ale całymi sobą, jakby mówili: idźcie, idźcie już. Nie możemy się oprzeć wrażeniu, że ich zaproszenie nie było podyktowane spontaniczną ciekawością, rozrywką. Raczej potrzebą pokazania, manifestacji: zobaczcie, jesteśmy Tybetańczykami, walczymy, nie poddajemy się, to jest Tybet.

Na głównej ulicy Ganzi mijamy niewielką grupkę młodych, Chińskich turystów.
– Welcome to China! – pozdrawiają, machając do nas serdecznie.

– A skąd oni mają wiedzieć? – Denba, po swojemu, uśmiecha się pobłażliwie, kiedy mu mówimy o tym pozdrowieniu. – Oni, tak samo jak my, nie żyją w wolnym kraju. Mają głowy wypchane rządową propagandą, która natrętnie im wmawia, że wszystko jest w porządku, że Tybetańczycy są jednym z chińskich narodów, że ziemie Tybetu od zawsze należały do Chin, że rząd inwestuje krocie, żeby rozwijać region i pomagać ludziom, że wszyscy stanowimy jedną szczęśliwą rodzinę. Oni nie mają pojęcia, co tu naprawdę się dzieje.

Na Placu Ludowym w Kangding niedzielne zamieszanie. Wyszło wreszcie słońce, więc siedzą, grają w karty, rajfurzą, jedzą lody. I mimowolnie, bezwiednie wlepiają wzrok w telebimy.
Brązowe i białe jurty zdobią zielony płaskowyż. Pomiędzy namiotami całe mrowie ludzi, odświętnych wystrojonych. Kamera gubi się w tłumie, zbliżenia, detale strojów, ozdób, biżuterii. Cięcie. Nagle szał, konie w pełnym galopie, na ich grzbietach mężczyźni, popisy, skupienie, konkury, ekwilibrystyki. Błyszczące końskie chrapy pulsują ze zmęczenia, zawadiackie spojrzenia młodych zawodników. Tłum kibicuje, krzyczy. Kamera się oddala…

Festiwal Wyścigów Konnych to jedno z największych świąt. Tydzień hucznego szaleństwa, ściągający do Lithang nomadów z połowy Tybetu. Ścigali się, handlowali, wymieniali wieści, szukali córkom mężów. Cała okolica aż wrzała od świętowania.

– Ledwie znaleźliśmy – Jason i  Frederick jadą prosto z Lithang, nam się nie udało dojechać na festiwal – była jakaś trybunka, kilkanaście namiotów, niewiele więcej koni. Zaczęło się o dwunastej, a po trzech godzinach śladu po ludziach nie było. Wszyscy się rozpierzchli. Tylko chińska ekipa zwijała sprzęt, kamery…

– Już od jakiegoś czasu nie obchodzimy świąt. Ani Festwialu, ani Nowego Roku – Denba wzdycha ciężko – jak my mamy się bawić, kiedy wszędzie żałoba. Odebrano nam wolność, nasz przywódca od lat przebywa na wygnaniu, mnisi się podpalają, ludzie znikają bez śladu, giną, siedzą w więzieniach. Nie ma miejsca na radość. Spotykamy się w domach, po cichu, tylko z rodziną. Chińczycy bardzo by chcieli, żebyśmy celebrowali. Gotowi są zapłacić bardzo duże pieniądze. W zeszłym roku zdołali przekupić dwie rodziny, każda z nich dostała 20 tysięcy juanów, to ogromna kwota, za to, że uczciły nadejście Nowego Roku w tradycyjny sposób i dały sfilmować obchody chińskiej telewizji. Chińczycy robią te filmy, żeby wmawiać ludziom, że wszystko jest w porządku, że jesteśmy szczęśliwi. Ale jestem pewien, że już żadna rodzina nigdy tego nie zrobi. Tamtych, na ulicy traktujemy jak duchy, nikt z nimi nie rozmawia. A kiedy ktoś z nich umrze, żaden mnich nie pójdzie modlić się przy zmarłym, przeprowadzić przez śmierć.

Tybetańczycy wierzą, że przyszła inkarnacja w dużej mierze zależy od tego, w jaki sposób człowiek będzie umierał. Że zwykli, prości ludzie, bez pomocy mnicha przeprowadzającego przez kolejne etapy umierania, gubią się w zaświatach, tracąc przez to szansę  korzystniejszego wcielenia. Odmówienie wsparcia w tym najważniejszym momencie to największa kara, jaka może ich spotkać.

– Musimy trzymać się razem, jeśli chcemy wygrać. To jedyna broń, jaką posiadamy.

W najstarszym z klasztorów Ganzi panuje wieczny półmrok. Przechodzimy powoli przez labirynt pomieszczeń, docieramy do końca, do ostatniej sali. Tam, na tyłach ołtarza, oczom nie wierzymy: zawieszone na ścianie dziesiątki starych sztyletów, mieczy, strzelb, naboi…
– Denba, co one tu robią? – pytamy trochę zmieszani – Tyle broni? W klasztorze?
– To są symbole przysięgi. Z szacunku dla słów Dalajlamy, który zakazał walki, zakazał zabijania, składamy tutaj broń, ślubując brak agresji, odrzucając przemoc.

Patrzę na jego dłonie, na bielejące kostki. Jest synem partyzanta, który w czasie powstania, w latach 50-tych walczył z Chińczykami. Potem siedział w więzieniu, cudem uniknął śmierci. Patrzę na jego twarz, nagle stężałą, kamienną. Chętnie by chwycił za broń. Ale tego nie zrobi.
– Walczymy swoim uporem – otrząsa się z zamyślenia.

Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX

3 myśli do „Upór (cz.2)”

  1. W Kangding pozbylem sie naiwnej wiary w buddyjska odpornosc na pokusy nienawisci i tylko „milosc i wpolczucie”. Nasz gospodarz wycedzil przez usmiechniete usta, ze nienawidzi tej roztanczonej pod telebimem tluszczy (w wiekszosci Hun’skiej jednak).
    Swoja droga to bardzo smutne, ze interesy polityczno-ekonomiczne powoduja moralna degrengolade zagranicznych „decydentow”, ktorzy mogliby cos znaczacego dla wolnosci TYbetu zrobic.
    Poznalem kilku zacnych i inteligentnych Chinczykow ale o Tybecie nie dalo sie porazmawiac obiektywnie – „Tybet byl zawsze chinski, prosty lud zostal wyzwolony przez bohaterska chinska armie spod wplywu wyzyskujacych Lamow a poza tym Korea, Wietam i Kambodza to tez przeciez chinskie ziemie i kiedys jeszcze powroca do macierzy…” Pewnie trudno wyrwac sie spod wplywu prania mozgu od dzieciaka – w koncu Solzenitsyn tez byl przez dlugi czas praktykujacym komunistom.
    Wybaczcie ten przydlugi komentarz ale sobotni, angielski poranek charakteryzuje sie deszczem za oknem i tlumami na chodnikach chlonacymi swiateczna juz, kupiecka, atmosfere, wiec mam czas.
    Pozdrawiam cieplo!

  2. JareG oj trudno trudno wyrwac sie z tej drgrengolady mozgowej. Do znudzenia przypominaja sie nam twarze chinskich rowerzystow jadacych do Lhassy kompletnie nierozumiejacych tego, ze my tam nie mozmey pojechac ani naszego pytania po co tam wlasciwie jada.
    rozmowy z nimi o Dalajlamie i Wolnym Tybecie NA SZCZSCIE nie byly moliwe z powodu bariery jezykowej. Byc moze nie chcieli nas rozumiec :/

Dodaj komentarz