Kambodża A.D. 2001

kambodza-miny.jpg

– Gim’me youl passport and pipty dolars, I make you visa! – klepał mnie po ramieniu i nie chciał się odczepić. Wyglądał tak, że jedyne, co byłabym skłonna mu dać to baj, baj, krzyżyk na drogę. Czy ktoś się na to nabierał? Hmm, być może i tak, inaczej by go nie było, brodzącego w tym błocie pomiędzy krytymi blachą nędznymi barakami. Tak. Tak właśnie jawi mi się ta granica, kiedy sączę wspomnienia sprzed 11 lat. Aranya Prathet – Poipet, Tajlandia i Kambodża, to przejście nie cieszyło się zbyt dobrą sławą. Bo?

A bo w Tajlandii hazard jest zakazany. A w Kambodży nie. Więc całe hordy Tajów zjeżdżały na ziemię niczyją pomiędzy posterunkami by, jak to w hazardzie najczęściej – tracić bhaty, dolary, nerwy i lekkość snu. To miejsce żywiło typów spod tylko ciemnych gwiazd. Samo – zapuszczone, byle jakie, brudne, obskurne i całe w pyle – żółtawo-pomarańczowym albo w błotnistej brei. Granica między państwami. Z jednej strony Tajlandia, spokój, 7-eleven, pad-thai i wielki uśmiech. Z drugiej – zmęczona Kambodża, styranie, strach, nadzieja, mnogość broni, min i wielki pęd ku lepszemu. Nie zawsze zgodny z prawem. Tak to wyglądało.
Była zima, przełom 2001/2002, początek zmian „na lepsze”. Lub, może końcówka złego?
Flesz pierwszy:
To ta granica i przechodzony cwaniaczek. A potem, rozklekotana, wypchana pakunkami, ludźmi i bóg wie czym jeszcze biała osobówka, zdaje się, że kombi, i szary, długi dzień szarpań po rudo-rdzawych wybojach od Poipet do Battambang. Niecałe 130 kilometrów drogi, osiem godzin jazdy. Kiedy stajemy na siku, stanowcze, bez negocjacji – tu panie, tam panowie, i nie schodzić mi z szutru, nie włazić w żadne krzaki, tu wszędzie mogą być miny. Krążył chyba nawet jakiś niesmaczny żart o gównianych wybuchach, ale dziś już nie umiem powiedzieć jak to tam szło.
Flesz drugi:
Phnom Penh – stolica. Główna arteria miasta jest zakurzoną aleją. Nie ma asfaltu. Pył. Nie bardzo to mieści się w głowie, jak tak może być, największe miasto w kraju, największa ulica w mieście! Sprawdzam raz jeszcze na mapie. Jak wół, jesteśmy w centrum. Wół skubie trawę tuż obok.
Flesz trzeci:
Po dwóch, trzech tygodniach w Kambodży, nagły lód w świadomość. Że wszędzie, gdzie by nie pójść, głównie dzieciaki i młodzi. Niemal nie ma dorosłych, a starszych dosłownie kilku, na palcach jednej ręki można ich policzyć. Czemu tak? Bo nie żyją. Zostali zamordowani przez zawieruchy historii, krwawe wojny domowe, które się przetoczyły i poraniły ten kraj. Młodzi, sami młodzi, dzieci rodzą dzieci.
Flesz czwarty:
Mama (nie mam pojęcia jak ona miała na imię, wszyscy wołali ją Mama), ładna kambodżanka, prowadząca guest house w nadmorskim Sihanoukville, pod koniec każdego miesiąca chodzi na graniczącą z jej guest house’m komendę i płaci 20 dolarów. Po co? Żeby rosnąca w ogródku marihuana spokojnie dojrzewała, a wyłożeni w hamakach, rozleniwieni turyści mogli sobie kopcić od świtu do czarnej nocy.
Flesz piąty:
Mama ma trzy, może czteroletniego synka. Kwiat miłości jakiegoś niemieckiego turysty. Ale nie, on nie uciekł, tylko pojechał do Niemiec wszystko przygotować i niedługo ich ściągnie. Jej dobra przyjaciółka też jest z jednym Niemcem, ale ona już tam, ona już mieszka w Europie. Kiedy przyjechała do Sihanoukville na kilka dni, chodziła jak pawica. Szczęściara, tej to się udało. Ale Mama nie jest głupia, jej też się uda, już ona wie jak to zrobić. I zrobi.
Flesz szósty:
Pociąg z Battambang do Phnom Penh. W piżamie i z lokówkami na głowie wyglądała tak, że gdyby jakimś cudem trafiła na casting do Jarmusch’a, z miejsca dostałaby angaż, stała się jego diwą. Ale nie trafiła, dlatego jedzie skądś dokądś i opowiada mi swoją nieoryginalną historię. Że Niemiec, że było pięknie, że pojechał, obiecał, że od roku już czeka kiedy on napisze. Ja myślę, że napisze? Nie wiem czy napisze, o czym innym myślę, zastanawiam się wtedy, o co cholera chodzi z tymi tutaj Niemcami? Dlaczego nie Francuzi?
Flesz siódmy:
Mroczny wieczór, morze, bardzo dużo wódki. Niezdrowo poharatany koślawym losem Rosjanin, przelewa się przez ławkę jednej z niewielu knajp. Nagle coś w niego wstępuje, zawieruszone wspomnienie przypałętuje się, wprasza i zapala szaleństwem jego mętny wzrok. Pochyla się w moją stronę, rozrywa lekko żółtą, przepoconą koszulę i cedząc słowa przez zęby rozkazuje: smatri! Blizny jak sine kleksy znaczą jego tors. Liczę – siedem? Dzjewiać, w d… twoja mać, suki, Afganistan, zdradzili nas, swoi zdradzili, porzucili jak psy, jeban… ich… wódki, ognia, w pi… przestaję rozumieć, alkohol pozlewał słowa w rzężący resztką sił bełkot. Trochę tu jest tych Rosjan.
Flesz ósmy:
Rajska wyspa, sześć godzin łodzią od kontynentu, woda turkusowa, kolorowe rybki, gościmy u rodziny – przyjaciół jednego Francuza, chata tradycyjna – cała konstrukcja z bambusa, dachy z liści palmowych, dostajemy pokoik, maleńki, tylko łóżko i ciasne dojście do niego, z braku miejsca plecaki chcemy położyć na ziemi pod tym łóżkiem właśnie, ale jakoś nie wchodzą, nie mieszczą się. Co jest grane? Schylam się w tej ciasnocie i kamienieję z wrażenia. Zimna niespodzianka szczerzy się do mnie czarnymi, wyglancowanymi otworami luf. Bazuka, ckm i klasyk – kałasznikow odpoczywają sobie, naoliwione aż błyszczy. Ta broń w Kambodży jest wszędzie.
Flesz dziewiąty:
Tajlandia, Chiang Rai. Stefan jest Duńczykiem, leży przy basenie i z nieukrywanym, wzgardliwym poczuciem wyższości opowiada swoją ulubioną historię. Kambodża? Teraz? Stary! (Jest rok 2002, jakoś końcówka lutego) To plac zabaw dla dzieci! Kiedy byłem w Phnom Penh w dziewięćdziesiątym dziewiątym, ledwie z życiem uszedłem! Dorwali mnie i kumpla na stacji benzynowej, przytknęli lufy do czoła, zwalili nas na kolana i zaczęli coś wrzeszczeć. Pojęcia nie mieliśmy, o co im chodziło, daliśmy wszystkie pieniądze, a oni nic, trzymają, szturchają, piją whisky i się zaśmiewają. Jeden się odlał tuż na nas, ze trzy godziny minęły zanim nas puścili… Wtedy to się działo! A teraz? Byłem w Kambodży dwa miesiące temu, zupełnie inny kraj…

Oglądanie świata, poznawanie miejsc, ludzi, kultur i historii to arcyciekawe zajęcie. Ale nie wiem czy bardziej mnie nie fascynuje obserwowanie tego, jak miejsca się zmieniają. Dekada w Anglii czy Francji, to tylko upływ lat. Królowa się postarzała, ktoś odszedł, ktoś go zastąpił. Dla sir czy monsieur Kowalskiego niewiele się zmieniło. Ta sama dekada w Polsce, to już zaczyna być coś. Bo taki moment historii, tak się poskładało, że czasy nabrały tempa, nabrzmiały treścią zmian. A dziesięć lat w Kambodży? Co tutaj się zmieniło? Jak i w którą stronę? Ciekawość się niecierpliwi.

Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX

5 myśli do „Kambodża A.D. 2001”

  1. nieśmiało chciałbym zauważyć- mimo wieloletniej Waszej eskapady nigdy nie było Wam dane przeżyć 29 lutego.Zbliża się coraz szybciej.Macie coś przygotowane zapewne na ten dzień ? Bo następny chyba już na „łonie ojczyźnianym”…

  2. No to jak dopedałujecie do Phnom Penh to uważaj nie przechodzić przez tę główną na pamięć! (żeby nie psuć niespodzianki zdradzę tylko że w międzyczasie wół najprawdopodobniej wylądował w woku chińskiego dealera jednośladów Hondy…:).
    Świetnie napisana retrospektywa. Naprawdę pachnie tym dziwnym pocharatanym fascynującym krajem. Ciekawy jak odbierzesz to miejsce po dekadzie…
    Zacienionych dróg!

  3. Aspik! Dzis z pelna premedytacja z okazji pierszego 29 lutego w naszej podrozy nie robimy nic! Choc Margot zakielkowala w glowie mysl zainspirowana Twoim wpisem: a moze by tak juz nigdy, przenigdy nie spedzic 29 lutego w Polsce! Dziekujemy!!!! 🙂

    Przemek za moment wlaczymy sie tam w ruch uliczny na rowerach. Jak przezyjemy to napiszemy 🙂 Chodzeniem ostatnio sie brzydzimy 😉

Dodaj komentarz