Śniadanie na… gazecie

herbaciarnie.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA 

– Dzień dobry! Panie kochany, da radę tu co zjeść? – staliśmy jak dwa chochoły w uchylonych drzwiach naszej ostatniej deski ratunku, lokalnej herbaciarni i chłonęliśmy ciepło, buchające od rozpalonej na fest kozy.
Wieczór był raczej mroczny, siumpiący zimną mżawką przeplataną jesiennym zacinającym deszczem, poprzednia noc nieprzespana, bo kierowca busu Stambuł – Aksaray postawił na upieczenie bezbronnych pasażerów, poprzedni wieczór zalany pożegnalnymi winami, no nie było dobrze, kilkadziesiąt kilometrów pedałowania na kacu i herbatnikach, w zimnie, słocie i pod górę.
– Nieeee, nic już w Selime nie mamy, dawno po sezonie, restauracje zamknięte, a u mnie to tylko herbata… – wąsaty pan Baryłka, właściciel herbaciarni patrzył na nas zmieszany, że nie może pomóc. – Ale wiecie co, – siorbnął spory łyk czaju – zaraz obok jest sklep, jak sobie w nim coś znajdziecie, to możecie tu zjeść. Poszliśmy za radą i chlebem. Do chleba – pęto kiełbasy, garść świeżych, czarnych oliwek, pudło białego sera i trochę dulce de turkiye (od pewnego dulce de leche, wszystkie słodkości o nazwie niepoznanej, otrzymały roboczy przydomek „dulce de /wpisz pierwsze skojarzenie/) o smaku pistacjowym. Wróciliśmy prędko. Tu potrzebna stop klatka:
Tureckie herbaciarnie to osobliwe przybytki. Ich wielkomiejskie siostry zatraciły nieco pierwotnego uroku, ale na prowincji – ach! – folklor i fantazja! Wyobraź sobie ciemnawą, mocno wysłużoną, zapyziałą placówkę w jakiejś zapadłej wsi, gdzieś głęboko w Bieszczadach, o wdzięcznej nazwie Bar Kos czy Restauracja Stokrotka. Kryte suknem stoliki, sukno ciemnozielone, przydymione ściany, w rogu telewizor albo skrzeczące radio, rozklekotane krzesła, na ścianach krzywe obrazki, pamiętające conajmniej dziadka twojej babki i ten szczególny gwar. Męski, wszystkowiedzący, zaangażowany i bezładnie krążący między stolikami. Masz? To wracamy do Turcji.
Jedyna tutaj różnica, to zawartość naczyń. Zamiast Żytniej i piwka, w filiżankach – herbata. I kobiet nie uświadczysz, nawet za kasą czy barem. Tureckie herbaciarnie to królestwo mężczyzn. Papierosy, karty, domino i warcaby. Ciągły ruch i dysputy.
Zmoknięci i zmarznięci przekroczyliśmy próg. Wszystkie oczy na nas. Dzień dobry i komentarze. I zaciekawienia: kto zacz, jak, skąd oraz dokąd i czemu o tej porze. Krótka wymiana grzeczności i powrót do swoich spraw.
Pan Baryłka szczęśliwy, że znalazł rozwiązanie usadził nas przy stole i poprosił zaczekać, aż przyniesie co trzeba. Po niedługiej chwili pojawił się przed nami, w dłoniach filiżanki, a pod pachą… gazeta. Rozmościł ją na stole, działem sportowym do góry i gestem godnym barona zaprosił do jedzenia. Pyszna elegancja! Mocno rozbawieni, pomyśleliśmy – przypadek. Przeurocza perełka do kolekcji wspomnień. W jakimż byliśmy błędzie!
Jako, że nasze dusze płoną przewrotną miłością omijania miejsc schludnych, ę, ą i eleganckich, a ciągną do tych szemranych, lub przynajmniej bez gwiazdek, szybko się okazało, że ta nasza perełka, zjawisko niecodzienne, to… lokalna tradycja. Przychodzisz do herbaciarni ze swoją wałówką pod pachą, dostajesz wczorajszą gazetę, rozkładasz ją na stole i konsumujesz radośnie, domawiając tylko kolejne filiżanki mocnego, ciemnego czaju. Kapadockie śniadania. I czegóż więcej trzeba?

Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX

2 myśli do „Śniadanie na… gazecie”

Dodaj komentarz