zabobony

DSC_6436.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Tarabuco#

ile zlowrogich spluniec mozna zignorowac w jedno popoludnie? z ilu przeklenstw mozna sie zasmiac? ile nieprzyjaznych slow i spojrzen da sie obrocic w zart? trzy? trzynascie? trzydziesci? mimo sporej dawki zdrowego rozsadku, nawet nierozumiane, w koncu zaczynaja niepokoic, zaczynaja uwierac.
najbardziej zlosci aparat, obiektyw skierowany w ich strone, ale nietrudno tez wyczuc, ze woleliby, zeby nas, bialych wogole tu nie bylo. oni maja swoj targ, maja swoje sprawy, swoje zycie. jestesmy intruzami, niewazne, ze ktos kupi czapke, ktos torbe czy narzute, radzili sobie bez nas przez cale dlugie wieki, nie jestesmy im potrzebni, tylko denerwujemy.
zdenerwowani klna, rzucaja pod nosem uroki. czaruja? a potrafia? juz nie umiemy powiedziec. dorosli, dzieci, starcy, wszyscy jednakowo, nie odpowiedza na usmiech, nie wdadza sie w pogawedke. czesciej sykna, cos gburna, zachna sie i odgryza. ich prawo. ale przeklenstwa? tak zewszad? z kazdej strony? no coz, na wszelki wypadek idziemy kupic ofiare, zlozymy pachamamie, by od urokow chronila. po calym dniu w tarabuco, chyba nie mamy wyjscia.

wakacje

wakacje argentynczyka.jpg

przychodzi swiety piotr do boga i zadziwiony pyta: panie boze, jak to tak, tyle jest krajow w ameryce poludniowej, ktore moznaby obdarowac, a ty wszystko co najpiekniejsze, gory, lodowce, wodospady dales argentynie. nie mozna bylo jakos rowniej wszystkich obdzielic?bog patrzy na piotra, usmiecha sie i mowi: spokojnie piotrze, poczekaj az spotkasz argentynczykow.
trafilismy nieznosnie. z pustej, odcietej od swiata i ludzi polnocy paragwaju, prosto w rozgdakany kociol klonow wielkiego che. argentynskie wakacje. kogo nie stac na wyladowanie w urugwajskim punta del este, przywdziewa bojowki, beret z gwiazda, tepawo wszechwiedzacy wyraz twarzy, ukreca dready, zgarnia gitare i zmierza sladami wielkiego wodza na polnoc, do boliwii. tu, tuz po przekroczeniu granicy, niezaleznie od kierunku studiow, wyksztalcenia czy profesji, zamienia sie w zaangazowanego spolecznie eksploratora klasowych nierownosci i niesprawiedliwosci. a robi to tak: by byc blizej ludu siada na podlodze w centralnej czesci hostelu, na patio, na korytarzu, bron boze w pokoju, zamkniety. no wiec siada i niezaleznie od godziny zaczyna grac na gitarze. na zakladach dotyczacych repertuaru mozna by zbic fortune. na 99 procent poleci cos z zoltej lodzi podwodnej, the beatles, grane na rozne sposoby: nie mam pojecia jaka to melodia, slyszalem kiedys, ale nie pamietam jak to idzie, jestem gwiazda, wiec nie musze grac rowno, wystarczy, ze bede gral glosno. dzwiek pierwszych akordow natychmiast przywoluje mu podobnych, z gitarami, harmonijkami, zapalem i zarem. nastepnie nadciagaja ich kobiety i klaszczac, piszczac i wrzeszczac zlewaja sie w rozkiwany zlepek pasiastych spodni i wzorzystych swetrow, zwienczony mopem dreadow przewiazanych szmata. kiedy repertuar sie skonczy, czytaj, kiedy nie da sie juz zagrac tego samego numeru po raz kolejny i kolejny, panstwo odklada instrumenta i rozpoczyna sie DUSKUSJA. o czym? ha! kolejna fortuna do zdobycia. tym razem na 100% bedzie o zwiazanych z rozprzestrzenieniem sie ohydnego kapitalizmu problemach swiata. przy czym swiat to ameryka poludniowa. inne kontynenty nie istnieja. a przepraszam, ameryka polnocna istnieje, bo estados unidos istnieja, sa przeciez czarna przyczyna wszelkiego zla na ziemi. no ale jakie to zlo? no ze jest kapitalizm. no i co z tego? no jest zly. a dlaczego? bo stany chca wszystko kontrolowac. wszyscy powinni miec po rowno, rowne szanse, rowne dobra, rowne wszystko. oj nie, nie, zadawanie kolejnych pytan zwyczajnie nie ma sensu. pozwolmy trwac dyskusji. bez podzialu na role, znow wszyscy na raz, przekrzykujac sie, beda sie dzielic swiatlymi sposobami uratowania swiata. trzeba wprowadzic socjalizm i liberalizm! trzeba odebrac wladze stanom! nie moze tak byc! nie! tak! tak, tak! nie, nie! ja wiem! trzeba wprowadzic socjalizm i liberalizm! i tak w kolko, dzien w dzien, przyjezdzaja, odjezdzaja, przyjezdzaja kolejni, wiecej i wiecej, kazdy z uniesiona glowa, wzrokiem wpatrzonym w dal i identyczna jak kazdy przed nim i kazdy po nim, swoja niepowtarzalna wizja uratowania ludzkosci.
pogadaliby o dupach i samochodach. na wakacjach sa…

a. tak nas zastanowilo… dlaczego w samej argentynie nigdy nie spotkalismy nikogo, kto by pasowal do tej wakacyjnej kalki…

i co ja robie tu?

DSC_6489.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/SantaCruz#
http://picasaweb.google.com/maugoska/Sucre#

santa cruz jest nudne i troche ladne, sucre zas ladne i troche nudne. oba tetnia podobnie. w obu zadbanie przeplata sie z uroczym zaniedbaniem, stare z nowym, zamoznosc z ubostwem. indianka z dzieckiem na plecach mija eleganckiego, starszego pana, przechyla glowe, wyciaga reke, dostaje dwa boliviany. mali chlopcy ze skrzynkami w rekach zaczepiaja turystow, wyczyscic buty, senor? nie? a skad jestes, senor? a masz monete ze swojego kraju? a euro? nie? to moze chociaz boliviana? wszystkie zarobione drobniaki przepuszcza potem na automaty i lody. na kazdym rogu wyciskany z pomaranczy sok, na glownym placu lawki, na lawkach ludzie, siedza, rozmawiaja, miedzy nimi leniwie ciagna swoje wozki sprzedawcy kawy, obok stoliki, ktos rozstawia szachy, na drugim koncu placu pojawia sie przeciwnik, zauwazaja sie, lekkie kiwniecie glow, powitanie, zaproszenie, pucybuci sprzedaja male torebki kaszy i kukurydzy, dwie prosze, matka z dzieckiem, chlopczyk wyciaga rece, nie moze sie doczekac, torebka peka, ziarna uderzaja o chodnik, trzepot golebich skrzydel, oblatuja, obsiaduja malca, ten szczesliwy, popiskuje z radosci, pstryk, zdjecie, pstryk, jak ptaki wzlatuja, pstryk, golab je mu z reki, pstryk, bedzie do albumu. santa cruz i sucre sa niemal nie do odroznienia, lagodne, spokojne, ciche, miejsca jakich wiele. e, chyba to nie dla nas…

wrrr…

wrrr.jpg

a czasem tak czlowieka nachodzi, zeby sobie policzyc, przemnozyc, podzielic… podsumowac. a jeszcze mocniej nachodzi, kiedy zewszad dociera, eee, wy to na wakacjach, lenicie sie tam sobie, czasu macie a macie… mamy?
no zobaczmy…
przez 443 dni niebycia, bylismy w 122 miejscach. 122 razy trzeba bylo wymyslic dokad jedziemy, spakowac sie, znalezc dworzec/wyjsc na wylotowke, znalezc autobus/pociag/collectivo, zlapac stopa, dojechac do kolejnego miejsca, czasem dwie godziny, czasem dwa dni, w tym nowym miejscu uwolnic sie od taksowkarzy, naganiaczy, podsuwaczy hoteli, ciastek, wycieczek, teczek, znalezc mape, poznac topografie miasta/wioski, przejsc do centrum, znalezc nocleg, albo w polu, miejsce na namiot, rozbic namiot, nazbierac drewna/rozstawic kuchenke, przygotowac jedzenie, a w miescie/wiosce, znalezc bazar albo sklep, kupic cos, ugotowac, zjesc, zorientowac sie o ktorej otwieraja, o ktorej zamykaja, jak to tu ze sjesta, co dziala, co nie dziala, a jeszcze do tego wszystkiego, w kazdym nowym kraju, nauczyc sie pieniedzy, nauczyc obyczajow, nauczyc nazw, zasad, zachowan…
no to od poczatku…
przez 443 dni niebycia, bylismy w 122 miejscach. to trzy i pol dnia na kazde, powiedzmy 86 godzin. minus trzy sny po 8, zostaje 62, mniej srednio 8 na dojazd, daje 54, godzina na pakowanie, godzina na dojscie na dworzec, godzina na dojscie z dworca, godzina szukania noclegu, i juz sie robi 50, mycie, pranie, gotowanie, jedzenie, paznokcie, przeszycia, codzienne te nudnosci, to dwie godziny na dobe, trzy dni – 6, od 50, zostaje 40 i 4 i prawie dwie doby zniknely, a my wciaz nie moglismy wysciubic nosa i zwachac, czym nowe miejsce zachwyca. wiec w miasto/w gory/na pola, ulica/plac/miejsce/muzeum, lazimy, ogladamy, 6 godzin dziennie, mniej wiecej, by poznac, zobaczyc, zrozumiec, to daje 18 i nagle z 44 – 26 sie robi. dzielone na trzy i pol doby to 7 godzin niecale, czyli dokladnie tyle, ile by bylo po pracy, gdyby pracowac non-stop. coz zrobic, sami chcielismy, my tu weekendow nie mamy. a czasu? mniej wiecej tyle, ile ma kazdy w warszawie.
a w tym czasie…
pomysly, listy, kartki, tego policzyc nie sposob… ale sa policzalne: 25 odcinkow rozmow kontrolowanych, 41 tomkowych rysunkow, 2 zrobione wystawy, pelny koncept komiksu i 5 gotowych czesci, 136 stron dziennika codziennego, 50 stron spisanych zamyslen i spostrzezen, 80 stron wklejek z roznosci zebranych po drodze, marzanny dwie wydumane, zrobione i utopione, gra planszowa od zera zmyslona i zmalowana, juz prawie trzy tysiace zdjec opublikowanych oraz 100 wpisow, tutaj, na tamtaram.
to co? to kto da wiecej?

wspomnienie trans chaco

DSC_6204.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/TransChaco#

choc oficjalne informacje mowily o 30 godzinach podrozy, sprzedawcy biletow sugerowali, zeby jedzenia i wody przygotowac na trzy dni. bo roznie to tam bywa. nie ma asfaltu, wszystko pokrywa nie chlonaca wody glina, wystarczy niewielki deszcz, by bylo nieprzejezdnie. a wtedy… stoi sie, stoi i czeka az woda splynie do rzek.
laczaca paragwaj i boliwie ruta trans chaco to tutejsza legenda. trudna, nieprzewidywalna, bezlitosnie blotnista albo nieznosnie otumaniona kurzem i pylem. wiedzie niezamieszkalymi, bagnistymi bezdrozami najbardziej nieprzyjaznych na tym kontynencie terenow. ostatnia paragwajska ostoja cywilizacji, punkt kontrolny w mariscal estigarribia, ulokowany jest ponad 200 km przed faktyczna granica. pierwsza boliwijska wioska – boyuibe – szescdziesiat kilometrow za linia dzielaca oba kraje. pomiedzy nimi, rozciaga sie 250 kilomertowy pas bezkrolewia. relacje ludzi, ktorzy go pokonali kusza… „ile razy mozna zlapac gume na niecalych 100 kilometrach? osiem.”, „…i stalismy i czekalismy, bo krokodyl rozlozyl sie na drodze i nie chcial ruszyc”, „…a gdy przejechalismy juz na strone boliwijska, autobus zostal zatrzymany przez uzbrojonych w noze, mlodych chlopakow. po dlugich negocjacjach stanelo na 5 dolarach od osoby za mozliwosc przejechania”
to co tomek, jedziemy, nie?
pojechalismy. do mariscal dotarlismy po polnocy. choc troche niepokoil asfalt niknacy w czerni nocy, miejsce wygladalo jak trzeba. wielkie zapuszczone nic w samym srodku niczego. obudzony pukaniem celnik, wyszedl z brudnej strozowki, podrapal sie po tylku, potem po glowie i rzucil, jesli wszystko bedzie w porzadku, wasz autobus powinien tedy przejezdzac za jakies trzy godziny. a czy moglibys… dobranoc. a. dobranoc. tyle go bylo. zostalismy z dwoma psami, chmara komarow, niewiarygodna iloscia lazacych po wszystkim zukow i tym cudownym laskotaniem emocji, poprzedzajacym przezycie  c z e g o s  w y j a t k o w e g o.
autobus zjawil sie o trzeciej. niemilo punktualnie. i nie wygladal na styranego, zbitego z blachy trupa, mial rozkladane fotele, mial dzialajace okna, mial nawet toalete… cos nas tknelo. z zywa jeszcze nadzieja zapytalismy kierowce, jak mysli, o ktorej bedziemy w santa cruz. ten spojrzal na zegarek i pewnym siebie glosem rzucil: o siedemnastej. wszystko, co stalo sie pozniej bylo rozczarowaniem.
autobus gladko plynac po swiezo wylanym asfalcie, kwadrans przed siedemnatsa dowiozl nas do celu.
coz… bardzo niedawno temu, nie bylo sobie drogi…
coz… trzeba bardzo sie spieszyc, bo swiat bardzo szybko sie zmienia…