Hej analog iberales!

urodziny na lotnisku w bangkoku.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Kartka pocztowa to niezwykły prezent. A dostać ją to wyróżnienie. Osoba która kartkę taką do Ciebie wysyła musiała ją najpierw znaleźć, kupić, czasem zrobić. Potem wymyślić co napisać i napisać. Czasem coś narysować, albo pociąć w puzzle, żeby zrobić Ci więcej zabawy z jej odczytaniem. Wszystko ręcznie. Następnie zaadresować poprawnie w obcym języku. Pójść na pocztę. Kupić znaczek. Postać trochę w kolejce i w końcu wysłać. To wymaga dużo więcej wysiłku niż wystukać coś w klawiaturę i nacisnąć klawisz, który to wszystko za Ciebie zrobi. Czytaj dalej Hej analog iberales!

Rok Smoka i szczęścia

komiks-rok-smoka.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Obchody chińskiego nowego roku to proces długi, pełen zawiłości, zabobonów i prawideł regulujących niemal każdy krok, każdą minutę, każdą czynność. Od koloru ubrania po rodzaj spożywanego posiłku, od kolejności odwiedzin po moment, w którym należy uprzątnąć mieszkanie, od chwili modlitwy po rodzaj podarków. A wszystko w jednym celu: Czytaj dalej Rok Smoka i szczęścia

Się kręci bez kręcenia

rowerem-z-Azji-do-Polski.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ AWANGARDOWY FILM Z PRZYGOTOWAŃ 🙂

Możecie mówić, że coś kręcę, ale powiem wam prawdę. To wszystko zaczęło się daaawno temu. Ponad trzy lata już minęło. Kilka dni przed wylotem do Peru kumpel mnie spytał:
– Ej! A dlaczego, skoro ty prawie nie złazisz z tego roweru, to wy tymi rowerami w ten świat nie pojedziecie?
– Hm… nie wiem stary – odpowiedziałem szczerze.
I nie wiedziałem. No niech mnie pokręci gdybym kłamał. Od samego początku o tych rowerach gadaliśmy. Jeszcze w Ameryce Południowej. Pamiętam jak dziś. To była Patagonia. Czytaj dalej Się kręci bez kręcenia

Się kręci:)

23-stycznia.jpg

No wcale nie tak, nie tak to miało być. To w sumie trwa za długo, by mogło mieć sens:)
Miał być wpis ambitny, piękny, długi, oszałamiający i z oklaskami na końcu. Ale nie będzie, bo nie, o kategorycznie NIE bedziemy ślęczeć przed komputerem w TAKI dzień.
Chiński Nowy Rok, poniedziałek, koniec wizy, nów, urodziny – czy to nie perfekcyjny dzień na rozpoczęcie czegoś nowego?
A jeśli dodać do tego 2 złamane żebra, oparzenie 2 stopnia i to, że nie mamy już plecaków, to co nam pozostaje?
Chyba tylko wracać do domu:)))))))))))
Koniec tej gejówy. Panie i panowie… Czytaj dalej Się kręci:)

Gong

1-phuket-modlitwy.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Modlitwa. Błogosławieństwo. Prośba. Podziękowanie.
Bez słów rozedrgana melodia.

Dzień jeszcze nie wstał na dobre, siedzący na wzgórzu Budda spogląda na resztki mgieł snujących się po zmarszczkach morza Andamańskiego. Słońce różowi mu szatę przerzuconą przez ramię, budzi ptaki, myśli, ściera resztki snu z na wpół przymkniętych powiek. Czytaj dalej Gong

Z samą sobą rozmowa na dachu

komiks-rozmowa-ze-soba.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

– Lubisz koniec roku?
– Nie bardzo.
– Czemu?
– Przez jakiś taki nawyk podsumowań, nie mogę go w sobie zwalczyć. Takie wpojone: coś się kończy, coś się zaczyna. To może być dobre, optymistyczne, zazwyczaj takie właśnie jest – nowe, nowe, lubię nowe – ale w tych ostatnich dniach roku akcent pada zawsze na to „kończy”, i na bezwiedne rachunki, co zrobiłam, co mogłam zrobić, wyłazi ze mnie ten mój nieznośny wieczny niedosyt, to, że ciągle mi mało. Z końcem roku ciągnie w dół, jest pesymistyczne.
– Malkontent jesteś? Czytaj dalej Z samą sobą rozmowa na dachu

Jedziesz na wakacje do Tajlandii?

DSC_1514.jpg
Szkoła dla najmłodszych – Nupo 2010

Z okazji Światowego Dnia Uchodźcy – małe przypomnienie…
Dokładnie rok temu przeżyliśmy jeden z najbardziej poruszających i znaczących momentów naszej trwającej ponad dwa i pół roku podróży. Wraz z Kingiem Zero, jednym z przywódców Szafranowej Rewolucji, odwiedziliśmy Nupo, położony przy zachodniej granicy Tajlandii obóz uchodźców birmańskich.
Tu: http://www.tamtaram.pl/index.php/2010/08/31/nielegalni/ można o tym przeczytać.

DSC_1477.jpg
Dzieci – Nupo 2010

Po przeprowadzonych 7 listopada ubiegłego roku „wolnych” wyborach, niewiele się w Birmie zmieniło. Niestety niewiele też się o tym mówi.
Dlatego dziś, w związku ze Światowym Dniem Uchodźcy oraz wczorajszymi urodzinami laureatki pokojowej nagrody Nobla Aung San Suu Kyi, będącej dla Birmańczyków symbolem nadziei, postanowiliśmy o tym przypomnieć.

A co mają z tym wszystkim wspólnego TWOJE wakacje w Tajlandii?

Założone i prowadzone przez Kinga Zero, wspierające birmańskich uchodźców biblioteki The Best Friend Library znajdują się właśnie tam. W Mae Sot i w Chiang Mai na północy Tajladii. Poza wsparciem finansowym, nieustannie potrzebują też książek (po angielsku, birmańsku), komputerów, leków, przyborów szkolnych…
Być może masz w domu starego nie używanego już laptopa, który leży i się kurzy, podręcznik do nauki angielskiego czy inne z potrzebnych im rzeczy. Weź je ze sobą na wakacje i przejeżdżając przez Chiang Mai lub Mae Sot zajrzyj do jednej z The Best Friend Library (znajdują się bardzo blisko centrum – i tak pewnie będziesz tamtędy spacerować) i ofiaruj je ludziom, których przyszłość zależy od takich właśnie małych gestów. To naprawdę nic nie kosztuje, a każda  nawet najmniejsza pomoc jest dla tych bibliotek bardzo ważna.

Biblioteki prowadzą bezpłatne kursy dla uchodźców.
W obozach są organizowane lekcje angielskiego –  zazwyczaj, tak jak w przypadku opisywanego przez nas Tony’ego nauczyciele mają do dyspozycji tylko jedną książkę na kilkunastoosobową grupę uczniów.
Kiedy byliśmy w Nupo, mnisi uczący postaw obsługi komputera mieli do dyspozycji jedynie dwa wysłużone laptopy na kilkuset uczniów.
Te przykłady można by mnożyć.

DSC_1768.jpg
Tak wyglądają prowadzone przez samych uchodźców lekcje angielskiego.
W podobnych warunkach uczą się dorośli.

Dla ludzi mieszkających w obozach, podstawą nadziei na wyrwanie się z impasu jest znajomość angielskiego – dzięki niej mogą próbować ubiegać się o azyl (głównie w Australii). Dzięki umiejętności obsługi komputera, łatwiej jest im znaleźć pracę  jeśli ten azyl dostaną.

Pomyśl… Tajlandia oferuje nie tylko rajskie plaże, ale też możliwość zrobienia czegoś dobrego. Dodatkowe 2 kilo w Twoim wakacyjnym bagażu może zmienić czyjeś życie.

nielegalni

DSC_1384.jpg

KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

/wszystko, co zostalo tu opisane, mialo miejsce dwa miesiace temu. niestety, z tygodnia na tydzien, staje sie coraz bardziej aktualne./

Oficjalnie ich tam nie ma. 15 tysięcy Birmańczyków, żyjących w obozie Nu Po. Nie ma też, pozostałych 133 tysięcy, mieszkających w kolejnych ośmiu obozach, ani około miliona, przebywających nielegalnie w strefie przygranicznej. Ponieważ Tajlandia nie podpisała Konwencji Genewskich, nie obowiązują jej międzynarodowe przepisy o ofiarach reżimow. Te, nie mogą więc liczyć na oficjalne przyznanie „statusu uchodźcy”, dającego im prawo do pracy, nauki, leczenia czy swobodnego poruszania się po kraju. Z potrzasku terroru junty, trafiają w pułapkę zamkniętych obozów.

Oficjalnie, nas też tam nie było, bo żeby dostać się do obozu, trzeba zdobyć przepustkę, a wspierające uchodźcow, Tajsko-Birmańskie Konsorcjum Graniczne (TBBC), wydaje je bardzo niechętnie. W drodze do ich biura w Mae Sot, trafiliśmy przypadkiem do birmańskiej biblioteki. Tam spotkaliśmy King’a Zero. Ten młody, niepozorny mnich, współzałożyciel sieci zwalczanych w Birmie bibliotek The Best Friend, okazał się też jednym z przywódców Szafranowej Rewolucji – zainicjowanych przez mnichów i krwawo stłumionych przez juntę, pokojowych marszów z września 2007 roku. Mieliśmy szczęście – wybierał się właśnie do Nu Po, na obchody 65 urodzin Aung San Suu Kyi i jako gość honorowy uroczystości, stał się naszą przepustką do zamkniętego świata obozowej codzienności.

W objęciach dżungli
Do oddalonego o niewiele ponad 200 kilometrów od Mae Sot, obozu Nu Po, w czasie pory suchej, jedzie się 4-5 godzin. Kiedy przychodzi monsun – dużo dłużej. Drogi w tym rejonie są gorsze niż w pozostałej części kraju. Sytuacja przy granicy jest wciąż niestabilna, więc nikt ich nie modernizuje.

Co kilka, kilkanaście kilometrów, uzbrojeni żołnierze zatrzymują przejeżdżające samochody. Logikę tych kontroli ciężko zrozumieć. Podchodzą, mierzą wzrokiem twarze pasażerów, czasem sprawdzają dokumenty i kiwnięciem głowy wskazują: ty! Wtedy ta osoba bez słowa wstaje, zabiera bagaż, płaci kierowcy i wysiada. Samochód odjeżdża, a ona zostaje z wojskowymi. Na skraju miasteczka, w polu, po środku dżungli.

W Nu Po jest zielono. Na pierwszy rzut oka, niemal romantycznie, bajkowo. Zbudowane z bambusa, pokryte liśćmi małe chatki przycupnęły pod ogromną skalną ścianą. Spomiędzy dachowych szczelin, leniwie wypełzają smużki dymu, dzieciaki bawią się na ścieżce, oburzony kogut ucieka przed pędzącym chłopcem. Mężczyźni, popijając herbatę dyskutują w cieniu tea shop’ów, siedzące na progu kobiety szepczą coś ze śmiechem. Między domami, zieleń. Bananowce, papaje, palmy, liana, podniebne korony porastających dżunglę drzew-gigantów. Ich strzeliste pnie, oblepione ciężkimi, monsunowymi chmurami. A dookoła – mur. Mroczna, nie do przebycia, rozkrzyczana bujność dżungli. Jeszcze niedawno, poza nią, nie było tu nic.

Sekcja 16a…
… staje się naszym domem na kilka najbliższych dni. Położona na skraju obozu, jest ciaśniejsza, bardziej klaustrofobiczna niż inne. Przejścia są tu węższe, a poprzyklejane do siebie chatki mają tylko po kilka, kilkanaście metrów kwadratowych. Ostatnie zabudowania dotykają już dżungli. Mieszkający w nich ludzie, traktowani są trochę po macoszemu.

Zarówno Nu Po, jak i pozostałe obozy zostały stworzone, by nieść pomoc uciekającym z przygranicznego dystryktu Karenom. Plemię to, jedno z siedmiu zamieszkujących Birmę, jako jedyne, wciąż nie zaprzestało walki zbrojnej. Dlatego ich stan, krok po kroku, metodycznie, zrównywany jest z ziemią przez wojska junty. Ogromne represje, bezprawne przesiedlenia i rzezie, od lat zmuszają mieszkających tam cywilów do ucieczki. Ci ludzie, to zazwyczaj prości, czasem wciąż niepiśmienni wieśniacy. W obozach stanowią dominującą większość. A w Sekcji 16a mieszka inteligencja. Wywodzący się z pozostałych grup etnicznych, pochodzący z większych miast, uczestnicy powstania studentów z 88 roku, byli więźniowie polityczni, działacze opozycji, zaangażowani w walkę mnisi. Karenowie im nie ufają.

M. poznajemy tuż po przyjeździe. To od niego – mimo wciąż powracającego, urywającego opowieści „ale nie mogę wam wszystkiego powiedzieć” – dowiadujemy się najwięcej. A wie on dużo, bo to jego patriotyczne zadanie – wiedzieć. W Birmie konspirował, przekazywał informacje, rozkazy, organizował spotkania, budował sieci opozycji. Mimo, że wywiad deptał mu po piętach, nigdy nie został odkryty. Władza o nim wiedziała, ale nigdy nie udało jej się połączyć jego imienia z twarzą. To, oraz wrodzony spokój i ostrożność, pozwoliły mu przetrwać. Kiedy w Rangunie zrobiło się gorąco, zniknął, by teraz stąd, z Tajlandii, móc kontynuować walkę. Oficjalnie był i jest nauczycielem, ale nigdy nic nie wiadomo, lepiej nie podawać jego imienia i nie zamieszczać zdjęć. To takich jak on, boją się Karenowie. Bo nawet tu, w obozie, wciąż trzeba być czujnym, nigdy nie ma pewności, kto jest kim. Nieustannie przybywający, nowi uciekinierzy, przyjmowani są na podstawie zwykłej rozmowy z zarządzajacymi obozem, tajskim komendantem i głównie kareńskimi przedstawicielami uchodźców. Czasem nie posiadają nawet dokumentów, a na poświadczenie swojej tożsamości mają jedynie własne słowa. W takiej sytuacji łatwo się prześlizgnąć. M. walczy o wolność Birmy, jest po właściwej stronie. Ale kto wie, czy przybyły właśnie ze stolicy „inteligent”, nie jest tak naprawdę wysłannikiem junty, wtyczką wywiadu. A przecież tutaj mieszkają nie tylko „zwykli” uchodźcy.

Spacer
M. prowadzi nas przez obóz. Jest piątek, jeden z trzech w tygodniu dni targowych. Kiedy przyjechaliśmy, weszliśmy boczną ścieżką, bezpośrednio do Sekcji 16a. Dziś, po raz pierwszy mijamy główną bramę. Wzdłuż prowadzącej wgłąb zabudowań, szerokiej drogi porozstawiały się prowizoryczne, liche stragany. Każdy sprzedaje, co może, każdy kupuje, na co go stać. Warzywa, owoce, ryż, mięso. Kobiety przycupnęły nad metalowymi błyskotkami, garnki, trochę ubrań…

Przy jednym ze stoisk, M. zwalnia, przycisza głos i pyta: widzicie tego mężczyznę? – stoi tyłem, wysoki, koszula opięta na szerokich barkach skrywa gęste, tradycyjne rysunki tatuaży, symbol męstwa. Za nim dwaj młodzi chłopcy, jak rozdwojony cień, śledzą z najwyższą uwagą każdy jego gest – to kareński dowódca, bardzo ważna postać, teraz się tutaj ukrywa, ale pewnie niebawem wróci do partyzantów. Takich jak on jest tu wielu, granica jest bardzo blisko, przechodzą więc przez dżunglę, żeby wylizać się z ran, żeby odwiedzić rodzinę, przekazać wiadomości. Dlatego tak się boją wtyczek wywiadu w obozie.

Tuz przed zakrętem jest dom. Spory, murowany, inny niż wszystkie dokoła. W tym domu mieszka komendant. To także punkt kontrolny. Nie róbcie tutaj zdjęć – M. ledwo widocznym gestem wskazuje na budynek – dałem już do sprawdzenia wasze dokumenty, ale nie macie przepustki, więc lepiej się tu nie kręćcie, po co prowokować. Komendant ma w obozie władzę absolutną, tu wszystko zależy od niego, czasem od jego humoru. Ale Nu Po ma szczęście, jest stosunkowo niewielki i nie ma tu takich restrykcji, jak w części innych obozów. Nie ma wzmocnionego drutem kolczastym płotu, nie ma absolutnego zakazu wychodzenia. Uchodźcy mogą podchodzić do pobliskiego strumienia, czerpać wodę do picia, ta obozowa jest brudna, mocno zawapniona, mogą przemycić z dżungli trochę drewna na opał. Mogą wychodzić na drogę ciągnącą się wzdłuż zabudowań czy stosunkowo łatwo dostać potrzebną przepustkę, żeby pojechać do miasta. Ale ta „wolność” jest krucha, nie zawsze tak tu było i w ciągu jednej sekundy, zakazy mogą powrócić.

Krzyk kołatek
Jest wieczór, prawie dziesiąta. W niedawno wybudowanej świątyni Tammayou, King Zero prowadzi wykłady. Jest już niewiele osób, bo o tej godzinie nie można opuszczać swoich sekcji. Na skraju każdej z nich, pełniący wartę strażnicy wyłapują każdego, kto chciałby złamać ten zakaz. Niekiedy można za to trafić do więzienia. Więzienie to dół w ziemi. Pilnują też bezpieczeństwa, bo czasem linia walk potrafi się przesunąć. Granica tajsko-birmańska wciąż jest bardzo nieszczelna, przebiega środkiem dżungli, a po jej drugiej stronie wojna nie ustaje. Wiodąca do niej droga, rzadko podlega kontrolom, uciekający żołnierze potrafią dotrzeć aż tutaj.

Nagle, nocną ciszę przerywa przedziwny dźwięk. Z oddali, nadciąga falą głuche klekotanie. Krzyczy dookoła i płynie dalej w obóz. Alarm. Przed każdym domem wisi kołatka z bambusa, w razie niebezpieczeństwa, to one ostrzegają. Największym zagrożeniem tego miejsca jest pożar. Wszystko jest tu drewniane, wody jak na lekarstwo, nim ogień się zdąży roztańczyć, zrówna obóz z ziemią. Dzisiaj łuny nie widać, a więc to coś innego. Mężczyźni się podrywają, zwartą grupą ruszają w stronę źródła dźwięku. Spod ziemi wyrastają bambusowe tyczki, proca, szklane kulki. Na co dzień niewinne zabawki, bo broń jest tu zakazana. Nie mija nawet kwadrans, kiedy wszystko milknie. Jak gdyby nic się nie stało, King Zero ciągnie swój wykład, mężczyźni znów siedzą, słuchają, i tylko napięcie nie mija. Do skrajnej sekcji obozu, próbował się przedostać ktoś spoza, jakiś obcy. Spłoszony wszczętym alarmem rozpłynął się w czerni dżungli. W popłochu porzucil karabin. Złodziej? Stęskniony partyzant? Zabójca, wysłannik junty? Teraz to już nieważne. Teraz, trzeba zrobić coś z bronią. Do rana musi być czysto, bo jeśli komendant się dowie, mogą powrócić restrykcje.

Dzike słonie
Krążymy obozowym labiryntem ścieżek. Mijamy mini szpital, meczet, klasztory, kościół, gdzieniegdzie fronty domów zmienione w małe sklepiki. Wszystko prowizoryczne, koślawe, łatane, ubogie. Dochodzimy do szkoły. Jeden z pracujących tutaj wolontariuszy, siedzi na progu klasy i pali papierosa. Przy nim dwóch Birmańczyków, pomagających w szkole. Przyłączamy się do nich, przysłuchujemy rozmowie. Włoch uczy angielskiego, siedzi tu już od miesiąca, wymyślił sobie właśnie, że chciałby pójść na wycieczkę. Piechotą, do granicy. Uchodźcy, z niepokojem, zgodnie kręcą głowami: nie można. Nie można? Dlaczego? Marcello się nie poddaje. Przecież droga jest prosta, jeżdżą nią samochody, 15 kilometrów to dla mnie trzy godziny, chyba się nie zgubię. Ale jest niebezpiecznie, słyszy w odpowiedzi, jest b a r d z o niebezpiecznie, bo w dżungli są dzikie słonie. Możesz iść nad wodospad, my cię zaprowadzimy. Odpowiadamy za ciebie – urywają rozmowę.

Kilka godzin wcześniej, usłyszeliśmy to samo. Ale brnęliśmy uparcie, w końcu M. zrezygnował. Słuchajcie, wam nie wolno odchodzić od głównej drogi, bo w okolicznych lasach poukrywana jest broń. Tutaj jest zakazana, więc kiedy Karenowie uciekają z Birmy, żeby zamieszkać w obozie, zostawiają ją w dżungli. Gdybyście przez przypadek dotarli do tych miejsc, mielibyśmy kłopoty. Ludzie zrobią wszystko, by je utrzymać w sekrecie. Nie wiem czy mnie rozumiecie. Dla nas, to kwestia przetrwania. Gdyby tajskie władze znalazły te składy broni, mogło by to być pretekstem do likwidacji obozu. Więc dzikie słonie strzegą naszego być albo nie być.

Tea shop
Na wzór tego „wolnego”, obozowe życie skupia się wokół tea shop’ów. Kawa kosztuje tu grosze, a cienką, chińską herbatę dostaje się za darmo. To właśnie nad ta herbatą, pitą z maleńkich czarek spędza się długie godziny. Rozmawia, zamyśla, patrzy. Też tu przesiadujemy, słuchając, poznając ludzi.

Tony’ego wszędzie pełno. Jest żywy, gadatliwy, wiecznie uśmiechnięty. Jesteśmy w podobnym wieku i jakoś nam blisko do siebie. Spotkany w normalnym życiu, w pracy, na imprezie, mógłby być naszym znajomym. W Birmie był przewodnikiem, jeździł z turystami. Lubił swoją pracę, spotykał mnóstwo ludzi, ze wszystkich zakątków świata, mógł opowiadać o Birmie, wiódł dobre, dostatnie życie. Ułożył się z systemem, nie mógł na nic narzekac. Ma trochę za złe losowi, że wszystko się tak potoczyło. Ciężko mu się odnaleźć w tutejszej rzeczywistości. W odróżnieniu od mnóstwa przebywających tu ludzi, nie konspirował, nie walczył. Ot, przez zupełny przypadek, kilka zrobionych zdjęć, nagle stracił kontrolę nad swoim własnym życiem.
– Wiecie, ja wciąż w to nie wierzę. To był zwyczajny dzień, jechałem taksówką na lotnisko, żeby odebrać grupę turystów. Nagle zadzwonił telefon i mój przyjaciel powiedział, że służby wywiadu były u mnie w domu, że mnie szukają. Wiecie co to znaczy? Gdybym był wtedy u siebie, nie rozmawialibyśmy teraz. Zostałem oskarżony o nielegalne robienie zdjęć. Kilka miesięcy wcześniej, pojechałem na południe, przygotować trasę wycieczki. To było niedługo po przejściu cyklonu Nargis, a ja, jak wszyscy w kraju, nie miałem pojęcia o tym, co się dzieje w delcie Irrawady. To, co tam zobaczyłem, szokowało. Ludzie, którzy potracili wszystko, nie otrzymali żadnej pomocy, byli skazani sami na siebie. Przejeżdżając, zrobiłem kilka zdjęć i… pojechałem dalej. To wszystko. Kiedy odebrałem ten telefon i usłyszałem, że mnie szukają, byłem przerażony, nie miałem pojęcia, co robić. Ale wiedziałem, że za nic nie chcę trafić do więzienia. Kilkaset metrów przed lotniskiem, zatrzymałem taksówkę, zapłaciłem i wysiadłem. Do domu wrócić nie mogłem. Miałem przy sobie trochę służbowych pieniędzy, zadzwoniłem do biura, przeprosiłem szefa za to, że je zatrzymam i pojechałem do przyjaciół, do innej części Rangunu. Tam przenocowałem, a o świcie, wziąłem od nich kilka ubrań na zmianę i ukrywając się ruszyłem w stronę granicy. Po kilku dniach wylądowałem w Mae Sot, potem tutaj. Wiem, że policja codziennie przychodziła mnie szukać. Dd ponad dwóch lat już tu jestem. Mieszkam w tym domu, przy drodze. Zbudowaliśmy z kolegą prowizoryczną klasę, za własne pieniądze kupiłem tablicę i używany słownik i ucze angielskiego. Za darmo, jak wszyscy tutaj.
– A w Birmie nie mogłeś zostać, spróbować to jakoś wyjaśnić? Przecież nic nie zrobiłeś…
– Chyba żartujecie! Widzicie tamtego mężczyznę? Wiecie dlaczego jest łysy? Całymi tygodniami siedział przykuty do słupa z kapiącą mu na głowę gorącą wodą. Aż stracił większość włosów. Z nikim nie rozmawia. Zwariował. Wielu ludzi wariuje. Tam nie masz żadnych praw. Ja nie wytrzymałbym tortur, nie dałbym rady. Wszystko, tylko nie więzienie. Chociaż tu też nie jest lekko. Najtrudniejsze jest to, że nigdzie nie mogę się ruszyć. Teoretycznie mógłbym dostać przepustkę i pojechać do Mae Sot. Ale nie chcę. Tajowie na nas żerują, pod byle jakim pozorem, czepiają się dokumentów, żeby wyłudzić łapówkę. Nie widzieliście kontroli? A, wiecie, szkoda gadać.

Siedzimy, sączymy herbatę, zmieniają się ludzie, historie… czyjś brat działał w opozycji, wywiad nie mógł go znaleźć, zaczęli nachodzić rodzinę. Wszyscy musieli uciekać. Kto inny, były wojskowy, szukając ocalenia dla resztek samego siebie, przywdział mnisie szaty. Co noc budzi się z krzykiem. Ktoś próbował zawieźć jedzenie ofiarom cyklonu, trafił do więzienia. Ktoś filmował zamieszki, czyjaś wioska spłonęła… w samym tylko Nu Po, 15 tysięcy tragedii.

Wystawa
Córka właściciela tea shop’u podbiega uśmiechnięta, ze zmiętą kartką papieru. Z dumą, ją rozkłada, żeby pokazać rysunek. Już, już chcemy pochwalić, powiedzieć, że bardzo ładny, gdy nagle do nas dociera, że na dziecięcym obrazku, dwóch uzbrojonych żołnierzy, drewnianymi pałkami, bije ludzi po głowach. Bity mężczyzna klęczy, złożone w prośbie dłonie, błagają oprawcę o litość. Trzeci żołnierz, dowódca, stoi z pistoletem. Słabym, łamanym angielskim, dziewczynka coś tłumaczy. Ale niestety nijak nie potrafimy zrozumieć. Chowamy tylko emocje za udawanym uśmiechem. Następnego dnia, rano, emocje te uderzą z dużo większą siłą.

Z okazji dnia uchodźcy, w obozie jest wystawa. Na jego głównym placu, kilkadziesiąt rysunków. Wiele z tych obrazków, mogłoby być dowodem, w procesie rządzącej junty, o zbrodnie przeciwko ludzkości. Z przerażającą precyzją, pokazują to, o czym można przeczytać w raportach wspierających Karenów organizacji humanitarnych. Przymusowe, masowe przesiedlenia, krzyżowanie, palenie ludzi żywcem, gwałty, w tym gwałty zbiorowe, najwymyślniejsze formy przemocy i „tortury wodne”, zakopywanie w ziemi po szyję i doprowadzanie do śmierci biciem i kopaniem, samowolne egzekucje, ścięcia, zmuszanie do niewolniczej pracy… to tylko część przykładów. Kiedy się o tym czyta, nagromadzenie zła sprawia, że fakty tracą realność, wydają się być niemal nie-do-uwierzenia, odległym, koszmarnym majakiem, oglądanym zza szyby domowego zacisza. Tu, czar dystansu pryska. Z koślawo wiszących rysunków, bije bezlitosna namacalność. Bo te dzieci, nie znają tego z opowieści. One musiały to widzieć. Usłyszeć, poczuć, przeżyć. Bo zbyt dokładnie wiedzą, jak się kopie człowieka, przystawia karabin do głowy, przykuwa skazańca do słupa, ucieka z płonącej wioski, pełnej leżących trupów. Przerażenie, strach, niemoc. Tego nie podpowie dziecięca wyobraźnia. Tego nie sposób poznać, słuchając rozmów dorosłych.

Plotka
Tony siedzi w ławce, wpatrując się w pustą tablicę. Cała jego energia, gdzieś wyparowała. Na wczorajszych obchodach dotarła do niego plotka. Komendant powiedział komuś, że zlikwidują obozy, a wszystkich tutejszych uchodźców odeślą z powrotem do kraju, jeśli wybory w Birmie odbędą się zgodnie z prawem. – Zgodnie z jakim prawem? – Tony nie wytrzymuje – Te wybory to farsa! Chcecie już dziś znać wyniki? Mogę wam powiedzieć.

Tegoroczne wybory są piątym, z ogłoszonych przez juntę, „Myanmarskich Siedmiu Kroków w Drodze do Demokracji”. Kilka poprzednich przyniosło nową konstytucję. Gwarantuje ona, nominowanym przez generałów żołnierzom, 25% miejsc w obu izbach parlamentu. Pozbawia prawa do głosowania, członków zakonów i „ubogich”, ogranicza wolność słowa, zrzeszania i zgromadzeń, mętnymi zapisami o „społecznym spokoju”. Nie ma choćby wzmianki o zakazie tortur ani nie daje gwarancji uczciwego procesu. Gdy „zajdzie nagła potrzeba” Tatmadaw (Myanmarskie Siły Zbrojne), może zawiesić wszystkie „podstawowe prawa”. Ministerstwa obrony, bezpieczeństwa, spraw wewnętrznych i zagranicznych pozostają w rękach generałów. Tatmadaw jest zarządzany wewnętrznie i niezależny od pozostałych organów państwa, sąd najwyższy nie ma władzy nad sądami wojskowymi, a prezydent nie ponosi odpowiedzialności przed parlamentem ani żadnym sądem. Żeby wprowadzić zmiany w ustawie zasadniczej, trzeba uzyskać przewagę ponad 75% głosów. Konstytucja została zatwierdzona w referendum. Według oficjalnych danych, głosowało 99% uprawnionych i 92% z nich, poparło jej wprowadzenie. Według nieoficjalnych, urzędnicy państwowi głosowali w obecności żołnierzy, pracownicy dużych fabryk, w swoich miejscach pracy, a resztę narodu „uprzedzono”, że namawianie do „głosowania na nie”, grozi wysoką grzywną i trzema latami więzienia.

Kiedy Tony nam o tym opowiada, jego złość miesza się z bezsilnością.
– Generałowie wciąż zwlekają z podaniem daty wyborów – ciągnie – będą tak czekać do ostatniej chwili, żeby nie było czasu na kampanię. A i ta będzie nierówna. Wszystkie media w Birmie należą do obecnej władzy. Gazety, radio, telewizja. Wszędzie będzie tylko ich propaganda. Opozycji pozostanie na wpół legalna dystrybycja ulotek i spotkania. A i na tych, pewnie będzie więcej tajniakow niż zwykłych ludzi. A potem będą wybory. Potoczą się tak, jak ostatnie referendum. Nie wpuszczą przecież do kraju dziennikarzy i obserwatorów. I w końcu junta ogłosi wyniki, w których okaże się, że zgodnie z prawem, zasadami demokracji i wolą narodu, to ona je wygrała.

Twarz Tony’ego tężeje.
– A wiecie co się stanie, jeśli naprawdę Tajlandia zlikwiduje obozy? Rząd zrobi na granicy wspaniałe powitanie, będą przemówienia, uściski rąk, kamery. Cały świat zobaczy, jak szczęśliwie wracamy. A za pierwszym rogiem, wszystkich nas aresztują. Wsadzą do ciężarówek i wywiozą do więzień. Albo najbliższej dżungli. Nigdy tam nie wrócę, dopóki oni rządzą. Jeśli mam stracić życie, to chociaż w słusznej sprawie. Nigdy nie myślałem, że byłbym zdolny zabić, ale teraz już wiem, że jeśli będzie trzeba, choć nie chce, chwycę za broń. Trudno.

13 sierpnia, rządzący generałowie ogłosili termin wyborów. Odbędą się 7 listopada tego roku. 26 sierpnia, sekretarz generalny ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej), wyraził swoją radość, w związku z wiadomością o ustaleniu daty elekcji, ponieważ nie tylko ASEAN, ale i opinia międzynarodowa przejawiały „zatroskanie” i „niepokój”, związane z procesem przygotowania wyborów oraz tym, czy będą one wolne i uczciwe. Jednocześnie, minister spraw zagranicznych Wietnamu, pełniącego przewodnictwo w organizacji, zadeklarował, że ASEAN zachęca i wesprze Myanmar w jego „drodze do demokracji i pojednania narodowego” oraz w przygotowaniach do planowanej elekcji. Konsultacje w tej sprawie, odbędą się w najbliższym czasie. Bez podania przyczyny, od 1 września junta zawiesza, wprowadzoną w maju tego roku,  możliwość uzyskania wizy na lotnisku w Rangunie. Procedura powraca do silnie kontrolowanych przez rząd ambasad i konsulatów.

pod mostem

DSC_1367.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

tajlandia, mae sot. po drugiej stronie rzeki – birmanskie miasteczko myawaddy.
przerzucony przez rzeke, graniczny most przyjazni wiedzie nudny, bezbarwny zywot. mimo, ze wielka, betonowa konstrukcja dumnie goruje nad okolica, ruchu na nim jak na lekarstwo. ot, kilka, kilkadziesiat osob dziennie. znudzeni, zmeczeni lepkim upalem straznicy, leniwie wykonuja swoja prace. przejrza paszport, wbija stempel, sprawdza bagaz. powoli, bez pospiechu. bo i po co sie spieszyc, przygraniczny zgielk, tutaj nie dociera.
ko myo na granicy zyje juz dwa lata. przyjechal po lepszy los dla siebie i swojej rodziny. pochodzi z poludnia birmy, z delty irrawady, miejsca, gdzie cyklon nargis dokonal najwiekszych zniszczen. zostawil swoich bliskich i ruszyl szukac zarobku. tak dotarl do myawaddy. lubi o sobie mowic, ze troche jest szalony, ale zaraz dododaje, ze tutaj, bez tego szalenstwa pewnie nie dalby rady. bo ciezko, bo samotnie, bo – chyba to najtrudniejsze – nigdy wieczorem nie wie, co mu przyniesie poranek. takich jak on jest tu wielu. cieszy sie, ze nas spotkal, bo nie mial na dzisiaj zajecia, a tak, dzien sie wypelni. siadamy, rozmawiamy. czym sie zajmuje? usmiech. rozglada sie dookola, codziennie czym innym, jak wszyscy, zyje z tej granicy. bo w odroznieniu od mostu, plynaca pod nim rzeka, brunatny, zasmiecony pas „ziemii niczyjej” tetni nieprzerwanie. chodzcie, cos wam pokaze…
patrolujacy zolnierze siadaja na lawce pod mostem. bron opieraja o murek i jakby od niechcenia odwracaja glowy. ten gest sporo kosztuje. ile? to nie jest pytanie, na ktore uzyskasz odpowiedz. ko myo zaczyna sie smiac. kosztuje… wystarczajaco, by patrzac, niczego nie widziec.
piecdziesiat metrow dalej, na podeschnietym mule, w gaszczu nadbrzeznych krzakow, sklecone z byle czego prowizoryczne namioty. w namiotach – birmanczycy. mieszkaja tu nielegalnie, bez dokumentow, pozwolen. nie maja statusu uchodzcow i nigdy go nie dostana, bo to nie walka z rezimem, ale nadzieja na lepsze, przywiodla ich w to miejsce. do birmy wrocic nie moga, boja sie konsekwencji, wiec zyja w tym potrzasku, wspierajac surowa codziennosc drobnymi przemytami. obok namiotow – stragany, w nich papierosy, alkohol, lokalna viagra, porno, szuczne penisy, ziola. tu dominuja mezczyzni. kawalek dalej, kobiety handluja krabami, rybami, ryzem, zielenina. niewiele z tego maja, mozliwosc lichego przezycia. teraz rzeka jest niska, monsun nie nadchodzi, ale kiedy popada, cala ta biedawioska zostanie odcieta od ladu, znajdzie sie na wyspie. a jesli beda ulewy i woda sie podniesie, zmyje wszystko i wszystkich. lecz nikt sie tym nie przejmie, bo oficjalnie ich  nie ma. idziemy dalej wzdluz brzegu. za pierwszym, niewielkim zakolem, kolejne zaskoczenie. prosta, drewniana lodz odbija z birmanskiej strony. dociera do srodka rzeki, staje, ludzie wychodza i dalej juz brodem, pieszo przechodza na strone tajska. to klasa ekonomiczna, ko myo znow gorzko zartuje, tu placi sie mniej, bo przewoznik niczego nie ryzykuje, lodz nie przekracza granicy. to nasza fikcja w fikcji. czekajcie, to jeszcze nie koniec.
wracamy spacerem pod most. zolnierze wciaz siedza w cieniu, cos czasem do siebie powiedza, zapala papierosa, popatrza w przesla, jak w otchlan. ko myo prowadzi nas dalej, sciezka na druga strone. to, co tam widzieliscie, to takie poboczne machlojki, tam nie za wiele sie zdziala, prawdziwy biznes jest tutaj. niecale sto metrow od mostu, zycie zaczyna pulsowac. z jednego brzegu na drugi, wlasciwie nieustannie, na wielkich detkach od tirow sa przeprawiani ludzie. najwiekszy ruch jest rano i potem, po poludniu. setki birmanczykow ciagna na tajska strone. czesc z nich, nielegalnie pracuje w pobliskiej fabryce, inni plyna po wsparcie, do slynnej w okolicy kliniki doktor cynthii. tam maja bezplatna pomoc, opieke medyczna, lekarstwa. niektorzy jada dalej, odwiedzic swoich krewnych, sprobowac cos sprzedac na targu, cos kupic, czy wymienic. wieczorem, ta sama droga, wracaja do domu, do birmy. tu konczy sie „niewinnosc” granicznych dzialalnosci. im dalej od mostu, tym ciemniej.
widzicie ta dziewczyne? pod czarna parasolka? – mloda, ladna birmanka siedzi na stromej skarpie. wokol niej, grupka chlopcow, schylaja sie w ciasnym kregu. – sprzedaje amfetamine. to tutaj ogromny problem, dzieciaki strasznie wpadaja.
a przemyt? kazdy moze, wiecie jak to sie robi? my wszyscy zujemy betel, nikogo to nie dziwi, pakuje sie dziesiec tabletek w szczelna foliowa torebke, owija lisciem i zuje. nikt tego przeciez nie sprawdzi. a w razie klopotow, wypluwasz prosto do rzeki i z glowy. to taki szybki zarobek a i klientow jest duzo, bo tutaj jedna tabletka to 150 bhatow. a w nocnym klubie, w bangkoku biora conajmniej trzysta. ale to, o czym mowie, to takie plotki jak ona, w dzien nie ma duzych przerzutow.
mijamy kolejne zakole, wyschniety doplyw rzeki i dochodzimy do „portu”. tu, cala infrastruktura. na skarpie zbudowane dlugie, drewniane zjezdzalnie. na gorze ciezarowki, wypakowane towarem, chemia, napojami, kolejne zgrzewki, tasmowo, zjezdzaja prosto do lodzi. na drugim brzegu te lodzie wypelnia sie ryzem, cebula i wroca na tajska strone. i beda tak kursowac od rana do wieczora. a kiedy zapadnie zmierzch, zmieni sie asortyment. zamiast produktow spozywczych pojawia sie rowery, meble, samochody, narkotyki, alkohol, wszystko to, co nie moze przeplynac na oczach celnikow.

Tajskie wakacje

DSC_0610.jpg KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

Tym razem padło na czerwonych. To oni z początkiem wakacji wyszli na ulice. Wszystko zaczęło się 14 marca, w niedzielę. W niedzielę też miało się skończyć, ale do tego końca, wtedy, owego 14 marca było jeszcze bardzo daleko. Nikt nawet nie przypuszczał, jak bardzo. Czerwoni kontra żółci Czerwone koszule wywodzą się głównie z północnych, rolniczych prowincji Tajlandii. W miastach popierają ich robotnicy i niższe klasy społeczne. Większość z nich, to zwolennicy usuniętego przed kilkoma laty, premiera Thaksina. Urodzony w Chiang Mai Thaksin, w czasie swojej pierwszej kadencji zwrócił się w stronę ludzi biednych, to do nich skierowane były jego reformy. Jako pierwszy zauważył ich istnienie. Oni, w zamian za to, zapałali do niego miłością. Miłość ta trwa do dziś. Jego druga kadencja, przerwana przez wojsko i przedstawicieli inteligencji (żółte koszule), jak twierdzą ci ostatni, skażona była korupcją i machlojkami. Dziś, były premier przebywa na emigracji. Jego powrót do kraju, w związku z wydanymi po zamachu stanu wyrokami, równoznaczny jest z dwoma latami więzienia. Czerwoni (UDD – Zjednoczony Front Na Rzecz Demokracji Przeciwko Dyktaturze) oskarżają żółtych (PAD – Ludowy Sojusz Na Rzecz Demokracji) o bezprawne usunięcie Thaksina. Ale też, jednym tchem, o potwierdzone niedawno przez tajską komisję wyborczą nieprawidłowości w finansowaniu kampanii wyborczej, nieprawidłowości owe, warte są prawie sześć milionów euro, o wprowadzenie rządów dyktatury wojskowej, o marginalizowanie interesów uboższej części społeczeństwa. Żółci zarzucają czerwonym chęć obalenia monarchii, bardzo ciężki zarzut, w kraju gdzie król jest półbogiem, ślepe popieranie przestępcy i populisty – Thaksina, dążenie do obalenia rządu. Wszyscy wszystkich zaś, winią o korupcję, nepotyzm i ciągłe łamanie prawa. Piknik Co takiego sprawiło, że wyszli na ulicę? Co było impulsem, chwilą, prowokacją? Od czego – tym razem – się zaczęło? Trudno dziś powiedzieć. W ciągu niespełna tygodnia Bangkok się zaczerwienił. Stojący w pobliżu budynków rządowych Pomnik Demokracji stał się centrum jednego obozu, główna arteria dzielnicy handlowo-finansowej, Ratchadamri Road – sercem drugiego. Z głośników popłynęły przeplatane muzyką żądania: Chcemy demokracji! Chcemy rozwiązania parlamentu! Chcemy nowych wyborów! Czerwonych koszul przybywało. Z czasem, na początku niewielkie obozy zaczęły się rozrastać, pęcznieć, zamieniać w „wioski”, potem w „miasteczka”. Jednak wciąż było spokojnie. Policja i wojsko wzmocniły szeregi, ale pozostawały bierne. Demonstranci nie zamierzali rezygnować, ale też nie pozwalali sobie na przemoc. Centrum Bangkoku bardziej przypominało radosny festyn niż opanowaną politycznym konfliktem stolicę. Życie w obozach tętniło codziennością. Pojawiły się stragany z jedzeniem, przenośne kramiki z owocami i napojami, stoiska z propagandowymi koszulkami, chustkami i naszywkami, inne z filmami i muzyką, zabawkami, gazetami. Po ulicach krążyły ciężarówki – łazienki, w których można było wziąć prysznic, na drzewach i słupach zawisły hamaki, chodniki zostały pokryte matami, porozstawiały się skwierczące jedzeniem mini paleniska. Na pierwszy rzut oka, ciężko było uwierzyć, że ci ludzie, to protestujący demonstranci. Siły w ruch Ten początkowy stan zawieszenia nie mógł trwać wiecznie. Mimo, że na ulicach było spokojnie, sytuacja robiła się coraz bardziej napięta. Wszelkie próby negocjacji upadały, zanim rozmowy na dobre się zaczęły. Z powodu paraliżu najważniejszych części miasta, każdy kolejny dzień powiększał ogromne starty finansowe. Największe centra handlowe zostały zamknięte. Ministerstwa spraw zagranicznych zaczęły odradzać obywatelom swoich krajów podróże do Tajlandii. Przebywający w Bangkoku turyści masowo opuszczali stolicę. W końcu, kiedy czerwone koszule przeprowadziły szturm na parlament, komisję wyborczą i siedzibę telewizji, a niezadowolenie społeczne zaczęło niebezpiecznie rosnąć, premier postanowił działać. 7 kwietnia został ogłoszony stan wyjątkowy. Rząd zamierzał podjąć próbę zlikwidowania, zlokalizowanego wokół budynków rządowych, obozu. Rano, 10 kwietnia szwadrony policji i wojska zaczęły od kilku stron zacieśniać krąg wokół protestujących. Ci, stanęli do walki. W ruch poszły kamienie, bambusowe tyczki, butelki, pięści. Około południa siły rządowe zostały zmuszone do odwrotu. Czerwoni triumfowali. Jednak ich radość nie trwała długo. Późnym popołudniem, wojsko i policja ruszyły ze zdwojoną siłą. Tym razem walka rozgorzała na dobre. Choć żadna ze stron, nie chciała się do nich przyznać – padły strzały. Rezultat – 25 osób zabitych i ponad 800 rannych. Tajlandia zamarła. Bo mimo, że demonstracje, protesty i zamachy stanu zdarzają się tu regularnie od ponad pół wieku, tak brutalnych i krwawych zamieszek kraj nie widział od 18 lat. Po pierwszym ataku oskarżeń, obie strony, zszokowane nieoczekiwanym przebiegiem wydarzeń, postanowiły spróbować powrócić na drogę negocjacji. Bez skutku. Zawieszenie Kolejny miesiąc nie przybliżył porozumienia ani o krok. Czas mijał, straty ekonomiczne powiększały się o kolejne zera, napięcie nie spadało. 22 kwietnia przy parku Lumpini, głównej kwaterze protestu, wybuchł granat. Ranił 85 osób. Sześć dni później, na obrzeżach Bangkoku znów padły strzały. Nastroje na początku maja, do złudzenia przypominały te z początku kwietnia. Jedyną różnicę stanowiło skupienie czerwonych w jednym, zajmującym dzielnicę handlowo-biznesową obozie oraz… zbliżające się rozpoczęcie roku szkolnego. 16 maja kończyły się wakacje. Kiedy minął kolejny, wyznaczony przez władze „ostateczny termin” zakończenia protestu, do próśb dołączyły groźby. Rano, 13 maja rząd zapowiedział, że jeżeli demonstranci natychmiast nie rozjadą się do domów, na ulicę zostaną wysłane uzbrojone oddziały wojska. Jednocześnie, wezwał wszystkich cywilów do opuszczenia okolicy obozów i wstrzymał transport publiczny. Następnie, premier odwołał złożoną wcześniej ofertę przeprowadzenia przedterminowych wyborów. Dziesięciotysięczny obóz czerwonych koszul ani drgnął. Strzał Tego samego dnia, wieczorem, niegdyś należący do sił rządowych, a teraz, główny strateg walczących, dowodzący radykalnym odłamem protestu – czarnymi koszulami, generał Khattiya Sawasdipol (znany jako Seh Daeng – czerwony dowódca) udzielał wywiadu dziennikarzowi New York Times’a. Nagle padł strzał. Kula trafiła precyzyjnie, prosto w czoło generała. Ten strzał zmienił wszystko. Wprowadził wydarzenia na tory, biegnące tylko w jednym kierunku. W czasie kiedy ranny przywódca był ewakuowany do szpitala, uzbrojone w wozy pancerne wojsko, ciasno otoczyło obóz. Niewielkie do tej pory barykady protestujących zaczęły się piętrzyć, tworząc gęste zasieki. Obie strony przygotowywały się do walki, wszelkie możliwości negocjacji zostały ostatecznie zerwane. Wojna Niedługo po zamachu rozbrzmiały pierwsze wystrzały. Miały trwać nieprzerwanie aż do końca konfliktu. 14 maja przyniósł ośmiu zabitych i ponad stu rannych. Władze odcięły obóz od wody i prądu. Czerwoni zaczęli ewakuować kobiety i dzieci z najbardziej narażonych na konfrontacje stref. Nieustannie wzmacniali barykady i przy pomocy kamieni i petard starali się odeprzeć nacierająca, kilkutysięczną armię żołnierzy. Wojsko odpowiadało gumową i ostrą amunicją. Dzielnicę szczelnie wypełniły obłoki gazu łzawiącego. Ulice Bangkoku zamarły. Zazwyczaj pełne zgiełku, tętniące życiem miasto, schowało się do domów. Tam, przykute do telewizorów, z przerażeniem śledziło przebieg wydarzeń. Centrum zaczęło płonąć, stalowy dym palonej gumy zawisł nad miastem. 15 maja powiększył liczbę zabitych do 24. Cały obszar starć, został przekształcony w odciętą od reszty miasta „strefę zagrożenia życia”. Nieustanna ewakuacja kobiet, starców i dzieci, zmniejszyła liczbę protestujących do ok. 5 tysięcy. Premier wzywał wojsko do nieprzerwanego, „będącego w interesie wszystkich obywateli Tajlandii”, kontynuowania operacji. W mieście zaczęły pojawiać się plotki o zagrożeniu zamachami bombowymi poza terenem walk. Bangkok wrzał i to wrzenie wymykało się spod kontroli. Jako pierwsi rękę wyciągnęli przywódcy czerwonych koszul. Pod warunkiem wycofania wojsk oraz dopuszczenia przedstawicieli ONZ, jako mediatorów, zgodzili się negocjować. Rząd odpowiedział stanowczo: Tajlandia sama poradzi sobie ze swoimi problemami, po czym rozszerzył stan wyjątkowy na 20 prowincji, ogłosił nadchodzące poniedziałek i wtorek dniami wolnymi od pracy, przesunął rozpoczęcie roku szkolnego i kontynuował walkę z „ukrywającymi się w szeregach czerwonych koszul terrorystami”. Napięcie sięgało zenitu. Kiedy wydawało się, że gorzej już być nie może, w poniedziałek rano, po czterech dniach śpiączki, zmarł czerwony dowódca. Protesty rozlały się na północno-wschodnie prowincje kraju. W Chiang Mai spłonął wóz policyjny, w kilku innych miastach przeszły demonstracje. W oficjalnym, telewizyjnym oświadczeniu, rząd wezwał walczące w Bangkoku, czerwone koszule do wycofania się z barykad. Ogłosił też, że każdy, kto tam pozostanie, po wyznaczonej jako granica, godzinie 15.00, zostanie skazany na karę wiezienia oraz przebywać będzie w strefie walk na własne ryzyko. Po tym wystąpieniu ruszył do ataku. Liczba ofiar skoczyła do 37, danych dotyczących rannych, nikt już nie podawał. Po intensywnej nocy, rano zapanowała cisza. Jej głuchy ciężar przerywały śmigła helikopterów, czarne obłoki dymu znaczyły miejsca starć, jednak tego dnia miasto było przedziwnie spokojne. Strony negocjowały. Kiedy liderzy czerwonych zgodzili się na warunki stawiane im przez rząd, ten nagle się wycofał, twierdząc, że rozmów nie będzie, dopóki protestujący nie znikną z ulic Bangkoku. Mediacje zostały zerwane. Rząd nie chciał rozwiązania, władza pragnęła wygranej. 19 maja, Bangkok zakipiał walkami. Wyznaczona wcześniej „strefa zagrożenia”, została otoczona kilkusetmetrowym buforem wojska i policji. Armia ruszyła. Szturm. Metodyczny atak. Wojsko metr po metrze zdobywało ulice. Sukces. Płonące zapory, ugięły się pod naciskiem wozów opancerzonych. Armia forsowała kolejne barykady. Strzały, aresztowania, kocioł, chaos i krew. Wszyscy zgodnie twierdzili, że tak ostrego starcia jeszcze tutaj nie było. Tego dnia, po południu, przywódcy czerwonych koszul oddali się w ręce policji. Pożar W szeregach protestu zawrzało. Część poszła za liderami, złożyła broń i uległa. Jednak skrajne bojówki nie chciały dać za wygraną. Wpadły w szał podpalania. Miasto stanęło w ogniu. Największe centrum handlowe, giełdę, budynki rządowe, siedzibę telewizji, pokryły gęste płomienie. Rząd by okiełznać sytuację wprowadził zakaz zgromadzeń, ograniczenia w ruchu oraz godzinę policyjną. Wszystkie te obostrzenia miały się rozlać później na inne części kraju i zostać przedłużone o kilka kolejnych dni. A władza, po raz ostatni miała stanąć do walki. Tym razem, walki z żywiołem, chaosem i reputacją. Sprzątanie. Pożary zniknęły najszybciej, nie było innego wyjścia, bo były zagrożeniem dla gęstej zabudowy. Powodowały także najbardziej odczuwalne straty finansowe. Następnie przyszła kolej na pobojowiska. Długie sznury ciężarówek, przez trzy dni, nieprzerwanie, wywoziły opony, połamane bambusy, szczątki spalonych pojazdów, deski, śmieci, szmaty, pogięte blachy, barierki. Miejskie służby oczyszczania porządkowały miejsca po obozach, zabezpieczały witryny, grodziły pogorzeliska. W niedzielę, centrum miasta zostało oficjalnie otwarte. Tego dnia rząd miał przywdziać białe rękawiczki. Na głównym skrzyżowaniu tuż obok spalonego największego w Bangkoku centrum handlowego, urządzono festyn. Były przemówienia, muzyka, pokazy i… miotły. Rękami ochotników, postanowiono zmyć ślady „dzielących naród różnic”. Przez cały dzień i pół nocy młodzież i służby miejskie wspólnie myli ulice, chodniki i sumienia. … A w poniedziałek rano, po dłuższych o tydzień wakacjach, zwrócony „narodowi” Bangkok opanowały koszule… białe. Jak gdyby nigdy nic, lśniącym czystością miastem dzieci poszły do szkoły. ——————– Pod prąd Co wy tu robicie, dlaczego nie pojedziecie na Phuket? – A pan? Dlaczego pan tu jest? – Mam swoje sprawy. – No widzi pan. My też. Poszliśmy pod prąd. Kiedy mówili, żeby jechać – zostaliśmy. Kiedy mówili, żeby się nie ruszać – pojechaliśmy. Ale to nie były racjonalne decyzje, bo tak naprawdę „spraw” nie mieliśmy tam żadnych. A jednak coś nas wciągało, nie pozwalało wyjechać, opuścić tego miasta. Co to takiego było? Zobaczyć. Dotknąć. Zrozumieć. Przeżyć tu i teraz. Bo Phuket będzie zawsze. Może nie rozumiesz, może ci się wydaje że szukaliśmy sensacji. Nie szukaliśmy. Albo może powiesz, że po cholerę komu, takie czarne emocje, szkoda życia. Nie szkoda. Bo dobrze jest zobaczyć drugą stronę rzeczy. Nawet jeśli to trudne. Cisza, pustka, niepokój, strach, namacalność śmierci, napięcie, nieodwracalność, ale też odwaga, patriotyzm, wiara, głupota, ignorancja… wiele definicji, nabrało nowych znaczeń. Znane pozornie pojęcia odkryły nowe oblicze. Szary zazwyczaj świat uległ krystalizacji, zatrzasnął się w czerni i bieli. I był on niezwykły, ciekawy, na co dzień nie do przeżycia. Na szczęście. Najgorsza była cisza. Głucha, dudniąca, aż lepka. Ta cisza przyszła nagle. Jedyne co w niej zostało, to klimatyzatory. One i zwierzęta. Jednostajny szum i zawodzenia kotów, przerywane tępo pokrzykiwaniem jaszczurek – ge-kooo, ge-kooo, ge-kooo. Poza nimi – nic. Niewiarygodna, nie do uwierzenia cisza. Paraliżująca, zmuszająca do rozmów szeptem. Jak na pustkowiu. A tu przecież miasto, wielka metropolia. Milczy, wyczekuje. Noc, siedzimy na dachu, nad nami tylko chmury. Ciemność nimi pokryta jak pomarszczoną mgłą. Jedynie nad centrum szare kłęby cumulusów. Wiją się. Dotykają, szarpią rozumienie. I nie pasują do ciszy. Choć nieme – wrzeszczą. To dym palonego miasta. W tej ciszy, co i raz łoskot – śmigła helikopterów, drą niebo na kawałki. Nie pozwalają zapomnieć, odwrócić się, odetchnąć. Napięcie jest jak wampir, ciągle nienasycone. Wysysa cały spokój, nażera się bezpieczeństwem, puchnie od tego co spiło, tępieje od przeżarcia, ale nie może przestać. Bezwiednie jak lunatyk, bezwzględnie jak dziecko, żre dalej. Pozornie nic się nie zmienia, każdą z osobna przyczynę łatwo zignorować. Lecz to są sidła napięcia. Ledwie zaczynasz je widzieć – pojedyncze przyczyny, dotykać zrozumieniem – znikają, umykają, nie dają się przyłapać. Ale napięcie zostaje. To potęguje niepokój. Mityczny Khao San – pustoszał. Turyści uciekali. Podobnie martwiały ulice. Każdego dnia rozstawiali o kilka straganów mniej. W końcu zniknęły wszystkie. W witrynach pojawiły się kartki „zamknięte”, „nieczynne”. Sklepy całodobowe, w nocy nie działały. Autobusy jak widma, jeździły puste, bez ludzi. Gdzie się nie pojechało, wszędzie oddziały wojska, ruszały, stały, wracały. Im bliżej centrum, tym puściej. W tej pustce – telewizory, w domach, na progach, chodnikach, większe, mniejsze, przenośne. A wokół nich – grupki ludzi, bez ruchu, w skupieniu, bez słowa przez całą dobę śledzą nadawane relacje. I znowu strach, przerażenie. Bo kiedy pojechaliśmy sprawdzić, co dzieje się w centrum, dźwięki się nagle pokryły. Bo ekran pokazywał, to co właśnie się działo kilka skrzyżowań dalej. Złapała nas w swoje szpony namacalność wydarzeń. Wróciły pytania: Po co? Po diabła tu siedzimy? I tego dnia, przy wódce, dotarła do nas odpowiedź: Że to, co się tam działo, choć straszne, choć okrutne, było do bólu prawdziwe. Przejrzysta czarno-białość tak długo nas tam trzymała. Wrócone na moment wartości, proste, surowe zasady. Świadomość, że dla tych ludzi, to jest naprawdę ważne. Że wierzą i ich wiara ma tak ogromną siłę, że dadzą się za nią zabić. Rozumiesz? Naprawdę zabić. I to pozwalało spojrzeć z jakąś niezwykłą jasnością na wszystkie wystudiowane ludzkie autokreacje, których jedynym problemem jest: wstałam dzisiaj o siódmej i sama doprawdy nie wiem, czy nudne to, czy piękne.

da sie!…..thank you!

DSC_1227.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

czas spedzony w birmie skierowal nasze mysli w strone obozow birmanskich uchodzcow. oficjalnie, obozy te nie istnieja. poniewaz oficjalnie nie istnieja, nie maja tez oficjalnego wsparcia.
wymyslilismy sobie tydzien temu, ze skoro i tak chcemy wetknac tam nasze nosy, to byc moze uda sie pojechac ze wsparciem nieoficjalnym. poniewaz swoich rzeczy mamy do oddania niewiele, napisalismy kilka ogloszen, ze jesli ktos, ma byc moze cos, to prosimy niech zostawi, a my to przewieziemy dalej. w piatek porozwieszalismy je w okolicznych hotelach. dzis, z wielka niesmialoscia ruszylismy sprawdzic, czy cos bedzie.
iiii…. uwaga, uwaga! ledwo dotaszczylismy do siebie wielki wor pelen ciuchow! przeslicznie dziekujemy wszystkim osobom, ktore zdecydowaly sie pomoc! jestesmy najszczesliwsi, ze tak to. za moment ruszamy na polnocny-zachod.

inez… pieknie dziekuje za korekty! a teraz w cudownym britisz inglisz:)

the time we’ve spent in burma, pushed our thougts to the burmese refugee camps. oficially, those camps do not exist. because they don’t exist, they don’t get any official support. so, a week ago, it came to our minds, that if we are going there away we can go with some unofficial help. because we have very few things to give away, we wrote some announcements, that if someone maybe has some clothes, they could leave them and would fetch and transport them to the camps. on friday we left announcements in nerby gusthouses. today, we went to check if something was waiting for us.

aaaaand….. we could hardly carry this huge bag full of clothes! we would like to send a biiiig “thank you” to everybody who helped us! we are so happy, that it worked! and in a moment we are heading north-west, to the camps.

wiza

DSC_0541.jpg

roznica stu procent pomiedzy cena podana a rzeczywista nie robi w azji wrazenia. roznica dwustu, przywoluje usmiech, trzystu – sugeruje, ze ten mily pan vis a vis, to hindus. labirynty negocjacji i targow nie sa az tak zawile jak by sie to moglo na pierwszy rzut oka wydawac. wieki i tradycja ustalily zasady. jedna z nich, to szacunek do drugiej strony i zwiazana z nim w naciaganiu uczciwosc. tak, tak, to nie jest pomylka. wlasnie w naciaganiu uczciwosc. to proste i logiczne, bo poza dobra cena liczy sie akt kupowania: rozsmieszyc, zaciekawic, zaskoczyc, polubic, zabawic. i nie ma tu miejsca na kanty, kazdy ma pojsc z przekonaniem, ze zrobil dobry interes. tu wazna jest reputacja, bo dzieki niej klient wroci. stad wlasnie, zwyczajowe, okolo stu procent przebicia. my wiemy, ze wy wiecie, ze wiemy… wszystko jasne.
potrzebna nam byla wiza. do birmy. na za tydzien. dwadziescia, trzydziesci dolarow, zalezy gdzie sie zalatwia. maksimum 900 bahtow, to wiedzielismy na pewno. z lenistwa? z ciekawosci? przeszlismy po agencjach. i… bingo! czegos takiego chyba sie nigdzie nie znajdzie. pani, bez zajakniecia, podaje cene: 3200. ale to piec dni czekania, polecam 5700 i wiza bedzie na jutro. na potwierdzenie jej slow, na biurku laduje tabelka. uszom, oczom nie wierze. tooo… my sie zastanowimy. a! a mam jeszcze pytanie… wy duzo tych wiz zalatwiacie? o tak, nie musicie sie martwic, bo mamy doswiadczenie. aha, czyli maja klientow. coz mozna powiedziec… no brawo! bezmyslnosc rodzi bezczelnosc.

dwa dni pozniej, zalatwiamy wizy w ambasadzie. z dnia na dzien, w milej cenie 810 za sztuke.