Żółtodzioby

zoltodzioby.jpg

Cing, ciang, ciong. Jak niewiarygodnie by to nie brzmiało, jesteśmy przerażeni. Najzwyczajniej na świecie zestrachani jak nowicjusze, jak nastolatki przed pierwszym tête-à-tête. Ale też podnieceni. Rozemocjonowani. I niespokojnie niecierpliwi. Jak to będzie, jak to będzie…

Jutro w południe – Chiny. Państwo Środka i miliard Chińczyków. Mówiących po chińsku, gestykulujących po chińsku, myślących po chińsku. Milion, mało, miliard myśli. Jak to będzie? Kolosalna przepaść kulturowa. To zabierze kontakt. I nawet nie chodzi o to, że nie da się wniknąć, zbliżyć, dotknąć. Tak jak byśmy chcieli, tak jak najbardziej lubimy robić. Być może na dzień dobry nie da się nawet… nic się nie da. Nawet ryżu kupić. Przesadzamy? Być może. W końcu miliard ludzi jakoś tam sobie daje radę.

Cing, ciang ciong. Na łapu capu nie będzie, to postanowione. Założenie jest proste. Lądujemy w Chongqing (po dwóch miesiącach wreszcie zapamiętaliśmy tę nazwę). No więc lądujemy i mamy miesięczną wizę. Dajemy więc sobie ten miesiąc na… przedostanie się do oddalonego o 20kilka kilometrów od lotniska dworca kolejowego i uporanie się z kupieniem biletu na pociąg, który wywiezie nas z tego kraju albo dowiezie do miejsca, gdzie będziemy mogli przedłużyć wizę. 30 dni. Serio, to nie żart. Naprawdę dajemy sobie prawo spędzenia ich na dworcu. Ten kraj wydaje nam się tak odległy, że wrażeń na pewno wystarczy.

Cing, ciang, ciong. Nie znamy języka. Kilka dni temu napisałam pierwszy napis w robaczkach: dworzec kolejowy północny. Spotkany dziś Chińczyk zdołał go przeczytać. Ale to chyba za mało. No więc bariera i czeluść. Pewnie nie uda się wniknąć. Będziemy więc próbowali pisać dzienniki chińskie. Być może będą naiwne, być może dla kogoś, kto zna Chiny, trochę nudne, bo opisujące oczywistości. Ale dla nas? Dla nas to będzie lądowanie na obcej planecie. Tak to czujemy. Po naszemu. A czy nie o to „po naszemu” w podróżowaniu, w życiu chodzi? Samemu zobaczyć, poczuć, dotknąć? Nikt przecież nie przeżyje za nas pierwszego zetknięcia z tym krajem. I żadna porada, niczyja opowieść nie przygotuje nas na to, co tam na nas czeka. Nie mówicie nam, że byliście i że przesadzamy. My tam jeszcze nie byliśmy.

Cing, ciang, ciong. Zostawiamy południowo-wschodnią Azję. Zamykamy jakiś rozdział. Być może sumują się emocje. Być może sami trochę się nakręcamy, ale csssiiii, to takie miłe uczucie, które w miarę podróżowania, z czasem się zaciera. Nowe, nowe, nowe… jak to będzie? Zobaczymy. Już jutro.

Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX

5 myśli do „Żółtodzioby”

  1. Parę tygodni temu telewizja Planet+ pokazywała film o Chińczykach, którzy wracali pociągiem z jakiegoś dużego miasta
    do siebie na wieś. Poszukajcie w internecie na ich stronie. Najgorszemu wrogowi nie należy życzyć takiej podróży.
    Sama podróż to małe piwo, ale dostanie się do pociągu, to prawdziwy horror. A może lepiej nie oglądajcie, nadmiar wiedzy czasem szkodzi. Bądzcie dzielni !!!!!

  2. Prawda, ale żeby uściślić tak jest tylko w najtańszych pociągach tuż po lub przed świętami narodowymi lub długimi weekendami. Generalnie chcielibyśmy mieć w Polsce takie pociągi jak tu w Chinach mają 🙂 Powodzenia!

Dodaj komentarz