Jedziesz na wakacje do Tajlandii?

DSC_1514.jpg
Szkoła dla najmłodszych – Nupo 2010

Z okazji Światowego Dnia Uchodźcy – małe przypomnienie…
Dokładnie rok temu przeżyliśmy jeden z najbardziej poruszających i znaczących momentów naszej trwającej ponad dwa i pół roku podróży. Wraz z Kingiem Zero, jednym z przywódców Szafranowej Rewolucji, odwiedziliśmy Nupo, położony przy zachodniej granicy Tajlandii obóz uchodźców birmańskich.
Tu: http://www.tamtaram.pl/index.php/2010/08/31/nielegalni/ można o tym przeczytać.

DSC_1477.jpg
Dzieci – Nupo 2010

Po przeprowadzonych 7 listopada ubiegłego roku „wolnych” wyborach, niewiele się w Birmie zmieniło. Niestety niewiele też się o tym mówi.
Dlatego dziś, w związku ze Światowym Dniem Uchodźcy oraz wczorajszymi urodzinami laureatki pokojowej nagrody Nobla Aung San Suu Kyi, będącej dla Birmańczyków symbolem nadziei, postanowiliśmy o tym przypomnieć.

A co mają z tym wszystkim wspólnego TWOJE wakacje w Tajlandii?

Założone i prowadzone przez Kinga Zero, wspierające birmańskich uchodźców biblioteki The Best Friend Library znajdują się właśnie tam. W Mae Sot i w Chiang Mai na północy Tajladii. Poza wsparciem finansowym, nieustannie potrzebują też książek (po angielsku, birmańsku), komputerów, leków, przyborów szkolnych…
Być może masz w domu starego nie używanego już laptopa, który leży i się kurzy, podręcznik do nauki angielskiego czy inne z potrzebnych im rzeczy. Weź je ze sobą na wakacje i przejeżdżając przez Chiang Mai lub Mae Sot zajrzyj do jednej z The Best Friend Library (znajdują się bardzo blisko centrum – i tak pewnie będziesz tamtędy spacerować) i ofiaruj je ludziom, których przyszłość zależy od takich właśnie małych gestów. To naprawdę nic nie kosztuje, a każda  nawet najmniejsza pomoc jest dla tych bibliotek bardzo ważna.

Biblioteki prowadzą bezpłatne kursy dla uchodźców.
W obozach są organizowane lekcje angielskiego –  zazwyczaj, tak jak w przypadku opisywanego przez nas Tony’ego nauczyciele mają do dyspozycji tylko jedną książkę na kilkunastoosobową grupę uczniów.
Kiedy byliśmy w Nupo, mnisi uczący postaw obsługi komputera mieli do dyspozycji jedynie dwa wysłużone laptopy na kilkuset uczniów.
Te przykłady można by mnożyć.

DSC_1768.jpg
Tak wyglądają prowadzone przez samych uchodźców lekcje angielskiego.
W podobnych warunkach uczą się dorośli.

Dla ludzi mieszkających w obozach, podstawą nadziei na wyrwanie się z impasu jest znajomość angielskiego – dzięki niej mogą próbować ubiegać się o azyl (głównie w Australii). Dzięki umiejętności obsługi komputera, łatwiej jest im znaleźć pracę  jeśli ten azyl dostaną.

Pomyśl… Tajlandia oferuje nie tylko rajskie plaże, ale też możliwość zrobienia czegoś dobrego. Dodatkowe 2 kilo w Twoim wakacyjnym bagażu może zmienić czyjeś życie.

nielegalni

DSC_1384.jpg

KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

/wszystko, co zostalo tu opisane, mialo miejsce dwa miesiace temu. niestety, z tygodnia na tydzien, staje sie coraz bardziej aktualne./

Oficjalnie ich tam nie ma. 15 tysięcy Birmańczyków, żyjących w obozie Nu Po. Nie ma też, pozostałych 133 tysięcy, mieszkających w kolejnych ośmiu obozach, ani około miliona, przebywających nielegalnie w strefie przygranicznej. Ponieważ Tajlandia nie podpisała Konwencji Genewskich, nie obowiązują jej międzynarodowe przepisy o ofiarach reżimow. Te, nie mogą więc liczyć na oficjalne przyznanie „statusu uchodźcy”, dającego im prawo do pracy, nauki, leczenia czy swobodnego poruszania się po kraju. Z potrzasku terroru junty, trafiają w pułapkę zamkniętych obozów.

Oficjalnie, nas też tam nie było, bo żeby dostać się do obozu, trzeba zdobyć przepustkę, a wspierające uchodźcow, Tajsko-Birmańskie Konsorcjum Graniczne (TBBC), wydaje je bardzo niechętnie. W drodze do ich biura w Mae Sot, trafiliśmy przypadkiem do birmańskiej biblioteki. Tam spotkaliśmy King’a Zero. Ten młody, niepozorny mnich, współzałożyciel sieci zwalczanych w Birmie bibliotek The Best Friend, okazał się też jednym z przywódców Szafranowej Rewolucji – zainicjowanych przez mnichów i krwawo stłumionych przez juntę, pokojowych marszów z września 2007 roku. Mieliśmy szczęście – wybierał się właśnie do Nu Po, na obchody 65 urodzin Aung San Suu Kyi i jako gość honorowy uroczystości, stał się naszą przepustką do zamkniętego świata obozowej codzienności.

W objęciach dżungli
Do oddalonego o niewiele ponad 200 kilometrów od Mae Sot, obozu Nu Po, w czasie pory suchej, jedzie się 4-5 godzin. Kiedy przychodzi monsun – dużo dłużej. Drogi w tym rejonie są gorsze niż w pozostałej części kraju. Sytuacja przy granicy jest wciąż niestabilna, więc nikt ich nie modernizuje.

Co kilka, kilkanaście kilometrów, uzbrojeni żołnierze zatrzymują przejeżdżające samochody. Logikę tych kontroli ciężko zrozumieć. Podchodzą, mierzą wzrokiem twarze pasażerów, czasem sprawdzają dokumenty i kiwnięciem głowy wskazują: ty! Wtedy ta osoba bez słowa wstaje, zabiera bagaż, płaci kierowcy i wysiada. Samochód odjeżdża, a ona zostaje z wojskowymi. Na skraju miasteczka, w polu, po środku dżungli.

W Nu Po jest zielono. Na pierwszy rzut oka, niemal romantycznie, bajkowo. Zbudowane z bambusa, pokryte liśćmi małe chatki przycupnęły pod ogromną skalną ścianą. Spomiędzy dachowych szczelin, leniwie wypełzają smużki dymu, dzieciaki bawią się na ścieżce, oburzony kogut ucieka przed pędzącym chłopcem. Mężczyźni, popijając herbatę dyskutują w cieniu tea shop’ów, siedzące na progu kobiety szepczą coś ze śmiechem. Między domami, zieleń. Bananowce, papaje, palmy, liana, podniebne korony porastających dżunglę drzew-gigantów. Ich strzeliste pnie, oblepione ciężkimi, monsunowymi chmurami. A dookoła – mur. Mroczna, nie do przebycia, rozkrzyczana bujność dżungli. Jeszcze niedawno, poza nią, nie było tu nic.

Sekcja 16a…
… staje się naszym domem na kilka najbliższych dni. Położona na skraju obozu, jest ciaśniejsza, bardziej klaustrofobiczna niż inne. Przejścia są tu węższe, a poprzyklejane do siebie chatki mają tylko po kilka, kilkanaście metrów kwadratowych. Ostatnie zabudowania dotykają już dżungli. Mieszkający w nich ludzie, traktowani są trochę po macoszemu.

Zarówno Nu Po, jak i pozostałe obozy zostały stworzone, by nieść pomoc uciekającym z przygranicznego dystryktu Karenom. Plemię to, jedno z siedmiu zamieszkujących Birmę, jako jedyne, wciąż nie zaprzestało walki zbrojnej. Dlatego ich stan, krok po kroku, metodycznie, zrównywany jest z ziemią przez wojska junty. Ogromne represje, bezprawne przesiedlenia i rzezie, od lat zmuszają mieszkających tam cywilów do ucieczki. Ci ludzie, to zazwyczaj prości, czasem wciąż niepiśmienni wieśniacy. W obozach stanowią dominującą większość. A w Sekcji 16a mieszka inteligencja. Wywodzący się z pozostałych grup etnicznych, pochodzący z większych miast, uczestnicy powstania studentów z 88 roku, byli więźniowie polityczni, działacze opozycji, zaangażowani w walkę mnisi. Karenowie im nie ufają.

M. poznajemy tuż po przyjeździe. To od niego – mimo wciąż powracającego, urywającego opowieści „ale nie mogę wam wszystkiego powiedzieć” – dowiadujemy się najwięcej. A wie on dużo, bo to jego patriotyczne zadanie – wiedzieć. W Birmie konspirował, przekazywał informacje, rozkazy, organizował spotkania, budował sieci opozycji. Mimo, że wywiad deptał mu po piętach, nigdy nie został odkryty. Władza o nim wiedziała, ale nigdy nie udało jej się połączyć jego imienia z twarzą. To, oraz wrodzony spokój i ostrożność, pozwoliły mu przetrwać. Kiedy w Rangunie zrobiło się gorąco, zniknął, by teraz stąd, z Tajlandii, móc kontynuować walkę. Oficjalnie był i jest nauczycielem, ale nigdy nic nie wiadomo, lepiej nie podawać jego imienia i nie zamieszczać zdjęć. To takich jak on, boją się Karenowie. Bo nawet tu, w obozie, wciąż trzeba być czujnym, nigdy nie ma pewności, kto jest kim. Nieustannie przybywający, nowi uciekinierzy, przyjmowani są na podstawie zwykłej rozmowy z zarządzajacymi obozem, tajskim komendantem i głównie kareńskimi przedstawicielami uchodźców. Czasem nie posiadają nawet dokumentów, a na poświadczenie swojej tożsamości mają jedynie własne słowa. W takiej sytuacji łatwo się prześlizgnąć. M. walczy o wolność Birmy, jest po właściwej stronie. Ale kto wie, czy przybyły właśnie ze stolicy „inteligent”, nie jest tak naprawdę wysłannikiem junty, wtyczką wywiadu. A przecież tutaj mieszkają nie tylko „zwykli” uchodźcy.

Spacer
M. prowadzi nas przez obóz. Jest piątek, jeden z trzech w tygodniu dni targowych. Kiedy przyjechaliśmy, weszliśmy boczną ścieżką, bezpośrednio do Sekcji 16a. Dziś, po raz pierwszy mijamy główną bramę. Wzdłuż prowadzącej wgłąb zabudowań, szerokiej drogi porozstawiały się prowizoryczne, liche stragany. Każdy sprzedaje, co może, każdy kupuje, na co go stać. Warzywa, owoce, ryż, mięso. Kobiety przycupnęły nad metalowymi błyskotkami, garnki, trochę ubrań…

Przy jednym ze stoisk, M. zwalnia, przycisza głos i pyta: widzicie tego mężczyznę? – stoi tyłem, wysoki, koszula opięta na szerokich barkach skrywa gęste, tradycyjne rysunki tatuaży, symbol męstwa. Za nim dwaj młodzi chłopcy, jak rozdwojony cień, śledzą z najwyższą uwagą każdy jego gest – to kareński dowódca, bardzo ważna postać, teraz się tutaj ukrywa, ale pewnie niebawem wróci do partyzantów. Takich jak on jest tu wielu, granica jest bardzo blisko, przechodzą więc przez dżunglę, żeby wylizać się z ran, żeby odwiedzić rodzinę, przekazać wiadomości. Dlatego tak się boją wtyczek wywiadu w obozie.

Tuz przed zakrętem jest dom. Spory, murowany, inny niż wszystkie dokoła. W tym domu mieszka komendant. To także punkt kontrolny. Nie róbcie tutaj zdjęć – M. ledwo widocznym gestem wskazuje na budynek – dałem już do sprawdzenia wasze dokumenty, ale nie macie przepustki, więc lepiej się tu nie kręćcie, po co prowokować. Komendant ma w obozie władzę absolutną, tu wszystko zależy od niego, czasem od jego humoru. Ale Nu Po ma szczęście, jest stosunkowo niewielki i nie ma tu takich restrykcji, jak w części innych obozów. Nie ma wzmocnionego drutem kolczastym płotu, nie ma absolutnego zakazu wychodzenia. Uchodźcy mogą podchodzić do pobliskiego strumienia, czerpać wodę do picia, ta obozowa jest brudna, mocno zawapniona, mogą przemycić z dżungli trochę drewna na opał. Mogą wychodzić na drogę ciągnącą się wzdłuż zabudowań czy stosunkowo łatwo dostać potrzebną przepustkę, żeby pojechać do miasta. Ale ta „wolność” jest krucha, nie zawsze tak tu było i w ciągu jednej sekundy, zakazy mogą powrócić.

Krzyk kołatek
Jest wieczór, prawie dziesiąta. W niedawno wybudowanej świątyni Tammayou, King Zero prowadzi wykłady. Jest już niewiele osób, bo o tej godzinie nie można opuszczać swoich sekcji. Na skraju każdej z nich, pełniący wartę strażnicy wyłapują każdego, kto chciałby złamać ten zakaz. Niekiedy można za to trafić do więzienia. Więzienie to dół w ziemi. Pilnują też bezpieczeństwa, bo czasem linia walk potrafi się przesunąć. Granica tajsko-birmańska wciąż jest bardzo nieszczelna, przebiega środkiem dżungli, a po jej drugiej stronie wojna nie ustaje. Wiodąca do niej droga, rzadko podlega kontrolom, uciekający żołnierze potrafią dotrzeć aż tutaj.

Nagle, nocną ciszę przerywa przedziwny dźwięk. Z oddali, nadciąga falą głuche klekotanie. Krzyczy dookoła i płynie dalej w obóz. Alarm. Przed każdym domem wisi kołatka z bambusa, w razie niebezpieczeństwa, to one ostrzegają. Największym zagrożeniem tego miejsca jest pożar. Wszystko jest tu drewniane, wody jak na lekarstwo, nim ogień się zdąży roztańczyć, zrówna obóz z ziemią. Dzisiaj łuny nie widać, a więc to coś innego. Mężczyźni się podrywają, zwartą grupą ruszają w stronę źródła dźwięku. Spod ziemi wyrastają bambusowe tyczki, proca, szklane kulki. Na co dzień niewinne zabawki, bo broń jest tu zakazana. Nie mija nawet kwadrans, kiedy wszystko milknie. Jak gdyby nic się nie stało, King Zero ciągnie swój wykład, mężczyźni znów siedzą, słuchają, i tylko napięcie nie mija. Do skrajnej sekcji obozu, próbował się przedostać ktoś spoza, jakiś obcy. Spłoszony wszczętym alarmem rozpłynął się w czerni dżungli. W popłochu porzucil karabin. Złodziej? Stęskniony partyzant? Zabójca, wysłannik junty? Teraz to już nieważne. Teraz, trzeba zrobić coś z bronią. Do rana musi być czysto, bo jeśli komendant się dowie, mogą powrócić restrykcje.

Dzike słonie
Krążymy obozowym labiryntem ścieżek. Mijamy mini szpital, meczet, klasztory, kościół, gdzieniegdzie fronty domów zmienione w małe sklepiki. Wszystko prowizoryczne, koślawe, łatane, ubogie. Dochodzimy do szkoły. Jeden z pracujących tutaj wolontariuszy, siedzi na progu klasy i pali papierosa. Przy nim dwóch Birmańczyków, pomagających w szkole. Przyłączamy się do nich, przysłuchujemy rozmowie. Włoch uczy angielskiego, siedzi tu już od miesiąca, wymyślił sobie właśnie, że chciałby pójść na wycieczkę. Piechotą, do granicy. Uchodźcy, z niepokojem, zgodnie kręcą głowami: nie można. Nie można? Dlaczego? Marcello się nie poddaje. Przecież droga jest prosta, jeżdżą nią samochody, 15 kilometrów to dla mnie trzy godziny, chyba się nie zgubię. Ale jest niebezpiecznie, słyszy w odpowiedzi, jest b a r d z o niebezpiecznie, bo w dżungli są dzikie słonie. Możesz iść nad wodospad, my cię zaprowadzimy. Odpowiadamy za ciebie – urywają rozmowę.

Kilka godzin wcześniej, usłyszeliśmy to samo. Ale brnęliśmy uparcie, w końcu M. zrezygnował. Słuchajcie, wam nie wolno odchodzić od głównej drogi, bo w okolicznych lasach poukrywana jest broń. Tutaj jest zakazana, więc kiedy Karenowie uciekają z Birmy, żeby zamieszkać w obozie, zostawiają ją w dżungli. Gdybyście przez przypadek dotarli do tych miejsc, mielibyśmy kłopoty. Ludzie zrobią wszystko, by je utrzymać w sekrecie. Nie wiem czy mnie rozumiecie. Dla nas, to kwestia przetrwania. Gdyby tajskie władze znalazły te składy broni, mogło by to być pretekstem do likwidacji obozu. Więc dzikie słonie strzegą naszego być albo nie być.

Tea shop
Na wzór tego „wolnego”, obozowe życie skupia się wokół tea shop’ów. Kawa kosztuje tu grosze, a cienką, chińską herbatę dostaje się za darmo. To właśnie nad ta herbatą, pitą z maleńkich czarek spędza się długie godziny. Rozmawia, zamyśla, patrzy. Też tu przesiadujemy, słuchając, poznając ludzi.

Tony’ego wszędzie pełno. Jest żywy, gadatliwy, wiecznie uśmiechnięty. Jesteśmy w podobnym wieku i jakoś nam blisko do siebie. Spotkany w normalnym życiu, w pracy, na imprezie, mógłby być naszym znajomym. W Birmie był przewodnikiem, jeździł z turystami. Lubił swoją pracę, spotykał mnóstwo ludzi, ze wszystkich zakątków świata, mógł opowiadać o Birmie, wiódł dobre, dostatnie życie. Ułożył się z systemem, nie mógł na nic narzekac. Ma trochę za złe losowi, że wszystko się tak potoczyło. Ciężko mu się odnaleźć w tutejszej rzeczywistości. W odróżnieniu od mnóstwa przebywających tu ludzi, nie konspirował, nie walczył. Ot, przez zupełny przypadek, kilka zrobionych zdjęć, nagle stracił kontrolę nad swoim własnym życiem.
– Wiecie, ja wciąż w to nie wierzę. To był zwyczajny dzień, jechałem taksówką na lotnisko, żeby odebrać grupę turystów. Nagle zadzwonił telefon i mój przyjaciel powiedział, że służby wywiadu były u mnie w domu, że mnie szukają. Wiecie co to znaczy? Gdybym był wtedy u siebie, nie rozmawialibyśmy teraz. Zostałem oskarżony o nielegalne robienie zdjęć. Kilka miesięcy wcześniej, pojechałem na południe, przygotować trasę wycieczki. To było niedługo po przejściu cyklonu Nargis, a ja, jak wszyscy w kraju, nie miałem pojęcia o tym, co się dzieje w delcie Irrawady. To, co tam zobaczyłem, szokowało. Ludzie, którzy potracili wszystko, nie otrzymali żadnej pomocy, byli skazani sami na siebie. Przejeżdżając, zrobiłem kilka zdjęć i… pojechałem dalej. To wszystko. Kiedy odebrałem ten telefon i usłyszałem, że mnie szukają, byłem przerażony, nie miałem pojęcia, co robić. Ale wiedziałem, że za nic nie chcę trafić do więzienia. Kilkaset metrów przed lotniskiem, zatrzymałem taksówkę, zapłaciłem i wysiadłem. Do domu wrócić nie mogłem. Miałem przy sobie trochę służbowych pieniędzy, zadzwoniłem do biura, przeprosiłem szefa za to, że je zatrzymam i pojechałem do przyjaciół, do innej części Rangunu. Tam przenocowałem, a o świcie, wziąłem od nich kilka ubrań na zmianę i ukrywając się ruszyłem w stronę granicy. Po kilku dniach wylądowałem w Mae Sot, potem tutaj. Wiem, że policja codziennie przychodziła mnie szukać. Dd ponad dwóch lat już tu jestem. Mieszkam w tym domu, przy drodze. Zbudowaliśmy z kolegą prowizoryczną klasę, za własne pieniądze kupiłem tablicę i używany słownik i ucze angielskiego. Za darmo, jak wszyscy tutaj.
– A w Birmie nie mogłeś zostać, spróbować to jakoś wyjaśnić? Przecież nic nie zrobiłeś…
– Chyba żartujecie! Widzicie tamtego mężczyznę? Wiecie dlaczego jest łysy? Całymi tygodniami siedział przykuty do słupa z kapiącą mu na głowę gorącą wodą. Aż stracił większość włosów. Z nikim nie rozmawia. Zwariował. Wielu ludzi wariuje. Tam nie masz żadnych praw. Ja nie wytrzymałbym tortur, nie dałbym rady. Wszystko, tylko nie więzienie. Chociaż tu też nie jest lekko. Najtrudniejsze jest to, że nigdzie nie mogę się ruszyć. Teoretycznie mógłbym dostać przepustkę i pojechać do Mae Sot. Ale nie chcę. Tajowie na nas żerują, pod byle jakim pozorem, czepiają się dokumentów, żeby wyłudzić łapówkę. Nie widzieliście kontroli? A, wiecie, szkoda gadać.

Siedzimy, sączymy herbatę, zmieniają się ludzie, historie… czyjś brat działał w opozycji, wywiad nie mógł go znaleźć, zaczęli nachodzić rodzinę. Wszyscy musieli uciekać. Kto inny, były wojskowy, szukając ocalenia dla resztek samego siebie, przywdział mnisie szaty. Co noc budzi się z krzykiem. Ktoś próbował zawieźć jedzenie ofiarom cyklonu, trafił do więzienia. Ktoś filmował zamieszki, czyjaś wioska spłonęła… w samym tylko Nu Po, 15 tysięcy tragedii.

Wystawa
Córka właściciela tea shop’u podbiega uśmiechnięta, ze zmiętą kartką papieru. Z dumą, ją rozkłada, żeby pokazać rysunek. Już, już chcemy pochwalić, powiedzieć, że bardzo ładny, gdy nagle do nas dociera, że na dziecięcym obrazku, dwóch uzbrojonych żołnierzy, drewnianymi pałkami, bije ludzi po głowach. Bity mężczyzna klęczy, złożone w prośbie dłonie, błagają oprawcę o litość. Trzeci żołnierz, dowódca, stoi z pistoletem. Słabym, łamanym angielskim, dziewczynka coś tłumaczy. Ale niestety nijak nie potrafimy zrozumieć. Chowamy tylko emocje za udawanym uśmiechem. Następnego dnia, rano, emocje te uderzą z dużo większą siłą.

Z okazji dnia uchodźcy, w obozie jest wystawa. Na jego głównym placu, kilkadziesiąt rysunków. Wiele z tych obrazków, mogłoby być dowodem, w procesie rządzącej junty, o zbrodnie przeciwko ludzkości. Z przerażającą precyzją, pokazują to, o czym można przeczytać w raportach wspierających Karenów organizacji humanitarnych. Przymusowe, masowe przesiedlenia, krzyżowanie, palenie ludzi żywcem, gwałty, w tym gwałty zbiorowe, najwymyślniejsze formy przemocy i „tortury wodne”, zakopywanie w ziemi po szyję i doprowadzanie do śmierci biciem i kopaniem, samowolne egzekucje, ścięcia, zmuszanie do niewolniczej pracy… to tylko część przykładów. Kiedy się o tym czyta, nagromadzenie zła sprawia, że fakty tracą realność, wydają się być niemal nie-do-uwierzenia, odległym, koszmarnym majakiem, oglądanym zza szyby domowego zacisza. Tu, czar dystansu pryska. Z koślawo wiszących rysunków, bije bezlitosna namacalność. Bo te dzieci, nie znają tego z opowieści. One musiały to widzieć. Usłyszeć, poczuć, przeżyć. Bo zbyt dokładnie wiedzą, jak się kopie człowieka, przystawia karabin do głowy, przykuwa skazańca do słupa, ucieka z płonącej wioski, pełnej leżących trupów. Przerażenie, strach, niemoc. Tego nie podpowie dziecięca wyobraźnia. Tego nie sposób poznać, słuchając rozmów dorosłych.

Plotka
Tony siedzi w ławce, wpatrując się w pustą tablicę. Cała jego energia, gdzieś wyparowała. Na wczorajszych obchodach dotarła do niego plotka. Komendant powiedział komuś, że zlikwidują obozy, a wszystkich tutejszych uchodźców odeślą z powrotem do kraju, jeśli wybory w Birmie odbędą się zgodnie z prawem. – Zgodnie z jakim prawem? – Tony nie wytrzymuje – Te wybory to farsa! Chcecie już dziś znać wyniki? Mogę wam powiedzieć.

Tegoroczne wybory są piątym, z ogłoszonych przez juntę, „Myanmarskich Siedmiu Kroków w Drodze do Demokracji”. Kilka poprzednich przyniosło nową konstytucję. Gwarantuje ona, nominowanym przez generałów żołnierzom, 25% miejsc w obu izbach parlamentu. Pozbawia prawa do głosowania, członków zakonów i „ubogich”, ogranicza wolność słowa, zrzeszania i zgromadzeń, mętnymi zapisami o „społecznym spokoju”. Nie ma choćby wzmianki o zakazie tortur ani nie daje gwarancji uczciwego procesu. Gdy „zajdzie nagła potrzeba” Tatmadaw (Myanmarskie Siły Zbrojne), może zawiesić wszystkie „podstawowe prawa”. Ministerstwa obrony, bezpieczeństwa, spraw wewnętrznych i zagranicznych pozostają w rękach generałów. Tatmadaw jest zarządzany wewnętrznie i niezależny od pozostałych organów państwa, sąd najwyższy nie ma władzy nad sądami wojskowymi, a prezydent nie ponosi odpowiedzialności przed parlamentem ani żadnym sądem. Żeby wprowadzić zmiany w ustawie zasadniczej, trzeba uzyskać przewagę ponad 75% głosów. Konstytucja została zatwierdzona w referendum. Według oficjalnych danych, głosowało 99% uprawnionych i 92% z nich, poparło jej wprowadzenie. Według nieoficjalnych, urzędnicy państwowi głosowali w obecności żołnierzy, pracownicy dużych fabryk, w swoich miejscach pracy, a resztę narodu „uprzedzono”, że namawianie do „głosowania na nie”, grozi wysoką grzywną i trzema latami więzienia.

Kiedy Tony nam o tym opowiada, jego złość miesza się z bezsilnością.
– Generałowie wciąż zwlekają z podaniem daty wyborów – ciągnie – będą tak czekać do ostatniej chwili, żeby nie było czasu na kampanię. A i ta będzie nierówna. Wszystkie media w Birmie należą do obecnej władzy. Gazety, radio, telewizja. Wszędzie będzie tylko ich propaganda. Opozycji pozostanie na wpół legalna dystrybycja ulotek i spotkania. A i na tych, pewnie będzie więcej tajniakow niż zwykłych ludzi. A potem będą wybory. Potoczą się tak, jak ostatnie referendum. Nie wpuszczą przecież do kraju dziennikarzy i obserwatorów. I w końcu junta ogłosi wyniki, w których okaże się, że zgodnie z prawem, zasadami demokracji i wolą narodu, to ona je wygrała.

Twarz Tony’ego tężeje.
– A wiecie co się stanie, jeśli naprawdę Tajlandia zlikwiduje obozy? Rząd zrobi na granicy wspaniałe powitanie, będą przemówienia, uściski rąk, kamery. Cały świat zobaczy, jak szczęśliwie wracamy. A za pierwszym rogiem, wszystkich nas aresztują. Wsadzą do ciężarówek i wywiozą do więzień. Albo najbliższej dżungli. Nigdy tam nie wrócę, dopóki oni rządzą. Jeśli mam stracić życie, to chociaż w słusznej sprawie. Nigdy nie myślałem, że byłbym zdolny zabić, ale teraz już wiem, że jeśli będzie trzeba, choć nie chce, chwycę za broń. Trudno.

13 sierpnia, rządzący generałowie ogłosili termin wyborów. Odbędą się 7 listopada tego roku. 26 sierpnia, sekretarz generalny ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej), wyraził swoją radość, w związku z wiadomością o ustaleniu daty elekcji, ponieważ nie tylko ASEAN, ale i opinia międzynarodowa przejawiały „zatroskanie” i „niepokój”, związane z procesem przygotowania wyborów oraz tym, czy będą one wolne i uczciwe. Jednocześnie, minister spraw zagranicznych Wietnamu, pełniącego przewodnictwo w organizacji, zadeklarował, że ASEAN zachęca i wesprze Myanmar w jego „drodze do demokracji i pojednania narodowego” oraz w przygotowaniach do planowanej elekcji. Konsultacje w tej sprawie, odbędą się w najbliższym czasie. Bez podania przyczyny, od 1 września junta zawiesza, wprowadzoną w maju tego roku,  możliwość uzyskania wizy na lotnisku w Rangunie. Procedura powraca do silnie kontrolowanych przez rząd ambasad i konsulatów.

pod mostem

DSC_1367.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

tajlandia, mae sot. po drugiej stronie rzeki – birmanskie miasteczko myawaddy.
przerzucony przez rzeke, graniczny most przyjazni wiedzie nudny, bezbarwny zywot. mimo, ze wielka, betonowa konstrukcja dumnie goruje nad okolica, ruchu na nim jak na lekarstwo. ot, kilka, kilkadziesiat osob dziennie. znudzeni, zmeczeni lepkim upalem straznicy, leniwie wykonuja swoja prace. przejrza paszport, wbija stempel, sprawdza bagaz. powoli, bez pospiechu. bo i po co sie spieszyc, przygraniczny zgielk, tutaj nie dociera.
ko myo na granicy zyje juz dwa lata. przyjechal po lepszy los dla siebie i swojej rodziny. pochodzi z poludnia birmy, z delty irrawady, miejsca, gdzie cyklon nargis dokonal najwiekszych zniszczen. zostawil swoich bliskich i ruszyl szukac zarobku. tak dotarl do myawaddy. lubi o sobie mowic, ze troche jest szalony, ale zaraz dododaje, ze tutaj, bez tego szalenstwa pewnie nie dalby rady. bo ciezko, bo samotnie, bo – chyba to najtrudniejsze – nigdy wieczorem nie wie, co mu przyniesie poranek. takich jak on jest tu wielu. cieszy sie, ze nas spotkal, bo nie mial na dzisiaj zajecia, a tak, dzien sie wypelni. siadamy, rozmawiamy. czym sie zajmuje? usmiech. rozglada sie dookola, codziennie czym innym, jak wszyscy, zyje z tej granicy. bo w odroznieniu od mostu, plynaca pod nim rzeka, brunatny, zasmiecony pas „ziemii niczyjej” tetni nieprzerwanie. chodzcie, cos wam pokaze…
patrolujacy zolnierze siadaja na lawce pod mostem. bron opieraja o murek i jakby od niechcenia odwracaja glowy. ten gest sporo kosztuje. ile? to nie jest pytanie, na ktore uzyskasz odpowiedz. ko myo zaczyna sie smiac. kosztuje… wystarczajaco, by patrzac, niczego nie widziec.
piecdziesiat metrow dalej, na podeschnietym mule, w gaszczu nadbrzeznych krzakow, sklecone z byle czego prowizoryczne namioty. w namiotach – birmanczycy. mieszkaja tu nielegalnie, bez dokumentow, pozwolen. nie maja statusu uchodzcow i nigdy go nie dostana, bo to nie walka z rezimem, ale nadzieja na lepsze, przywiodla ich w to miejsce. do birmy wrocic nie moga, boja sie konsekwencji, wiec zyja w tym potrzasku, wspierajac surowa codziennosc drobnymi przemytami. obok namiotow – stragany, w nich papierosy, alkohol, lokalna viagra, porno, szuczne penisy, ziola. tu dominuja mezczyzni. kawalek dalej, kobiety handluja krabami, rybami, ryzem, zielenina. niewiele z tego maja, mozliwosc lichego przezycia. teraz rzeka jest niska, monsun nie nadchodzi, ale kiedy popada, cala ta biedawioska zostanie odcieta od ladu, znajdzie sie na wyspie. a jesli beda ulewy i woda sie podniesie, zmyje wszystko i wszystkich. lecz nikt sie tym nie przejmie, bo oficjalnie ich  nie ma. idziemy dalej wzdluz brzegu. za pierwszym, niewielkim zakolem, kolejne zaskoczenie. prosta, drewniana lodz odbija z birmanskiej strony. dociera do srodka rzeki, staje, ludzie wychodza i dalej juz brodem, pieszo przechodza na strone tajska. to klasa ekonomiczna, ko myo znow gorzko zartuje, tu placi sie mniej, bo przewoznik niczego nie ryzykuje, lodz nie przekracza granicy. to nasza fikcja w fikcji. czekajcie, to jeszcze nie koniec.
wracamy spacerem pod most. zolnierze wciaz siedza w cieniu, cos czasem do siebie powiedza, zapala papierosa, popatrza w przesla, jak w otchlan. ko myo prowadzi nas dalej, sciezka na druga strone. to, co tam widzieliscie, to takie poboczne machlojki, tam nie za wiele sie zdziala, prawdziwy biznes jest tutaj. niecale sto metrow od mostu, zycie zaczyna pulsowac. z jednego brzegu na drugi, wlasciwie nieustannie, na wielkich detkach od tirow sa przeprawiani ludzie. najwiekszy ruch jest rano i potem, po poludniu. setki birmanczykow ciagna na tajska strone. czesc z nich, nielegalnie pracuje w pobliskiej fabryce, inni plyna po wsparcie, do slynnej w okolicy kliniki doktor cynthii. tam maja bezplatna pomoc, opieke medyczna, lekarstwa. niektorzy jada dalej, odwiedzic swoich krewnych, sprobowac cos sprzedac na targu, cos kupic, czy wymienic. wieczorem, ta sama droga, wracaja do domu, do birmy. tu konczy sie „niewinnosc” granicznych dzialalnosci. im dalej od mostu, tym ciemniej.
widzicie ta dziewczyne? pod czarna parasolka? – mloda, ladna birmanka siedzi na stromej skarpie. wokol niej, grupka chlopcow, schylaja sie w ciasnym kregu. – sprzedaje amfetamine. to tutaj ogromny problem, dzieciaki strasznie wpadaja.
a przemyt? kazdy moze, wiecie jak to sie robi? my wszyscy zujemy betel, nikogo to nie dziwi, pakuje sie dziesiec tabletek w szczelna foliowa torebke, owija lisciem i zuje. nikt tego przeciez nie sprawdzi. a w razie klopotow, wypluwasz prosto do rzeki i z glowy. to taki szybki zarobek a i klientow jest duzo, bo tutaj jedna tabletka to 150 bhatow. a w nocnym klubie, w bangkoku biora conajmniej trzysta. ale to, o czym mowie, to takie plotki jak ona, w dzien nie ma duzych przerzutow.
mijamy kolejne zakole, wyschniety doplyw rzeki i dochodzimy do „portu”. tu, cala infrastruktura. na skarpie zbudowane dlugie, drewniane zjezdzalnie. na gorze ciezarowki, wypakowane towarem, chemia, napojami, kolejne zgrzewki, tasmowo, zjezdzaja prosto do lodzi. na drugim brzegu te lodzie wypelnia sie ryzem, cebula i wroca na tajska strone. i beda tak kursowac od rana do wieczora. a kiedy zapadnie zmierzch, zmieni sie asortyment. zamiast produktow spozywczych pojawia sie rowery, meble, samochody, narkotyki, alkohol, wszystko to, co nie moze przeplynac na oczach celnikow.

miedzy birma a myanmarem

DSC_2222.jpg

odkad w 89 roku, rzadzaca junta zmienila nazwy geograficzne, bez konca mozna sie spierac, jakich form uzywac. birma czy myanmar? yangon czy rangun, irrawaddy czy ayeyarwady…
to bylo w obozie birmanskich uchodzcow. siedzielismy na podlodze malenkiego domu i rozmawialismy. o historii, o losach, o nadziejach. nagle jeden z naszych gospodarzy zamilkl, spojrzal na nas z tym swoim smutnookim usmiechem i powiedzial: wiecie co? bardzo was prosze, nie mowcie nigdy myanmar. moj kraj nazywa sie birma.

money, money, money…

zeszyt azja-2.jpg

myanmarski bank absurdow, zdaje sie nie znac zupelnie, znaczenia slowa: granica. rozsmieszalby do rozpuku, gdyby nie to, ze wszystko wydarza sie naprawde. i jak najbardziej powaznie.
w 1985 roku, rzadzacy krajem dyktator obchodzi 75 urodziny. numerologia i astrologia (ne win jest zagorzalym wyznawca jednego i drugiego), zgodnie przyznaja, ze taki jubileusz wymaga uczczenia. 3 listopada, wprowadzone dekade wczesniej banknoty 25-, 50- i 100-kyatowe zostaja wycofane, by ustapic miejsca galowemu nominalowi „75”. rok pozniej, do kompletu, dodrukowuja sie 15- i 35-kyatowki. i byloby uroczyscie, wesolo i radosnie, gdyby nie fakt, ze… wycofane z dnia na dzien pieniadze mozna wymienic na nowe, jedynie w bardzo ograniczonych ilosciach. ludzie traca wiekszosc oszczednosci.
niecale dwa lata pozniej, gdy przycichly urodzinowe famfary, do glosu dochodzi dziewiatka, ulubiona cyfra generala. nadworny astrolog spieszy z potwierdzeniem: im wiecej dziewiatki dookola, tym pewniejsze, ze general dozyje szacownych lat dziewiecdziesieciu. sprawa wagi panstwowej, nie ma na co czekac. 5 wrzesnia ’87, bez zapowiedzi zostaja wycofane banknoty 25-, 35-, 75- i 100-kyatowe. zamiast nich, na scene wkraczaja poddzielne przez 9 nominaly „45” i „90”. tym razem jednak, rzad nie zawraca sobie glowy taka drobnostka, jak wymiana starych pieniedzy na nowe. ludzie traca wszystko. to przelewa krople wytrzymalosci. protesty, demonstracje i powstanie 8888, doprowadzaja 8 sierpnia ’88 do wycofania ne win’a z oficjalnej sceny. konczy sie akt pierwszy tej czarnej komedii absurdow.
kolejna „denominacja” zostaje przeprowadzona w bialych rekawiczkach. 20 czerwca ’89, w zwiazku z rozpoczeciem „nowej ery”, zostaje zmieniona nazwa kraju. kolonialana birma staje sie dajacym nowe nadzieje i jednoczacym skloconych, swietlistym myanmarem. co zrobic, nowy kraj wymaga nowych banknotow. kolejne lata przynosza, obowiazujaca do dzis, poddana w 2004 roku operacji wyrownania rozmiarow, pelna game: 1, 5, 10, 20, 50, 100, 500 i 1000. a co ze starymi, szczesliwa „45” i „90”? nic. rzucone na pastwe inflacji, denominuja i wycofuja sie same.
komedii akt trzeci:
w 2003 roku, zostaje zniesiony, obowiazujacy turystow nakaz wykupowania, rownowartych 200stu dolarom, bonow platniczych (FEC). klopot z nimi polegal na tym, ze byly uznawane jedynie w drogich, rzadowych hotelach i agencjach turystycznych. na codzien – nieuzyteczne. mozna je kupic i teraz, jednak poza zorganizowanymi grupami emerytow, niewiele osob sie na to decyduje. dzis, w myanmarze kroluje dolar. zywy, zielony i… nieskazitelny. bankomat – nie ma takiego urzadzenia. wszyscy sa wiec skazani na gotowke. a gotowka ta, ma swoje wymagania. kazdy banknot musi byc: nowiutki, czysty, nie pognieciony, wydany po 96 roku, z tej a nie tamtej serii i najlepiej studolarowy. inny – zagiety, z malenkim nawet napisem, odrobine starty – wart jest tyle, ile papier plus ta odrobina farby drukarskiej. nikt go nigdzie nie przyjmie. i to nie chodzi o to, ze bedzie i sie migac i krecic. tu, nawet zwykly cinkciarz, po kursie nizszym o polowe, po prostu go nie wezmie. dlaczego? bo nic z nim nie zrobi. bo tu, w myanmarze, wart jest tyle, ile….
no wlasnie. ile? oficjalnie myanmarski kyat, jest silna, stabilna waluta. oficjalny, rzadowy kurs wynosi K6.55 za dolara. naprawde calkiem niezle. zaraz, ale dlaczego na lotnisku, w oficjalnym, rzadowym kantorze, za tego samego dolara placa 450? dlaczego? bo chca naciagnac. bo juz w rzadowym hotelu, dostaniesz kiatow 900, a zaraz za rogiem, na targu, nawet 1050. w zamian za sto dolarow, wzorcowe, prosto z drukarni, otrzymasz gruby plik, 1000-kyatowych szmatek. o ile sie nie dasz oszukac. lecz to juz inna historia.

marionetki

lalkarz.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

zwir pod stopami powoli zmienial kolor na pomaranczowy. musialem wpatrywac sie w niego bo zachodzace slonce coraz bardziej nas oslepialo. zostalo niewiele czasu do zachodu, kiedy bladzac ulicami nyaungshwe postanowilismy znalezc teatr marionetek. pytania o droge nie przyniosly zadnego skutku. w sklepie, na ulicznym straganie, w wielkim pustym hotelu nikt nie byl w stanie nam pomoc, z grzecznosci wskazujac jakikolwiek kierunek. slonce jeszcze chwile bawilo sie z nami, puszczajac oczka zza galezi drzew, szczelin w plotach i przerw miedzy domami. powoli zapadal mrok wypelniajac swiat magia niedopowiedzen. dzieki niemu z malej bocznej uliczki zamigotal do nas neon. aung – traditional puppet show. no dobrze, szyld jest ale gdzie teatr. okazal sie nim byc stojacy obok, niepozorny domek. na parterze w przestronnym pomieszczeniu otwierajacym sie na ulice wieloskrzydlowymi drzwiami znajdowal sie, jak sie potem okazalo, zupelnie inny swiat. pomieszczenie bylo prawie puste. pod jedna ze scian stal rzad krzesel i maly stolik, po drugiej stronie az po sufit siegala stara skladana jarmarczna scena. malowane recznie tlo, kotary uszyte z jakiegos taniego materialu. wszystko przykurzone i wyblakle. po srodku krzatal sie lalkarz. maly, energiczny i gadatliwy czlowiek. jak wszyscy tutaj z usmiechem na twarzy i smutkiem w oczach.
– prosze, wejdzcie. chcecie zobaczyc przedstawienie?
– tak. a sa jeszcze miejsca?
– (usmiech) dzis jestescie tylko wy. o tej porze roku nie ma tu zbyt wielu turystow. ale moge zagrac tylko dla was jesli chcecie. przedstawienie zaczyna sie za pol godziny…
w tym momencie zaczela sie jego opowiesc. sztuki lalkarskiej nauczyl go ojciec, ktory umarl dosc mlodo. za duzo pil kiedy jego teatrzyk powoli zaczal przegrywac walke z telewizja. kiedys takich teatrow bylo bardzo duzo. ich tradycja siega osiemnastego wieku, kiedy tobirmanski krol zabronil aktorom odgrywac romantyczne sceny. zastapily ich wiec marionetki. wkrotce historie przedstawiane przez teatry lalek staly sie coraz bardziej popularne i coraz bardziej skomplikowane. odbywaly sie zazwyczaj przy swietle ksiezyca w czasie pelni. kazde przedstawienie poprzedzaly modly do trzydziestu siedmiu birmanskich duchow. skladano przy tym ofiary z kwiatow. nastepnie mistrz lalkarski opowiadal historie, ktora miala byc odgrywana tego wieczoru. teatrowi towarzyszyl dwudziestopiecioosobowy zespol grajacy na tradycyjnych instrumentach, a lalkarze mieli do dyspozycji po kilka lalek, setki rekwizytow i wymiennych malowanych dekoracji.
praca lalkarza nie byla lekka. w czasie przedstawienia musial on jednoczesnie operowac marionetka, prowadzic dialogi i spiewac. lalki zas byly dosc ciezkie i skomplikowane w obsludze…
– a te lalki, to one stare sa? – spytalismy zagladajac za scene.
– niektrore maja ponad sto lat. wielu ludzi z zachodu chcialo je ode mnie kupic. ale ja sie nie zgodzilem… nie moge. wiekszosc z nich robil jeszcze moj dziadek. praca nad jedna lalka zajmowala mu okolo trzech miesiecy w zaleznosci od konstrukcji i skomplikowania kostiumu – smetne, nieruchome kukly przygladaly sie nam zza sceny, nie wygladajac na chetne do jakiejkolwiek wspolpracy – po moim dziadku robil lalki ojciec, a teraz ja ucze wszystkiego moja corke. tylko ona moze podtrzymac tradycje.
mala dziewczynka biegala miedzy nami podajac chinska herbate, mietowe cukierki i zapalajac kadzidla przeciw komarom. w koncu wreczyla nam bilety wydrukowane na drugiej stronie pudelka jakiegos urzadzenia. z trudem rozpoznalem logotyp. samsung. o zgrozo, oby to nie bylo po telewizorze.
zblizala sie dziewietnasta. nikt wiecej nie przyszedl. lalkarz zamknal wielkie skrzydla drzwi oddzielajac nas od ulicy i panujacych na niej mroku i komarow.
– jestescie gotowi… to zaczynamy
niepewnie usadowilismy sie na plastikowych krzeslach. lalkarz zniknal za scena. zaczelo gasnac swiatlo, a w nas zaczela rozpalac sie dziecieca ciekawosc. otaczajaca ciemnosc rozswielil stary teatralny reflektor zmieniajac male jarmarczne zaslony w kotare wielkiego teatru marzen. z glosnika zatrzeszczala tradycyjna birmanska muzyka, a nam zaczelo sie wydawac, ze pod scena drgaja smyczki i blyszcza traby prawdziwej orkiestry. swiat zawirowal od tanca, plasow i ruchu. na scenie zaczely pojawiac sie jedna za druga drewniane marionetki, teraz zupelnie nie przypominajac tych martwych kukiel, ktorymi byly przed chwila. tancerz, mnich, starzec, malpa, zielony demon, kon, chlopiec z tradycyjna birmanska rattanowa pilka, mezczyzna z parasolka, kolorowy ksiaze. kolejno zabierali nas w zupelnie inne swiaty swojego tanca. razem  z nimi zmienialy sie kolejne recznie malowane dekoracje. czas przestal istniec.
– ojej! ojej! ojejciu!
za mna maugoska krecila sie na krzesle jak dziecko czekajace na tort urodzinowy. kolejny tego wieczoru.
podsunalem sie do sceny. przez draperie podniesionej kurtyny przeswitywala postac lalkarza. z uniesionymi rekami uwiklanymi w plataninie sznurkow tanczyl razem z lalkami. krecil glowa kiedy one krecily, unosil ramiona kiedy one unosily, podsakiwal razem z nimi i plakal kiedy one skrywaly twarz w drewnianych dloniach. powoli stawal sie marionetka. zaczalem gubic sie w tym, komu bardziej sie przygladam. ktory ruch bardziej mnie fascynuje. czy plasy lalki na dole czy energiczne i zwinne ruchy rak lakarza na gorze. zaczalem sie zastanawiac, czy to marionetki sa sterowane tymi dlonmi czy moze lalkarzem steruja lalki, wykorzystujac go zeby robic na scenie to na co tylko maja ochote. przedstawienie trwalo. kolejne postaci pojawialy sie przed nami rozedrgane tradycyjnym tancem. zostalem zaczarowany.
w koncu magiczny reflektor zgasl. w pomieszczeniu rozbrzeczalo sie swiatlo jarzeniowek szybko zagluszone naszymi oklaskami. jeszcze na chwile magia wygrala z rzeczywistoscia bo teraz to dzieki nam ten niewielki pokoj zmienil sie w wielka sale z owacjami na stojaco.
pojawil sie lalkarz. widac bylo ile wysilku kosztowal go ten spektakl. jakby lalki wyssaly z niego czesc zycia. usiadl obok nas usmiechajac sie na widok naszego podniecenia i radosci.
– jezeli spotkacie dzis jakichs turystow w swoim hotelu albo na ulicy powiedzcie im, ze tu jestem i ze przedstawienia sa codziennie. ciezko jest przetrwac kiedy nie ma dla kogo grac.
po krotkiej rozmowie otworzyly sie skrzydla drzwi. ostatania bariera oddzielajaca nas od swiata. teraz to on wydawal sie nam nierzeczywisty. spowite mrokiem miasteczko wypelnial zgielk wieczornego targu, jedzenia na ulicach i brzeczacych generatorow, bo znow wylaczyli prad. wracajac powoli do domu przy swietle latarki malujacej nierzeczywiste ksztalty na plotnie z ciemnosci natknelismy sie na grupke turystow na rowerach. jednym z nich byl poznany kilka dni wczesniej amerykanin.
– posluchajcie! idzcie koniecznie na przedstawienie lalkowe. tu niedaleko w bocznej uliczce. dzis moze byc jeszcze jeden spektakl jezeli bedziecie chcieli. to niesamowity czlowiek. prawdziwy artysta…
– eeee… no nie wiem… – rozejrzal sie po znudzonych twarzach kolegow – wiesz w naszym hotelu jest telewizor. dzis bedzie mecz…
zostalismy sami w ciemnosciach. nadal zaczarowani powoli wracalismy potykajac sie o rzeczywistosc. krok za krokiem, ruch za ruchem jakby ktos poruszal nami niewidocznymi sznurkami.

inle lake

DSC_0376.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

tez w azji, dziesiec lat temu, ktos, kogo juz nawet nie pamietam, opowiedzial mi o jeziorze. ze jest takie miejsce w birmie, gdzie wielka tafla wody migocze miedzy gorami. i ze tam, na tej tafli, nie wokol jeziora, na nim, zyja od wiekow ludzie. i ze gdy nadchodza zle czasy, ci ludzie sa w stanie przetrwac zupelnie odcieci od ladu. sa samowystarczalni. opowiesc o tym miejscu na dobre utkwila w marzeniach. byla jak bajka, legenda, jak sen, magiczna i zwiewna. chcialam to zobaczyc. ta mysl kusila i klula, tym bardziej, ze wtedy, przekornie, birma zamknela granice.
tym razem sie udalo. ale nic nie napisze. to nudno sny opowiadac.

thanaka

komiks-thanaka.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

nie jest ladne co ladne, lecz co sie komu podoba. no i co im zrobisz, skoro uwazaja, ze te kolka, paski, listki, packi czy kropki, na policzkach, czolach, niekiedy calym ciele, sa ladne. ba! nawet seksi! no i niezwykle zdrowe, bo przeciez chronia przed sloncem, chlodza, lecza wypryski. dlatego codziennie rano scieraja na zwilzonej, kamiennej podstawce, pochodzace ze specjalnego rodzaju drzewa sandalowego, kawalki drewna. a kiedy z pylu i wody utworzy sie pasta, nakladaja ja na twarz. wlasciwie wszystkie kobiety, wiekszosc dzieci i wielu mezczyzn. i chodza tak caly dzien. ladnie? no moze i ladnie. najwazniejsze, ze zdrowo.

spacer

zeszyt azja-1.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

chcialoby sie zaczac: kiedy w birmie zejdzie sie z glownej drogi…
ale nie da sie. tu nie ma glownych drog. z drugiej strony, z tych mniejszych zejsc sie nie da. jest zakaz. jeden z wielu, o ktore potykamy sie w tym kraju. idziemy wiec sciezkami „rzadowymi”. te, prowadza waskim korytarzem wiosek, udajacych ze wszystko jest w porzadku. nasz przewodnik jak zdarta plyta powtarza, ze sluzby rzadowe, w kazdej chwili, dokladnie wiedza w ktorym miejscu, w ktorej wiosce jestesmy. gdybysmy zeszli z wyznaczonej trasy, nam, w najgorszym wypadku grozilaby deportacja. jednak on oraz ludzie po drodze ryzykowaliby przesluchaniami, wiezieniem, moze nawet zyciem. godzimy sie wiec na „korytarz”. pozostale obszary stanu shan sa dla cudzozimcow niedostepne, bo… pokryte plantacjami maku i bazami wojskowymi. w odroznieniu od mieszkajacych kawalek na poludnie karenow, wielu shanow doszlo do porozumienia z rzadem. generalowie przymykaja oko na produkcje opium, shanowie zas, w zamian za poblazliwosc, zapomnieli o walkach wyzwolenczych. ale zostawmy polityke. rozmowy o polityce tez nie sa pozbawione ryzyka.
z kalaw do inle idzie sie trzy dni. mozna by szybciej, ale wtedy mija sie mniej wiosek. a my chcemy wiecej, bo to jak podroz w czasie. droga z kalaw do inle wyglada jak gigantyczny skansen. zycie wyglada tu tak, jak wygladalo sto, dwiescie lat temu. wplywy cywilizacji mozna policzyc na palcach jednej reki: torebki foliowe, puszki, blacha, ktora zastapila plecione z lisci pokrycia dachow, bez sensu, bo przez nia skwar w porze suchej i nie do wytrzymania huk w deszczowej, podlaczany do akumulatorka przenosny telewizor, metalowe i plastikowe pojemniki do noszenia wody, koniec. cala reszta pamieta ich praojcow. tradycyjne domy o wyplatanych z bambusa scianach, wewnatrz nich paleniska, otwarte, bez kominow, by dym wyplaszal insekty, plecione recznie kosze i maty, na tych matach odbywa sie cale zycie, sa lozkiem, stolem, siedziskiem, drewniane plugi, radla i cepy, kute przez kowali noze i maczety, zaprzezone w woly drewniane wozy, byt uzalezniony od kaprysow pogody. nie ma pradu, nie ma biezacej wody, nie ma kanalizacji. jedyna w promieniu wielu kilometrow pomoca w chorobie jest staruszek-zielarz, sam juz ledwo chodzacy. kobiety rodza dzieci przy pomocy innych kobiet, dzieci nawet te male, pracuja na rowni z doroslymi, dorosli rzadko kiedy wybieraja sie poza swoje wioski. ich twarze, mimo usmiechow, surowe i zmeczone. dlonie spracowane. czas tu plynie powoli, monotonnie, bez nadziei na zmiane. dla nas – nierzeczywisty, egzotyczny swiat. odlegly, fascynujacy i pociagajacy. ale my, za dwa dni bedziemy juz gdzie indziej.

zaw soe

DSC_1306.jpg

pojawil sie na tarasie dokladnie w chwili, gdy niebo peklo wieczorna ulewa. to nawet nie byla rozmowa, nie potrzebowal rad, wsparcia, innego punktu widzenia. to jego dusza krzyczala, ze nie ma juz czym oddychac. usiadl i jak ten swiat w dole, splynal potokiem slow.
„tu, w birmie ludzie sa dziwni. wszyscy pozamykani, kazdy tkwi w swoich sprawach, skazuja sie sami na siebie. to zle, irytuje mnie to, bo gdyby sie otworzyli, to wszystkim nam latwiej by bylo.”
zaw soe urodzil sie w myingyan, niewielkiej miejscowosci na zachod od mandalay. 31 lat temu. mlodszy z dwojki braci, wychowywany przez dziadkow, bo jego matka zmarla niedlugo po porodzie. pokorny, sumienny buddysta. juz jako mlody chlopak przyjechal do mandalay w poszukiwaniu wiedzy i zaraz potem pracy. po kilku dorywczych zajeciach, znalazl swoje miejsce w hotelu mandalay swan. tu, jako boy hotelowy pracuje do tej pory.
„to bardzo dobra praca, mam dzieki niej utrzymanie, poza tym spotykam ludzi i moge cwiczyc angielski. a kiedy juz bede dobrze mowil po angielsku, to moze awansuje. wtedy na pewno bede zarabial wiecej niz teraz. dla mnie to nie takie wazne, ale dla mojej dziewczyny – bardzo. choc… kiedys tak nie bylo. poznalem ja ponad rok temu, nie miala kompletnie nic, nie miala domu, pieniedzy, bo ona tak samo jak ja – jest sierota. od razu ja pokochalem i ona mnie pokochala, bylismy bardzo szczesliwi. po kilku tygodniach spotkan, zamieszkalismy razem. ja zamienilem swoj pokoj na wiekszy, dla nas dwojga. mamy teraz tez kuchnie, gdzie mozna gotowac obiady. a od niedawna radio, uwielbiam radia sluchac, caly czas jest wlaczone. zaraz po przeprowadzce urzadzilem dla sasiadow skromna uroczystosc. soki, ciastka, cukierki. to bylo zamiast slubu, no bo na slub nas nie stac, poza tym obydwoje nie mamy juz zadnej rodziny. a dzieki temu przyjeciu moglismy sobie spokojnie, bez zlych opinii i spojrzen zamieszkac w jednym mieszkaniu. moja dziewczyna byla bardzo szczesliwa. wtedy mowila, ze wszystko jest niewazne, ze jedyne czego pragnie, to byc ze mna, w jakichkolwiek warunkach, ze moze nawet mieszkac na ulicy, byle tylko ze mna. byla dla mnie bardzo dobra. kochala mnie. tak… potem tez byla dla mnie bardzo dobra, tylko sasiedzi zaczeli mowic, ze kiedy ja jestem w pracy, jej nigdy nie ma w domu. ze pali papierosy, zuje betel, gra w karty. ale ja im nie wierze. wtedy im nie wierzylem. teraz, sam juz nie wiem, no chyba tez nie… po jakims czasie, ona sie zmienila. chciala zebym kupowal jej drogie ubrania, buty. kiedy wracalem do domu, opowiadala, ze sasiadka ma ladna, nowa sukienke. ja tlumaczylem jej wtedy, zeby nie patrzyla na innych, nie porownywala sie do nich. jedyne do czego powinnismy sie porownywac, to nasza wlasna przeszlosc i przyszlosc. ze przeciez jeszcze niedawno mieszkala na ulicy, a teraz ma dach nad glowa, ma wlasne rzeczy, ma milosc. ze jest nam przeciez dobrze. i zeby byla cierpliwa, bo celem mojego zycia, jest zeby ja uszczesliwic. i ze z radoscia jej kupie i nowe sukienki i buty, co tylko bedzie chciala, ale jeszcze nie teraz, bo jeszcze niewiele mamy, teraz, na razie jest ciezko, ze musi chwile poczekac…”
odplywa. jego wzrok, zawiesza sie w kroplach deszczu. dlonie bezwiednie sciskaja niewielki breloczek przy kluczach. smutnieje.
„…nie pamietam kiedy to wymyslila, nie wiem jak znalazla kontakty. ja bylem temu przeciwny od samego poczatku, ona sama, po kilku razach, zaczela obiecywac, ze ten juz bedzie ostatni. ale lubila to, bo lubi miec pieniadze, latwo je zdobywac i szybko wydawac. nie wiem, moze powinienem byl na nia krzyknac…”
zaw soe zjawil sie w hsipaw wczesnym popoludniem. zostawil w hotelu swoj bagaz i wybiegl na spotkanie. swojej dziewczyny nie widzial od prawie dwoch miesiecy. dzis tez sie nie udalo, dotarl na miejsce za pozno.
„…musialem juz przyjechac, musialem przeciez sprawdzic, jak oni ja tu traktuja. czy czegos jej nie brakuje…”
cztery miesiace wczesniej spadla na niego jak grom, wiadomosc, ze ja zlapali.
„… jechala na chinska granice, z poprzyklejanym do ciala, nielegalnym transportem birmanskich jadeitow. mimo ze do tej pory przechodzila kontrole, tym razem sie nie udalo. nikt o nic nikogo nie pytal. zolnierze wzieli kamienie, a ja aresztowali. i tak trafila do hsipaw. dlaczego tu? nie wiadomo. to cud, ze mogla zadzwonic i jakos mnie zawiadomic…”
jak dlugo tam zostanie, nikt nie potrafi powiedziec. w tym kraju prawo nie dziala, nie ma oskarzen, sadow, nie ma procesow, obrony. policja, wojsko, wladza – wszyscy kompletnie bezkarni. ich humor decyduje, co stanie sie z czlowiekiem.
„… teraz jest bardzo ciezko. ja bardzo za nia tesknie i martwie sie co z nia bedzie. moga zrobic z nia wszystko. zamknac bez procesu, wypuscic za dwa tygodnie, najgorsza jest ta niepewnosc. poza tym w kazdym miesiacu musze dla niej wplacac 50 tysiecy kiatow. mowia, ze na jedzenie. gdybym tego nie zrobil, mogliby przestac ja karmic albo zle zaczac traktowac. 50 tysiecy to duzo, wiecej niz koszt posilkow, za tyle moglismy przetrwac nawet caly miesiac. wynajem, prad, gaz, zakupy… nawet nie jest w wiezieniu, ciagle przebywa w areszcie… zeby sie z nia zobaczyc musze zaplacic policji dwa-trzy tysiace kiatow… dzisiaj mnie nie wpuscicli, ale jutro sprobuje, kazali mi wrocic rano… musze ja zobaczyc…”
przestalo padac. wstal. poszedl. „nie porownuj sie do innych. porownuj sie tylko do wlasnej przeszlosci i przyszlosci”, jego slowa wciaz drgaly w poburzowej ciszy.

bagan

DSC_0859.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

bagan jest super. ma 4400 prawie tysiacletnich swiatyn. i maja malunki. i ekstra jest ogladac wszystkie te swiatynie. zwlaszcza kiedy dzien caly jezdzi sie na rowerze. no ale jeszcze ekstrciej jest kiedy jest pelnia i w czasie tej pelni, ukradkiem, zupelnie nielegalnie spi sie wsrod swiatyn w namiocie. i taka jest cisza i magia, ze tylko dreszcze ida. i jedno co mozna zrobic, to zostac tu dzien, noc, dzien jeszcze.

pelnia

DSC_9395.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

pelnia. a w pelnie parada. ida, buddow wioza, na wozach megafony, muzyka piszczy, wrzeszczy, ciesza sie, klaszcza, graja, wodzirej na przedzie kolumny skoczny rytm nadaje, troche sie szata zsunela, nie szkodzi, poprawimy i jeszcze odswietniej, z zamachem, juz wszyscy zapomnieli, ze troche wstydu bylo, za nimi i bebny i trabki i male klekotki, piszczalki, a potem w rzadku dzieciaki, panie, paniusie, damulki odswietnie przystrojone, but dwa numery za duzy, a co tam! a obcas jaki, oglada sie spoglada, widzieli wszyscy? to dalej, kolory parasolek, sukienek, wstazek zmieszane, a wszyscy listki, galazki, bukiety buddom niosa. po drodze gapiow roj czeka, slodkie ciasteczka rozdaja i chlodne lemoniady, zolta, czerwona, zielona, ach, co za swieto przepiekne, usmiechy, okrzyki, bujania, a tu co? uuuu awanturka, pan chyba wypil zbyt duzo, pod rece i do domu, swietowac trzeba umiec, tym bardziej, ze prog juz za rogiem, otwarte wrota swiatyni, zloto posazkow migocze, biel, czerwien, swiatlo, cssi, ciszej, skupienie, ofiarowanie, podzieka i prosba niesmiala. bo… pelnia zyczenia spelnia. tak ponoc mowia. gdzies w swiecie.

meczydusze

DSC_0559.jpg

bedzie politycznie niepoprawnie. trudno.
wszyscy sie zachwycaja magia, duchowoscia. urokiem dzwonkow o swicie, kiedy rzadkiem, gesiego mnisi plyna ulica wsrod prosb o datek, jalmuzne. kazdemu sie serce otwiera na dzwieki mantr modlitewnych. czarownosc, uniesienie, cierpliwosc, pokora, wspolczucie. budza szacunek, podziw, bo budda, bo skromnie, bo boso.
a mnie po prostu zlosci, gdy stanie taki przede mna i mimo ze odmawiam, a on wtedy odejsc powinien, wciaz stoi. stoi i patrzy. a ja mu nie dam nic dzisiaj, bo dwoch juz przed nim dostalo. i jeden spojrzal na banknot, dostrzegl nominal i… prychnal. odwrocil sie na piecie i odszedl obrazony. a ja za ten banknot jem obiad, wiec wcale to nie malo. drugi sie zjawil po chwili. dostal banany. reakcja? no prosze, rozczarowanie. money – wyjasnia, you. money. a mi sie przypomina wczorajsze stoisko z filmami i mlodzi mnisi schyleni, grzebia, wybieraja, juz kupka odlozona. a potem wyluskuja z toreb, z zakamarkow, garsci pomietych banknotow. skad maja? od tamtej staruszki, ktora w poboznym odruchu oddala im wlasnie posilek? a moze od rikszarza, ktory pojedzie pol darmo, bo mial dzis niewielu klientow? jedno wiem. nie ode mnie. dlaczego? a bo dzien wczesniej dopadlo nas spostrzezenie, ze czemu rano bez butow, a po poludniu juz w klapkach? i czemu z papierosem? a czemu na motorze? a czemu wieczorem z lodem, skoro czescia rygoru sa tylko dwa posilki? ostatni kolo poludnia?
coz… zobaczylam. nie wierze.

pragnienia

DSC_9477.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

„blyszczaca tafla wody przenosi w starodawne zakamarki czasu. do opowiesci o wedrowcach, przygarbionych samotnikach, oczy zmruzone sloncem, stopy twarde jak skala, chrzest piachu, tamburynki zwiru, gadaja o wyblaklych, bambusowych tyczkach, o tym jak na nich wieczory, swity sie wspieraja. mimo zmeczenia, upor, ciekawosc, chciwosc zycia, gnaja w cichnace echa, ciagna w noc nieznana. poszli, znikneli punkcikiem. blogoslawienstwo zostalo.”

te dzbany stoja wszedzie. przy domach, pod drzewami, na rozstajach drog, w lesie… nowe, stare, zmurszale. skad pochodzi ten zwyczaj nie sposob sie dowiedzec. wszyscy pytani ludzie odpowiadaja to samo: byl zawsze. i bedzie, bo… szczescie. bo kiedy o poranku przychodzisz dzbany umyc, przeplukac i napelnic chlodna, swieza woda, czekaja tam na ciebie cieple mysli, podzieki, blogoslowienstwa ludzi, ktorzy wczoraj przechodzac pragnienie ugasili. nie sposob zlekcewazyc dobrej wrozby codziennej.

poszukiwacze

DSC_0558.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

chwila po pierwszej, upal prawie czterdziesci stopni. dwunastoletni moze chlopak, szczekajac z zimna zebami wychodzi z wody. cale cialo w gesiej skorce. kuca na kamienistym brzegu i pozdrawia nas rozdygotanym skurczem usmiechu. okrywa sie longyi jak kocem, wyciaga zza kapielowek mala buteleczke, podaje starszemu i zamiera, wpatrzony w jego wzrok przeczesujacy zawartosc. po krotkiej chwili i kilku wymienionych slowach obie twarze rozjasnia usmiech, a na plecach malego laduje pelna aprobaty i zadowolenia dlon. tak, tych kilka brunatnych okruchow, to zloto.
choc wszyscy wiedza, ze poszukiwanie zlota to loteria, wiedza tez, ze ta rzeka jest szczodra. dlatego kazdego dnia o swicie, kilkudziesieciu mezczyzn i chlopcow zanurza sie w jej nurcie i mozolnie, garstka po garstce przeczesuje wydobywany z dna piasek. i znajduja. wlasciwie codziennie, kazdy z nich znajduje tyle zlotego proszku, ze moga z niego wyzyc. wieczorem ida na targ i sprzedaja male grudki miejscowym jubilerom. zarabiaja zazwyczaj od poltora do trzech tysiecy kiatow dziennie. poltora do trzech dolarow. niewiele, jednak tu, w hsipaw, mozna sie za to utrzymac.
ale nie jest lekko. pora sucha bezlitosnie parzy sloncem, pora deszczowa, kiedy temperatura spada do okolic zera, odcina zrodlo utrzymania, woda jest zbyt zimna. codziennosc zas, jest nieprzyjazna i wymagajaca. walka z silnym nurtem. monotonne: nagarnac piach, wyrzucic smieci, rosliny i kamienie, przeplukac, przesiac, przeplukac, sprawdzic – nic. nastepna porcja, to samo. kolejna – znowu nic. wiec dalej, pol metra glebiej…dziewiec, dziesiec godzin.
na szczescie, jest cos jeszcze. bo mimo ze zloty pyl zapewnia im utrzymanie, to nie o niego tu chodzi. gdy poszukiwacz odgarnie kolejna warstwe piasku, bezglosnie znika pod woda. a kazde zanurzenie jest szansa, obietnica. ze dzis, ze tym razem trafie, to czego szukam najbardziej: skarb. moze sie trafi pierscionek, kolczyk, figurka, moneta. to one sa warte najwiecej. bo jeden malenki posazek to caly miesiac pracy, stara moneta – dwa nawet. i to im daje sile, w tym caly sens szukania. hazard dnia powszedniego.