Wiosny

ameryka-poludniowa-komiks.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA 

Przysięgam, chciałam napisać o Tybecie, o magicznym powitaniu Tashe Delek, o sile, wieczności, przemijaniu i uśmiechu. Spisałam już nawet myśli, usnułam kilka akapitów. I nijak, nijak nie umiem pociągnąć tego dalej.
A wszystko przez to okno przy którym biurko stoi. Spojrzałam, drzewa za nim, niecierpliwe nabrzmiałe. Ostatnie sekundy szarości. Niebo wściekle błękitne. Ptaki się uwijają. Wiosna. Nagle serce rozdarła mi na pół. Bo ostatni raz wiosnę widziałam w Czytaj dalej Wiosny

220V

komiks-220v.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/KIBLE#

znamy sie juz tak dlugo, ze glupio o nim nie wspomniec. tym bardziej, ze budzi z zaspania powodzia niepewnosci. dzis, znowu sie udalo. panie, panowie, przedstawiam: prysznic elektryczny. fenomen ameryki. kwintesencja, majstersztyk, wisienka na torcie absurdow tutejszych instalacji. jak dziala kiedy juz dziala? instrukcja obslugi jest prosta. wlacz korek. odkrec wode. wykap sie. zakrec wode. korek i finito. napraaaawde? ciut bym ja zmienila…
1. poniewaz to spore ryzyko, przemysl jeszcze dwa razy, czy musisz sie juz kapac. musisz? no coz, to do dziela…
2. wlacz korek. zrob to ostroznie, bo to ze wisi na scianie wcale nie oznacza, ze od niej nie odpadnie. zanim jednak go wlaczysz, upewnij sie, czy jest suchy. mokre lubia iskrzyc, a iskrzac lubia kopac.
3. odkrec wode. tak, tak. to cos dziwnego w scianie, z boku, pol metra dalej wlasnie do tego sluzy. nie ma? szukaj na rurach, chocby i na zewnatrz. odkrec ja tylko troche, bo – tu pierwsze prawo prysznica – im mniejszy jest strumien wody, tym woda jest cieplejsza. ale! to nie takie proste! jesli stosunek zalezny cisnienie-temperatura pozwala sie wykapac – w czepkus urodzony lub to twoj szczesliwy poranek.
3a. drugie prawo prysznica: im wiecej urzadzen wlaczonych, tym woda jest zimniejsza. i chwila wyjasnienia. tu, wszystkie instalacje, to nie wiadomo dlaczego naczynia polaczone. jezeli wylaczysz komputer, swiatlo, ladowarke, no jednym slowem wszystko, co moze prad zabierac, twoj prysznic nagle ozyje naprawde cieplym komfortem. z tego samego powodu kiedy odkrecasz wode, swiatlo w lazience przygasa. to standard. nie panikuj. ale zaraz… cos nie tak… punkt drugi cie niepokoi? tak. trafne spostrzezenie. osobny korek to fikcja.
4. wykap sie. coz, jesli jakos juz jestes przy tym punkcie, ogromnie gratuluje.
5. czysciutko? zakrec wode. ale moment! poczekaj! rozejrzyj sie dookola. jezeli w lazience jest bialo i mokro od wody i pary istnieje niebezpieczenstwo, ze wszystko zawilgotnialo. jezeli jeszcze do tego pokretlo jest metalowe, zanim wode zakrecisz sprawdz wierzchem dloni czy mozna. nie kopie? droga wolna.
5a. gdyby jednak kopalo, wierzchem dloni sprawdz korek. nie kopie? odlacz prad.
5b. a gdyby i on kopal, zdejmij klapek ze stopy, wysusz i odlacz prad klapkiem. brak klapka? niech bedzie cokolwiek, co pradu nie przewodzi. nie masz? zawolaj tomka.
6. korek. 5a zazwyczaj sie sprawdza.
7. que limpio! que bueno! finito!

ilex paraguayensis

yerba mate.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/Mate02#

no tak, ten temat nie mogl sie nie pojawic. to ziolo zdobylo nasze serca jeszcze na ziemii ognistej, w kabinie wielkiego tira jadacego z ushuaia do rio grande. to byl poczatek kwietnia. od tamtej pory cierpliwie wkradalo sie w nasza codziennosc. dzis jest jej stalym elementem.
argentyna.
mate nie da sie wypic w biegu. to swietokradztwo, obraza. spieszyc sie, to jak nie szanowac przyjaciela, bo zgodnie z tradycja, mate nie pije sie samemu, ale w gronie najblizszych. i powoli. na tym polega urok picia. argentynczycy sa ortodoksami. kto zasmakowal w pipore, bedzie gardzil rosamonte, kto docenil tarqui, nie spojrzy na nobleze… jedyny punkt wspolny gustow, to fakt, ze ma byc con palo. palo to patyczki, con palo zas oznacza, ze do zmielonych lisci dodaje sie tez galazki. efekt? wspolpracujaca bombilla, wystarczy raz ja wkrecic w swiezo parzona yerbe i bez ciaglego martwienia, zatkana-nie zatkana, zajac sie odpoczynkiem. nie to co w urugwaju…
urugwaj.
tu mate sie pije non stop. urugwajczycy sie szczyca, na kazdym kroku podkresla, ze to w ich kraju wlasnie spozycie jest najwieksze. w parkach, na ulicach, w urzedach, sklepach, wszedzie, kazdy kto tylko przechodzi taszczy ze soba termos. tu mate jest dniem powszednim i w zwiazku z tym – komercja. jest mate odchudzajace, nasenne, na pobudzenie, jest slabe, jest mocniejsze…tak jakby to nie rytual, nie smak i nie aromat, a tylko efekt sie liczyl.
wolimy argentyne.

a przy okazji…
zebrana z wielu zrodel instrukcja obslugi. nie jest ani jedyna, ani najlepsza, ale ma ogromna zalete – nam zadzialala:)
bombilla (to ta rurka z sitkiem) – dobrze, zeby sie otwierala/rozkrecala, bo dzieki temu mozna ja latwo umyc.
matero/mate (po naszemu matejka) – moze byc drewniana, moze byc z tykwy. i jedna i druga, przed uzyciem nalezy przygotowac. proces nazywa sie curado i ma na celu oczyszczenie i uszczelnienie naczynia.
matejka drewniana – wnetrze nalezy nasmarowac maslem i zostawic na dobe. w miedzyczasie mozna zajrzec i w miejscach w ktorych maslo zostalo pazernie wessane polozyc kolejna warstwe. warto, zeby maslo bylo naturalne, bo przez jakis czas moze dawac troche aromatu.
matejka z tykwy – srodek wypelnic yerba, zalac jerbe wrzatkiem (to jedyny raz, kiedy uzywa sie wrzatku), a kiedy woda wsiaknie w ziolo, zalac mocnym alkoholem (bez skapstwa ale tez bez marnotrawstwa:), nam wyszlo, ze najmilszy jest rum. zostawic na 24 godziny. po tym czasie oproznic i lyzka oczyscic wnetrze z pozostalosci tykwowych. srodek zrobi sie gladki dopiero po kilku, kilkunastu uzyciach, jednak na poczatku chodzi o to,  zeby usunac luszczace sie warstwy tykwy.
gotowe.
parzenie:
po argentynsku, czyli kiedy mamy mate con palo, z patyczkami – wsypac yerbe (miedzy 2/3 a 3/4 objetosci matejki), wkrecic bombille, tak zeby dotknela dna i zalac yerbe woda o temperaturze 70-80 stopni (70 stopni to moment kiedy woda zaczyna „gadac” i puszczac male babelki). pierwsze zalanie, zgodnie z tradycja, nalezy do swietego tomasza. kiedy woda zostanie wchlonieta, zalac drugi raz, chwile odczekac i… tu kwestia gustu, drugie zalanie daje bardzo intensywny smak, niektorzy napar wypijaja a niektorzy wypluwaja. trzecie zalanie, zdecydowanie nadaje sie do picia i jezeli nie pijemy sami, zawsze nalezy do goscia. mate mozna zalewac wiele razy. tu znow kwestia gustu, kazdy w innym momencie stwierdza, ze mate sie wyplukalo i stracilo smak.
troche savoir vivre…
kiedy czestujemy:
– najpierw pija goscie, podajemy kolejne „zalania” zgodnie z kierunkiem wskazowek zegara az do momentu, kiedy przyjdzie nasza kolej. kiedy to sie stanie, pijemy, zwracajac uwage na to, czy napar jest wystarczajaco mocny, by podolac kolejnemu okrazeniu (poczestowanie wyplukana mate jest uwazane za brak szacunku, oznacza, ze gosc jest niemile widziany)
– matejke nalezy podawac tak, by bombilla byla zwrocona w strone goscia (powod jak wyzej)
– serwujemy mate do momentu, az wszyscy podziekuja
– wyplukanego, zuzytego ziola nie wyrzuca sie do smieci, ale na ziemie, oddaje sie je pachamamie – matce naturze.
kiedy nas czestuja:
– odmawiac trzeba delikatnie, bo zaproszenie do mate jest wyrazem przyjazni
– jesli juz sie zdecydowalismy pic, wypijamy cala porcje, niezaleznie od tego jak bardzo nas skreca gorycz naparu
– jesli chcemy pic dalej, oddajemy matejke bez slowa dziekuje. podziekowanie jest znakiem, ze mamy dosc i w kolejnym okrazeniu zostaniemy pominieci.

i tak to.

vamos a la playa

zeszyty strony-67.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/VamosALaPlaya#

km. 0*
o bogowie! tomek skreca noge.
km. 6
punta del este ciagnie sie nieznosnie kikutami wiezowcow.
km. 7
ocean wyrzucil na brzeg kilka poplatanych linami bambusowych tyczek. zyskujemy dwoch towarzyszy. tomek przedstawia: pako. raban.
km. 13
wiatr z polnocy. piach slizga sie, wije, pelza. uderza, kluje szpilkami ziarenek, wciska sie wszedzie. cala plaza tanczy wstegami podmuchow prosto w twarz.
km. 14
jeszcze nigdy, nigdzie tego nie czulismy. zmiana pogody nadciaga zdumiewajaco namacalnie. powietrze, jak woda, poprzeplatane jest cieplymi i zimnymi pradami. klejace powiewy goraca wypierane sa coraz czesciej przenikliwym chlodem. dziesiec metrow tego, pietnascie tego, piec tego, dwadziescia tego.
km.18
pusty bar na plazy. wieje, jutro ma padac. trudno, wlamujemy sie. jesli mamy jakos przetrwac, musimy miec ochrone.
km. 18
czwarta rano nadeszla ryczacym tapnieciem. na zewnatrz, zderzenie mroznego szalenstwa patagonii i nierozumnych skwarow amazonskiej dzunglii. nieprzerwana jasnosc blyskow, nieustajacy huk grzmotow. mimo otaczajacych scian, namiot caly fruwa, mimo dachu, caly jest zalewany wodospadami nawalnicy. minuty wloka sie nieznosnie, ogluszajacy niepokoj, niepewnosc czy ten barak zdola przetrwac. mimo ze slonce wschodzi o piatej, dzien nastaje dopiero przed dziesiata. zasypiamy. przebudzenie. cisza. droga wolna.
km. 26
idziemy biegnaca tuz przy plazy droga. rozmowa, ze do samego punta del diablo nie lapiemy stopa, jednak jesli ktos sam sie zatrzyma, wsiadamy sprawdzic, co los przynosi.
km. 26
minute pozniej los przynosi silvie i santiago w bialym, troche rozklekotanym ogorku. dziesiec minut pozniej – uzupelniony zapas slodkiej wody. godzine pozniej, na pozegnanie – regalo – prezent – sprasowana kostke przydomowej samosiejki. ot tak, taka mial santiago fantazje.
km. 33
do wykapania, kompletnego, z myciem wlosow i zebow tak naprawde potrzeba niewiele ponad litr wody. az ciezko uwierzyc.
km. 35
jose ignacio jest wioska. ma mniej niz tysiac mieszkancow. jednak nie ma tu zwyklych domow. wszystkie budynki poznaczone sa szyldami: architekt, dekorator wnetrz, agencja nieruchomosci, projektowanie kuchni, meble nowoczesne, antyczne… w calej warszawie nie ma takiego wyboru jak na tych kilku ulicach. poprzednie miasteczka wygladaly tak samo. a wszystko to po to, by budowac kolejne i kolejne luksusowe wille. za dziesiec lat, cale to wybrzeze bedzie mozna przejsc betonowym deptakiem.
km. 39
urugwaj ma trzy i pol miliona mieszkancow. na kazdego mieszkanca przypadaja cztery krowy. na kazdym krowim placku wyrasta od kilku do kilkunastu grzybkow. fernando powiedzial, zeby uwazac czym ludzie po drodze czestuja, bo czasem po kanapce z dzemem, zamiast do nastepnego miejsca mozna dojsc na druga strone rozumienia.
km. 40
mijamy ostania wille. ostatni bekitny basen i ustawiona przy nim strozowke. dobrobyt. szukamy definicji. dobry byt. bycie, zycie. czyli co? mieszkanie na kredyt, samochod, telewizor, praca, supermarket, kino, restauracja, wczasy, kolejny gadzet, pozwyzka. ekomomistom to wystarcza, ekonomisci sie ciesza. a my?
km. 46
sa jeszcze na swiecie miejsca, gdzie w powietrzu unosza sie tylko ptaki. zadnych slow, zadnych mysli. ludzie docieraja w nie rzadko. tak rzadko, ze powietrze pozostaje klarowne. czyste i wolne od snow.
km. 49
mala chatka. prosimy o wode. w chatce argentynka angielskiego i brazylijczyk polskiego pochodzenia. pieciominutowa dyskusja: dlaczego w obcym kraju, na emigracji, zyje sie latwiej, ma sie wiecej energii, robi sie rzeczy, ktorych u siebie by sie nie zrobilo, mniej sie narzeka. i wniosek. ze na swoj kraj jest sie skazanym. obcy – samemu sie wybiera. a to niezrecznie narzekac na wlasne wybory.
km. 52
ostatnia wbita w ziemie tablica z numerem telefonu i napisem vende, ziemia na sprzedaz.
km. 57
miejsca idealne, to takie, w ktorych idac, mozna w kazdej chwili, bez zastanawiania i schodzenia z drogi kucnac i zrobic siku.
km. 59
na lace trzeba bardzo uwazac, zeby nie wejsc w ptasie gniazda pelne pstrokatych jajek.
km. 62
pastwiska sa ogrodzone. kiedy idziemy, wszystkie, jeszcze raz, wszystkie krowy podbiegaja do ogrodzenia i nie spuszczajac z nas oczu ida rownolegle. przy czwartym pastwisku nie wytrzymujemy. stajemy. one staja. cofamy sie. krowy sie cofaja. biegniemy. biegna. podchodzimy do ogrodzenia. poploch, uciekaja kilka metrow. za moment ciekawosc, wracaja. jak w cyrku.
km. 67
noc przy drodze. rano, jeszcze przed sniadaniem dyskusja o posagach, o miejscach na swiecie, gdzie kobiete trzeba kupic i o miejscach gdzie trzeba zaplacic – dac posag, by ja wzieli. potem o poligamii. ze w zalozeniach moze i nie taka zla, ze jest wrecz uprzywilejowaniem kobiet, bo eliminuje zdrade i nie pozwala na bezkarne pozostawienie kobiety samej z dzieckiem.
km. 67
zwierzeta tu i w miejscach, gdzie sa ludzie. pozornie nie ma roznicy. i tu i tam podchodza blisko, nie czuja strachu. jednak tu zatrzymuja sie z ciekawosci. przysiadaja i nas ogladaja. a kiedy sie znudza, odchodza do swoich spraw. w torres del paine, w tatrach zwierzeta traktuja czlowieka jak karmidlo. czlowiek oznacza jedzenie. to widac nawet w zachowaniu mrowek. tu, kompletnie zignorowaly zostawiony przy ich sciezce brudny garnek. przechodzily obok, dzwigajac kawalki listkow. na polu namiotowym, na ktorym teraz to pisze, nie mozemy sobie dac z nimi rady. ten sam garnek, po minucie pokrywa sie czarna warstwa zarlocznego rozbiegania.
km. 67
na czterech najblizszych drzewach udaje nam sie doliczyc siedemnastu gatunkow ptakow.
km. 75
od dwoch tygodni, od kazdego spotkanego urugwajczyka slyszymy, ze nie damy rady przejsc wybrzezem, bo jezioro rocha jest polaczone z oceanem. jest gleboko i niebezpiecznie. hector, straznik rezerwatu kreci glowa z niedowierzaniem: ale macie szczescie, ostatnie dwa tygodnie byly bardzo suche. trzy dni temu wylonil sie waski piaskowy przesmyk. pojutrze juz go pewnie nie bedzie, bo zapowiadaja deszcze. przechodzimy sucha stopa.
km. 80
zastanowienie, jaki jest najmniejszy dystans po ktorym jest sens odpoczac. kilometr… byc moze. ale co metr juz nie, bo czlowiek sie umeczy siadaniem i wstawaniem.
km. 82
zlosc. ogrodzenia zdaja sie ciagnac az po pacyfik. nagle wrazenie, ze cala ziemia, jak sznytami, pocieta jest bliznami ogrodzen. a wewnatrz nich ludzie podlewaja i kosza zludzenie bycia pepkiem swiata. niedlugo rzeki, drzewa, pola, wyspy bedziemy ogladac tylko na filmach. i nie dlatego, ze znikna, ale dlatego, ze zostana otoczone murem z wyrytym na nim „propriedad privada”.
km. 90
la paloma. z punta del este piec dni drogi albo… godzina jazdy samochodem. i mysl, ze jak wrocimy do polski, bedziemy chodzic na spacery… na mazury.
km. 90
cztery czterolistne koniczyny.
km. 100
pani w sklepie, do wszystkich przychodzacych zwraca sie po imieniu. jestesmy wydarzeniem dnia. z mochilleros – backpackersow, plecakowcow, awansujemy na camineros – wedrowcow.
km. 105
przyplywy sa smutne. przyplywy wyrzucaja na plaze cale gory smieci.
km. 106
pulapka. malenka, niepozorna rzeczka snuje sie miedzy drzewami. zatrzymuje nas na ponad godzine. wody w niej tyle co nic. ale kiedy postawi sie stope, ta nagle wpada po kolano, po udo. zmieszany z mulem piach zasysa wszystko, co do rzeczki wpadnie. to dlatego jest tak czysta. kombinujac, wspierajac sie na kijach, z ledwoscia przechodzimy.
km. 107
znajdujemy pilke. idziemy za nia. nie mamy pojecia jak to sie dzieje, ale kopnieta pilka zawsze znajduje najlepsza droge, wtacza sie na najtwardszy piach.
km. 113
noc zimna. bardzo zimna. juz wieczorem, kiedy zaszlo slonce bylo ciezko. jednak poranek byl bezlitosny.
km. 113
ani slodka, ani slona woda nie myje garnkow tak dobrze jak piach. najpierw wilgotny, gruby, potem coraz drobniejszy i suchszy. lsnia jak juz dawno nie. wschodzace nad oceanem slonce gladko slizga sie po denkach.
km. 114
pierwszy spotkany na plazy czlowiek. gauczo na koniu. gdyby zobaczyl ufo, bylby chyba mniej zaskoczony. czlowiek w tej okolicy to wydarzenie, ale czlowiek idacy, pieszo, nie, nie na koniu, samochodem tez nie, nie nie mamy quada, idziemy p i e c h o t a, wie pan, nogami, pieta palec, pieta palec, dajemy slowo, dziala…
km. 114
spytany o dystans do cabo polonio, najblizszej ludzkiej osady, gauczo mysli, mysli i odpowiada: ponad dwadziescia, jakies dwadziescia piec kilometrow. o-o.

/no wiec tak: idziemy na wariata, wbrew wszystkim po drodze stwierdzeniom: niemozliwe. owe stwierdzenia zazwyczaj popierane sa argumentami: demon numer jeden – laguna rocha, nie do przejscia, za laguna krocza dziarsko wiosenne, bardzo silne wiatry, wiosenna kaprysna, zmienna pogoda, upaly na spolke z zimnem, brak sklepu!!!, tak, tak i… drogi!!!, tak, tak, tuz za tym absurdem, juz truchtem, przyplywy, ujscia rzek, brak miejsc do spania, brak ludzi, dzikie zwierzeta… eh, dlugo by wyliczac. dla nas – co argument, to zacheta. ale tak czy siak, idziemy na wariata, bo kto wie, moze maja racje. poza tym, wyszlismy z zalozenia, ze idac plaza trudno sie zgubic, wiec idziemy bez porzadnej mapy. a to oznacza, raz: brak informacji, gdzie mozemy znalezc slodka wode oraz dwa: brak informacji, jakie naprawde dystanse mamy do przejscia. a poniewaz wszystko, jedzenie, wode, niesiemy na wlasnych plecach, informacje te sa dosc istotne. a teraz powrot do gauczo/

km. 114(??????)
o-o. z naszych wyliczen (orbita saturna dzielona przez polowe trajektorii marsa, mnozona razy widzimisie grafika nanoszacego wzorki na mape wydawana przez urugwajskie ministerstwo turystyki) wynikalo, ze zostalo kilometrow pietnascie. dzien drogi. mniej wiecej na tyle jestesmy przygotowani. jesli ten pan ma racje, to znaczy, ze przez ostatnie dwa dni zamiast trzydziestu kilometrow przeszlismy dwadziescia. jesli idziemy dziesiec dziennie (nie wierze, nie wierze, nie wierze), to w cabo bedziemy za trzy dni. jedzenia i wody mamy na dzien. acha.
km. 118(?????)
przynosze pecha pingwinom. wszystkie trzy, jakie w zyciu widzialam, byly martwe.
km. 120(????)
znajduje bambusowe tyczki. zyskujemy dwie towarzyszki. przedstawiam: karolina. herera.
km. 123(???)
tempo przemieszczania nie zalezy od dystansu, ale od tego, jak pieknie jest dookola.
km. 127(??)
wielorybow wciaz nie. tylko foki slodko baraszkuja w falach.
km. 133(?)
piekny jest ten swiat.
km. 137(!)
cabo polonio!
km. 137
mlody hipis, prowadzacy jeden z dwoch w cabo sklepikow o malo nie rzuca nam sie z radosci na szyje, kiedy mowimy ze w polsce juz nie ma wojny. a we wloszech? tez nie? niemozliiiiiiiwe. azja? do azji nie jedzcie, oni tam wszyscy tadadadada!
aaaa… no to jeszcze dwa jablka poprosze.
km. 138
znaleziona na plazy pilke zostawiamy dzieciakom.
km. 138
w cabo polonio nie ma pradu ani biezacej wody. nie ma i nie bedzie, bo jest zakaz doprowadzenia, bo cabo to rezerwat.
km. 138
aaaa!!!!!! aaaa!!!!!!!!! aaaaaa!!!!!!!!!!!!! aaaaa!!!! w i e l o r y b y!!!!! przy samym brzegu!
km. j.w.
aaa!!! pierwsza kapiel w atlantyku zaliczona!
km. 140
najlepiej idzie sie po drobnym piachu, po samej granicy najdalszej fali. najlepiej idzie sie w czasie odplywu. najlepiej idzie sie, kiedy brzeg nie jest stromy. najlepiej idzie sie z wiatrem w plecy. dzis zadne z czterech „najlepiej” nie wystepuje.
km. 141
psuje nam sie aparat 🙁
km. 142
murphy chichocze. daleki horyzont zasnuwaja stalowe chmury. swiatlo staje sie niesamowite, nie do opisania, przepiekne. promienie sloneczne przebijaja sie przez nabrzmiale kumulusy, biel cabo polonio wycina sie z szarosci nieba. nic, tylko stac i robic zdjecia.
km. 145
murphy rechocze. punta castillo grande to oble, niewiarygodne, bajkowe glazy rzucone na schodzace prosto do oceanu pustynne wydmy. to na dole. na gorze, natura szaleje. najwyzsze chmury suna na polnoc, nizsze stoja w miejscu, najnizsze pedza na poludnie. niebo zamienia sie w nieustannie rozblyskujacy, nieokreslony kociol. z ktorej strony wieje? nie sposob powiedziec, w ktora strone zmierza? nie wiadomo. a my… od godziny idziemy w stumetrowej dziurze blekitu. my mamy slonce na twarzach. na nas nie spada ani jedna kropla deszczu. przeciez nikt nam w to nie uwierzy…
km. 146
murphy peka ze smiechu. niebo podzielone na pol. na zachodzie, nieskazitelny zachod slonca. na wschodzie szalencza burza. my po srodku. piecdziesiat metrow w prawo i stoimy w deszczu. piecdziesiat metrow w lewo, ani kropli. siadamy i siedzimy bez slowa. nie mamy sily tego widziec. mozgi i dusze nie nadazaja przerabiac takich ilosci piekna. i wtedy, nad nami, nie, nie na horyzoncie, tuz tuz nad nami, wyrysowuja sie na niebie dwie ogromne tecze. ratunku!
km. 147
milton ma 65 lat. wyglada na dwadziescia mniej. weszlismy na chwile, zostalismy pol dnia. milton jest hipisem. ale nie takim jak hipisi w cabo polonio, on ma hipisowska dusze i hipisowski zyciorys. jego podzielone na 26 letnie cykle zycie przegnalo go po barwnych bezdrozach san francisco lat szescdziesiatych. wiecie, naprawde, nie ma rzeczy niemozliwych. pamietam jak tych kilka par wymyslilo sobie ruch. my na nich patrzylismy i machalismy rekami. a oni uparcie, ze oni sa hipisi… co bylo dalej, sami wiecie. po dwudziestu szesciu latach w stanach, milton wrocil do urugwaju. tu przemyslawszy wszystko, co po drodze zobaczyl, napisal ksiazke „spiritual navigation in the invisible world” (duchowa nawigacja po niewidzialnym swiecie). w zyciu chodzi o to, by okielznac przeciwnosci. oj, dlugo by opowiadac…
na droge dostalismy cztery razowe ciapaty.
km. 148
znow mamy psy. to juz chyba czwarte w tej drodze.
km.150
po raz kolejny, przyplyw przyniosl tony smieci. ziemia powinna sie zatrzymac i tubalnym glosem ryknac: nie rusze sie, dopoki tego wszystkiego nie posprzatacie.
km. 153
nie wierzymy, aparat znow dziala.
km. 154
nawet stopery w uszach nie pomogly. noc nieprzespana, bo…zaby, swierszcze, ptaki, kumkaniopluski, zawodzenia, swisty, stukoty, szelesty, wiercenia… lekcja numer xyz: never-ever-przenigdy nie funduj sobie spania przy mokradlach.
km. 155
chmurzy sie, wieje, pada. spytani o pogode na najblizsze dni, ludzie odpowiadaja: mas o menos como hoy (mniej wiecej jak dzis). eh…
km. 158
mas o menos jak dzis oznacza sliczne, blekitne niebo. obok nas strumien. te strumienie sa dziwne. to jest tak: wije sie miedzy wydmami koryto rzeki. na pierwszy rzut oka jest cale wyschniete, ale kiedy pojdzie sie kawalek, okazuje sie, ze mozna znalezc wode. nie wiadomo jak, nie wiadomo skad wyplywa, ciurka sobie kilka, kilkanascie metrow i znika w piasku. dzis, te kilka metrow zatrzymuje nas na kilka godzin. pranie, mycie, picie do woli. to picie do woli jest chyba najprzyjemniejsze.
km. 160
znow dziko. znow jedyne ludzkie slady naleza do nas.
km. 163
musimy cos zmienic w naszym nudnym, monotonnym zyciu. zamieniamy sie. dzis tomek idzie pierwszy.
km. 166
kiedy wchodzimy na wydmy, ptaki zrywaja sie i zaczynaja latac nad nami jak nad drapieznikami. pikuja z dzikim wrzaskiem tuz przy naszych glowach, wzlatuja na moment, cichna i znow atakuja. wycofujemy sie. chyba nie dociera do nich, ze mamy gdzies ich jajka.
km. 170
mas o menos pogoda jak dzis to skwar nie do wytrzymania i wiatr prosto w twarz. kazdy krok zaczyna byc kraszony bezradna wsciekloscia. swiat sie rozciaga. okreslenie kilometr to bzdura. powinno byc: kilometr w sloncu, kilometr asfaltem, kilometr sniegiem, kilometr rowerem, kilometr samochodem… dopiero wtedy pojawia sie odrobina precyzji.
km. 177
dyskusja o religii… nagle: jezus? on byl mlodszy ode mnie, on mnie gowniarz uczyc nie bedzie. i zaraz potem, wiesz, to juz jestes w tym wieku, ze powinnas bez problemu po wodzie chodzic.
km. 179
o-o. zimne prady. dookola blekit nieba, wiatr prosto w nos… skads to znamy…
km. 183
w glebi, za wydmami jakies zabudowania. poniewaz nic nie wskazuje na zalamanie pogody, postanawiamy nie odchodzic od nich zbyt daleko. najblizsze dwanascie godzin pokaze, czy paranoja, czy intuicja kaze nam tu zostac i bardzo uwaznie wybrac miejsce noclegu.
km. 184
czerwony zachod slonca. cieplo, niemal bezwietrznie i jak okiem siegnac, niebo nie skalane nawet jedna chmurna smuga.
km. 184
bedzie niecenzuralnie… jebut! mimo ze namiot z kazdej strony otoczony jest gestwina krzakow, jego scianki laduja nam na twarzach. pierwsza w nocy, kompletna ciemnosc. tomek z trudem wyczolguje sie na zewnatrz. tam, wiatr, jak psychopata w napadzie szalu porywa wszystko, co stanie mu na drodze. na smolistym niebie, w oddali migocza luny blyskawic. z powrotem do namiotu. lezymy, czekamy, moze przejdzie bokiem, moze minie. pierwsza trzydziesci. czas wlecze sie nieludzko. nie mija. po drugiej, chwila ciszy, chwila nadziei i – jebut! tym razem z taka sila, ze podmuchy sprzed godziny wydaja sie dziecinna igraszka. zawieszenie. jesli zostaniemy, nie wiadomo co sie stanie, to juz nie chodzi o podarty namiot, chodzi o nas, dookola wszystko lata. jesli zaczniemy sie zwijac, nie wiadomo, czy w tym chaosie damy rade sie spakowac, znalezc droge, dojsc do ludzi, dobudzic ich, przekonac, zeby wpuscili… zawieszenie i niepewnosc. w koncu decyzja, idziemy, bo z dwojga zlego, niepewnosc czynna jest znosniejsza niz niepewnosc bierna.
km. 184
w skrajnych warunkach w czlowieka cos wstepuje, jest jak maszyna logicznie wykonujaca kolejne potrzebne ruchy. zadnych zbednych, zadnego marnotrawienia. po kwadransie stoimy z plecakami na plecach i bambusowymi tyczkami w dloniach.
km. 184
witamy w piekle. swiatlo czolowki ledwie dosiega najblizszych dwoch, trzech metrow, wiatr, coraz bardziej bezwzgledny, sprawia, ze kazdy krok jest walka, co chwile trzeba przystawac, wbijac tyczki gleboko w piach, kulic sie, zapierac i przeczekiwac najsilniejsze podmuchy. idziemy na pamiec, w ciemnosci ciezko wyczuc odleglosc, z wszechobecnego huku nie daje sie wyluskac podpowiadajacych kierunek uderzen oceanu, staramy sie isc prosto i dolem wydm. z gory natychmiast zrzuca, sypie zwirem w oczy, rani kazda odslonieta czesc ciala.
km. 183,5
znajdujemy na piachu wglebienia przypominajace slady samochodu. probujemy. rozwidlaja sie. ene-due-like-fake… w prawo. dalej. uda sie, uda sie, uda sie…
km. 183
udalo sie. jest siedlisko. troche przerazajace, surrealistyczne, bez ludzi, ale jest. zaczynamy krazyc miedzy rozpadajacymi sie szopami, jeczacymi, blaszanymi zabudowaniami, schodami prowadzacymi donikad, polamanym krzeslem z wbita w nie maczeta, pustymi butelkami, rozrzuconymi deskami, przerdzewialym samochodem, poobdzieranymi, wielkimi lodowkami na ryby… w koncu znajdujemy najbardziej osloniety od wiatru, najbardziej zadaszony kawalek zabudowan i modlac sie, zeby nie zaczelo padac idziemy spac.
km. 183
sni mi sie brad pitt. mowi po polsku i jest spod sieradza.
km. 183
trzy tygodnie szargania plecaka po plazy, piachu, trawie i nic. jedna noc w miejscu tknietym reka ludzka i jest caly uswiniony.
km. 185
dlaczego w lesie, na plazy, na lace nie ma kurzu a na polce w domu jest?
km. 187
blisko.
km. 189
coraz blizej
km. 190
iiiiiiha!!!!!! punta del diablo! doszlismy!
km. 191
dwie napotkane na plazy panie pytaja przerazone, gdzie spedzilismy ostatnia noc. wczorajszy, pomaranczowy stopien zagrozenia wiatrem jest przedostani. ostatni, czerwony zarezerwowany jest dla tornad. to oni tu maja tornada?
km. 196
nie umiemy jeszcze wrocic do cywilizacji, na noc idziemy na plaze.
km. 197
o poranku oddajemy atlantykowi naszych towarzyszy: pako, rabana, karoline i herere.
km. 197
miedzy nami i europa jest tylko ocean. od ponad pol roku nie bylismy tak blisko polski. stajemy na brzegu i sie drzemy, ja: maaa-maaa!, tomek: maa-maa! taa-taaa! piooot-rek! koooo-cham-cieeee!!!!

* to jedyny kilometr okreslony dokladnie. cala reszta, na oko. w zaleznosci od zrodla, ta droga ma od 197 (nasze zaznaczenia na mapie) do 215 (pani w informacji) kilometrow.

fasion, fasion, fasion

vamos a la playa.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/PuntaDelEste#

w polowie drogi miedzy brazylia i argentyna znajduje sie letnia strefa lansu. punta del este jest fenomenem, luksusowa dziwka, bez umiaru zaprzedana bogactwu i proznosci, banka mydlana, pekajaca wraz z koncem sezonu. napisze za przewodnikiem: „ok, plan jest taki: pokryj cialo czekoladowa opalenizna, napompuj na silowni, nasmaruj olejkiem i wyloz na jednej z plaz punta. a kiedy juz masz to za soba, kiedy dzien zniknie za horyzontem, wystroj w najnowsza kolekcje chanel i wytrzes w jednym z modnych, nocnych klubow. yeeeaaah.”
punta del este z kazdym rokiem pochlania kolejne kilometry wybrzeza. wysokie wiezowce, wille, dyskoteki, sklepy, kasyna rozlewaja sie wzdluz plaz luksusem na sprzedaz. tu, moralnosci pilnuje tylko jedno przykazanie: posiadam, wiec jestem. byc, rozumiec, wiedziec, zostalo zamienione na miec, wygladac, pokazac. wszystko, od promenad wzdluz brzegu oceanu, przez restauracje, hotele, butiki znanych projektantow, az po port i najblizsze wyspy, zostalo podporzadkowane wyscigowi posiadania.
niezaleznie od pory roku, punta del este jest karykatura. w sezonie, w grudniu i styczniu – napompowanym do granic nadecia jarmarkiem proznosci. przez pozostale dziesiec miesiecy – szarym, porzuconym jak zabawka trupem. ogromne, luksusowe jachty glucho szczekaja w porcie, kilkunasto, kilkudziesieciopietrowe apartamentowce strasza nocnymi, czarnymi oczodolami okien, ogromne wille, baseny, korty ziona pustka, drzwi sklepow, hoteli, restauracji zdobia tabliczki zamkniete, zamkniete, zamkniete. ulice wygladaja jak pozbawiona zycia makieta. bez dzwiekow, bez ludzi. gdzie indziej mozna by przejsc obok tego obojetnie, jednak tu, caly ten ogromny przepych zmusza do zastanowienia: czy to mozliwe, czy naprawde-naprawde, ludzie buduja te ogromne wille, kupuja apartamenty dla spedzenia w nich dwoch, moze trzech tygodni w roku? w glowie sie to nie miesci. tyle zachodu, tyle wysilku tylko po to, zeby pokazac najnowsze okulary i torebke, tlumowi, w ktorym nikt, i tak niczego poza samym soba nie widzi.

montevideo

zeszyty strony-66.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/Montevideo#

montevideo ma pecha.
teoretycznie ma wszystko. niecodzienne polozenie – rzezbiony wzgorzami cypel wtula sie w nurt rio de la plata, niesamowita, kolonialna zabudowe – rzesze wloskich, hiszpanskich, francuskich architektow urzeczywistnialy tu swoje najsmielsze idee, ma ciekawa historie, dlugie kilometry otaczajacych miasto plaz, mnostwo parkow, bulwarow i deptakow, przyjazny, dzielony porami roku klimat.
teoretycznie ma potencjal. usadowione na styku kultur i tradycji, jak zadne miasto na tym kontynencie, moze czerpac z temperamentu rio, z europejskosci buenos. teoretycznie mogloby byc perelka, kwintesencja tego, co je otacza, mala argentyna, mini europa i brazylia w jednym. ale nie jest. swoj potencjal zamienilo na kompleks. teoria rozmydlila sie w praktyce, mimo nieustajacych prob, montevideo pozostaje blade. nie tetni, nie ma energii, jest zaspane i… zapite. na trzezwo – nieznosne. nudne i nijakie. mimo, ze dusze by za to oddalo, nie jest wielkim buenos, nie jest goraca brazylia, nie jest europa. zamiast czerpac z wplywow, zbudowac na nich swoja wlasna, niepowtarzalna, kolorowa mozaike kultur, ono przez te wplywy zostaje wyzute, wyssane z tozsamosci, z charakteru. jest jak zmeczona poezja, duch, miasto widmo. sprawia wrazenie, jakby jego tworca nie mial sily, umiejetnosci dokonczyc dziela. tu zaczal – zostawil, tam wymyslil – zapomnial, fascynacja – zniknela, energia – gdzies prysla… jest troche jak pijak-filozof z wielka dusza poety. brukuje swoje pieklo ideami, checiami, slomianym zapalem. nie ma w nim konsekwencji, sily, spojnosci.
nie ma puenty.

dia del patrimonio

DSC_5001.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/MontevideoDiaDelPatrimonio#

i znow sie okazuje, ze glupi zawsze ma szczescie. kto by tam sprawdzal daty swiat, fiest, dni waznych i wazniejszych… dzien dziedzictwa narodowego trwa dwa dni. oficjalnie. bo nieoficjalnie rozpoczal sie juz w piatek. dla nas – stwierdzeniem prowadzacego autobus kierowcy: dalej nie jade. coz, nie to nie, pojdziemy sobie sami. urugwajskie zloto – cana 33 grzala serca, chyba musielismy juz wczesniej wyczuc swiateczne podniecenie, wieczor byl cieply, weekend dopiero sie zaczynal, pora na spacer idealna. daleko nie doszlismy. juz za pierwszym rogiem zostalismy bezlitosnie wciagnieci w wir szalenstwa. muzyka, bebny, platformy a na nich… zaraz, zaraz, ostatniego ladyboy’a widzialam chyba w tajlandii… rozgladamy sie, raj! jestesmy w samym srodku teczowej parady, panie panom moglyby nog pozazdroscic, panowie paniom chyba wszystkiego zazdroszcza, ale kto by teraz o tym myslal, lyk rozgrzewajacy i wir i szalenstwo. na plaza de cagancha – stop. nie mamy zreszta wyjscia, bo ludzi cala masa, koncerty, male grupki skupione wokol bebnow, tchnienie brazylii, afryki, tance dzikie, przedstawienia, sprzedawcy, caly plac tonie w toastach i znika w haszyszowym dymie. oj bedzie jutro glowa bolala…
boli. ale jak! ale co tam, tam znow bebnienie za oknem, przeciez sie nie poddamy, zbiorka i raz dwa trzy, na dwa juz znacznie lepiej, ulica znow pelna przygod, a te przygody, no prosze, w piora przystrojone, w cekiny, we wstazeczki i… o-o… i w nic wiecej! obcasy stukaja o chodnik, ciala rytnicznie drgaja, o boze, ameryka! dzien miga, przelatuje, znow nie wiadomo kiedy, wsrod grajkow, precli, przedstawien, juz wieczor? cisza nocna.
niedziela na szczescie deszczowa, wiatr, zimno, swiety spokoj, snujemy sie nozka za nozka, z muzeum na wystawe z wystawy do muzeum, w ten weekend wszystko za darmo, otwarte, dla kazdego, pamietaj, dzien swiety swiecic, no dobrze, do kosciola, idziemy, prosze bardzo, tam czeka na nas zwienczenie, nagroda za trudy i znoje, orkiestra symfoniczna wlewa nam w dusze dzwieki, klasyki, bebny, dudnienia, skrzypeczki, fleciki, alty, basy, talerze i dzwonki… tadammm! wrzawa, brawa, oklaski i… sen.
co za dzien…

dulce de leche

DSC_5049.jpg

nie wiem jak ty, ale ja w krowkach najbardziej lubie ten rzadko spotykany, lejacy sie srodek. wiesz, to jest caly rytual. zaczyna sie juz w sklepie, kiedy ze szczelin pamieci wyluskuje sie wspomnienie pojemnikow wypelnionych tajemnica slodyczy. stoja na wysokosci moich oczu, ja sama ledwo siegam do lady, mama stoi obok, wyciaga kartki z portfela, jest poczatek miesiaca, swieto, caly kilogram, akurat rzucili a ja jestem wdzieczna mamie, ze nie wymienia moich kartek slodyczowych na cukier czy alkohol. rodzice magdy wymieniaja. smutno. kolejka jest dluga, idzie powoli, bo pani sie nie spieszy a jeszcze musi wycinac z kartek male kwadraciki i ukladac je w odpowiednich przegrodkach albo spinac spinaczami. troche sie denerwuje, czy kiedy przyjdzie nasza kolej cukierki jeszcze beda, czesto sie zdarza, ze nagle sie koncza, zazdroszcze tym wszystkim, ktorzy zadowoleni odchodza od kasy z papierowymi torbami wypelnionymi po brzegi. slinka cieknie, staje na palcach, obserwuje metalowa lopatke wprawnie nagarniajaca cukierki do torebek, probuje liczyc ile jeszcze osob przed nami i porownywac z nagarniana iloscia, dzielic, mnozyc i zgadywac czy starczy dla nas czy nie. wtedy sie nie zastanawialam jakie beda, rytual odkrywania odbywa sie pozniej, w domu, a tam, w sklepie, nie jest wazne jakie sa, grunt, zeby byly. dzis juz na dzien dobry kaprysze. staje, koncentruje sie, dokladnie ogladam, badam papierki. to wazne, bardzo wazne, bo papierki duzo zdradzaja. te z ciemnymi plamkami tluszczu z gory odpadaja, te zupelnie suche tez. z nadzieja wyszukuje takich, z ktorych wylala sie odrobina nadzienia. to niemal pewniaki. nieczesto sie zdarzaja, ale poszukac warto. krowka idealna jest z wierzchu twarda, ale nie chrupiaca, troche gumowata, nie za bardzo, bo te zazwyczaj cale sie ciagna. od ciagniecia sa tofi. w krowce idealnej, pod niezbyt gruba skorupka kryje sie nadzienie. delikatne, slodkie, lejace. rozkosz. rarytas. kiedy uporam sie z papierkami, biore cukierki do reki, delikatnie naciskam i szukam tych nieznacznie uginajacych sie pod palcami. zupelnie twarde sa stare, albo za bardzo przecukrzone, nie bedzie z nich pozytku, nie maja wnetrza. sprzedawca patrzy, czeka, w koncu nie wytrzymuje, mowi, ze moge sprobowac. nie zna sie, to nic nie da, bo kazda krowka jest inna. to, ze trafie wlasciwa kompletnie o niczym nie swiadczy, to ze niewlasciwa, oznacza jeszcze mniej. w koncu, po dlugiej debacie, po wszystkich za i przeciw podejmuje decyzje. z niepewna, ogromna nadzieja wybieram trzy czy cztery. z niepewnym, ciezkim sercem zostawiam cala reszte. ide. sprawdzanie w biegu to skandal, sprawdzac trzeba spokojnie. trzeba usiasc i w zaleznosci od nastroju, od stanu ducha przygotowac sie na najlepsze. albo na najgorsze. kiedys wygrywal lakomy optymizm, jak nie ta, to nastepna, zjem wiecej. potem filozoficzny pesymizm wiodl prym, wole byc milo zaskoczona niz sie zawiesc, na pewno sa niedobre. z czasem wymagania rosly, czlowiek zagoniony, chcial miec wszystko od razu. od razu i najlepsze. a kiedy takie nie bylo, to zloscil sie i zzymal, bo psulo caly dzien. dzis, slodko sie przekomarzam z tymi wszystkimi myslami. wyciagam cukierki, patrze. i tak mam je tylko cztery. przypomina mi sie dziadek. zjadal sniadanie, po warszawsku, zaczynajac je i konczac piecdziesiatka wodki, wypalal papierosa a potem krzyczal do babci: cipciu, daj mi landrynke! zebow nie mial, na niemcach stracil, wiec ja cierpliwie ciumkal z zadowoleniem wzdychajac: a bo ja lubie miec slodko w buzi. mi chodzi o cos wiecej. to odwijanie papierka. dzieciece rece juz tu sie packaly, nie bylo rady, jedzenie krowek zawsze oznaczalo, ze wszystko dookola bedzie klejaco ucukrzone. najlepszym sposobem byl piasek, zapiaszczone palce przestaja sie lepic. teraz ostatnie sprawdzenie, skoncentrowane spojrzenie, jak by sie krowke chcialo przeswietlic, jak by sie chcialo na wylot wszechwiedze przeszyc, przez chwile byc jasnowidzem, wrozka odgadujaca przyszlosc. ugryzc czy rozlamac… rozlamuje sie na pol, trzeba to zrobic umiejetnie, zeby nie zgniesc, ale tez jesli cukierek jest dobry, nie rozlac, nie stracic drogocennego nadzienia. kiedy sie uda, sa dwie male uczty. najpierw z jednej, potem z drugiej polowy powoli wysysam lejacy sie srodek. gryzienie jest trudniejsze. delikatnie, kawalek po kawalku trzeba usuwac dluzsza scianke, az do momentu dobrniecia do sedna. kiedy to sie stanie, chwile czekam, rozpuszczam w ustach ostatnie grudki, pozwalam smakowi troche zblednac i wzdychajac szczesciem, rozplywam sie w przyjemnosci. swiat znika i lekko wirujac przywiewa dzieciece marzenie. zeby miec… oj, ile bym chciala? ale jak bym mogla chciec az tyle ile chce? to, to ja bym caly sloik chciala, ten taki od ogorkow!
dulce de leche ma wielkosc sloika od ogorkow. slodkie nadzienie po brzegi wypelnia pollitrowy pojemnik.
wiesz, nawet w urugwaju marzenia sie spelniaja.