Wiosny

ameryka-poludniowa-komiks.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA 

Przysięgam, chciałam napisać o Tybecie, o magicznym powitaniu Tashe Delek, o sile, wieczności, przemijaniu i uśmiechu. Spisałam już nawet myśli, usnułam kilka akapitów. I nijak, nijak nie umiem pociągnąć tego dalej.
A wszystko przez to okno przy którym biurko stoi. Spojrzałam, drzewa za nim, niecierpliwe nabrzmiałe. Ostatnie sekundy szarości. Niebo wściekle błękitne. Ptaki się uwijają. Wiosna. Nagle serce rozdarła mi na pół. Bo ostatni raz wiosnę widziałam w Buenos Aires, w Colonia del Sacramento, w Montevideo.
Trzy i pół roku temu.
Tęsknotą porzuconej kochanki zatęskniłam za Ameryką. Tam, teraz jesień nieśmiało kolorami szeleścić zaczyna.

Buenos Aires
Czas zatrzymany, żywe kadry minionego. Starsi panowie postukując laseczką, energicznym, tanecznym krokiem przechadzają się po ulicach i parkach, pogwizdując, podśpiewując. Rozmarzeni, zawieszają filuterne spojrzenia na rozkołysanych biodrach mijających ich kobiet. Przystają na moment, poprawiają rozwianą jedwabną apaszkę, poprawiają kapelusz i ruszają dalej nasyceni pięknem. Coś, co gdzie indziej, w innym wykonaniu mogłoby być odebrane jako wulgarna zaczepka, tu jest czystym podziwem, staje się komplementem.
Dystyngowane staruszki w eleganckich kapeluszach, podkreślających szyk pozostałych dodatków: torebek, butów, szali, rękawiczek. Fryzury precyzyjne, makijaże nienaganne, ruchy, mimika i gesty zalotnie powściągliwe. Przysiadają co rano w kawiarence na rogu i aż do południa, dyskretnie komentując przepływający obok świat, delektują się niewielkim śniadaniem.
Przepiękny, wciąż żywy świat dam i dżentelmenów.

Santiago de Chile
Życie toczy się na placach. Około dziesiątej, jedenastej zaczynają się zapełniać kamienne ławki, trawniki, łuki fontann, stoliki szachowe. Wiodące do placów uliczki wypełnia turkot kół przenośnych mini kramików. Z gzymsów zdobnych kamienic zlatują wyposzczone nocą gołębie. Nim wybije południe cały plac już gaworzy, uchyla kapelusza na widok znajomych dam, przechadzających się z wolna, wyszukujących plam cienia latem i plam słońca zimą. Trochę jak w dawnych czasach, na te place się nie przychodzi, ale się na nich bywa, pokazuje.

Wszędzie na ulicach Santiago niewidomi. Nigdy, w żadnym mieście nie spotkaliśmy ich aż tylu. Właściwie każdego dnia mijamy co najmniej kilku, wyszukujące drogę cienkie białe laski co i raz migają między stopami przechodniów. Skąd taka ich ilość? Pojęcia nie mamy, jakoś nam umknęło, żeby o to spytać.

Na ścianach kolorowo. Graffiti, wklejki, malunki. Kontrastują z zamgleniem. Gdzieniegdzie miejsca – obrazy: zapomniana aleja, zabudowana starymi willami. Na otaczających je murach bluszcz i malowidła. Ciągną się aż po horyzont. Dachy ostatnich domów ledwo już widoczne, osnute szarością smogu. A nad tym wszystkim Andy, wyrastające z szarej nicości ośnieżone szczyty.

Spontaniczność, temperament, brak skrępowania. Kiedy się kochają, idą przytuleni, przesiadują w parkach w namiętnych uściskach, jadą autobusem zacałowani aż po brak tchu. Młodzi, starsi. Ale kiedy niezgoda, stają nagle na środku chodnika i zaczynają się kłócić, krzyczeć, wymachiwać, z werwą, z emocją, z furią. Ale nikt, żaden z przechodniów się nie zatrzymuje, nie ogląda ciekawsko, nie fuka z oburzeniem. Zazdrościmy im tego.

Montevideo
Zapiski knajpiane…
„Montevideo pokryło się żółtymi koćkami. Brudne dzieci ulicy, dopalały gasnące w dworcowym pośpiechu kiepy. Leniwie łaknęły dziesięciopensówek. Wiało.
Wiatr unosił, targał, wpychał w oczy małe, złośliwe, wiosenne kwitnienia. Ulica skryła się pod namiotami kapturów, za baldachimami parasoli, drgała roszadą westchnień poddających się rdzawej nawałnicy.
Bar-zbawiciel kusił. Pięćdziesiąt za piętnaście, sodowa gratis.
Dwa razy. Dwa razy. Dwa razy. Ulga.
Wysoki kapelusz, płaszcz otulający szyję, wsparcie.
Lustro. Nie jest tak źle.
Ene due like fake… robisz mate.
Tu? Na ulicy?
Tak. Przegrałaś. Bez mate dalej nie idę.
Tylko do portu, zaraz odpływamy, no rusz się do cholery.
Nie. Bez mate nigdzie nie idę.
Szlag by trafił tę pogodę, to miasto, wszędzie cholera pod górę i jeszcze te drzewa plują żółcią, rzygają narodzeniem.
Nie, nigdzie nie idę! Słyszysz?
To chodź spać.
Jutro będzie inaczej.
Nie. Jutro będzie tak samo.”

Nie umiem tego zrozumieć, ale ma w sobie to miasto jakiś przedziwny magnes. Kiedy je poznajemy nie mam jeszcze pojęcia, jak wiele razy w przyszłości zdarzą się takie chwile, że gdyby ktoś zapytał znienacka: gdzie chciałabyś teraz być?, odpowiedziałabym: wiesz, chyba w Montevideo. A Tomek by się uśmiechnął trochę sentymentalnie i w milczeniu przytaknął.

Kto to powiedział, kto to powiedział? Kto to napisał?
Jak raz przekroczysz ocean, już zawsze będziesz po niewłaściwej jego stronie…

Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX

Dodaj komentarz