Z samą sobą rozmowa na dachu

komiks-rozmowa-ze-soba.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

– Lubisz koniec roku?
– Nie bardzo.
– Czemu?
– Przez jakiś taki nawyk podsumowań, nie mogę go w sobie zwalczyć. Takie wpojone: coś się kończy, coś się zaczyna. To może być dobre, optymistyczne, zazwyczaj takie właśnie jest – nowe, nowe, lubię nowe – ale w tych ostatnich dniach roku akcent pada zawsze na to „kończy”, i na bezwiedne rachunki, co zrobiłam, co mogłam zrobić, wyłazi ze mnie ten mój nieznośny wieczny niedosyt, to, że ciągle mi mało. Z końcem roku ciągnie w dół, jest pesymistyczne.
– Malkontent jesteś? Czytaj dalej Z samą sobą rozmowa na dachu

Street of Harmony

street-of-harmony, georgetown, malezja, ilustracja, scenografia, tomek larek

Spytasz mnie: a Georgetown? Pewnie uśmiechnę się tylko i długo nic nie powiem. Bo jak mam to opowiedzieć? Jeśli uważnie się przyjrzysz, z mojej twarzy wyczytasz, że to niezwykłe miejsce. Być może, zupełnie znienacka wpadnie mi do głowy filuterna myśl. Powiem Ci: wiesz co? wymień jakiś miesiąc, a znajdę Ci o nim historię. Powiesz wtedy: grudzień. Grudzień? No to posłuchaj… Czytaj dalej Street of Harmony

Tu zaszła zmiana

komiks-cztery-lata.jpg

Obudzeni pieśnią muzułmańskiego muezina, po śniadaniu od hindusa, poszliśmy do chińskiej świątyni poprosić buddyjską Kuan Yin, Boginię Miłosierdzia o wróżbę na rok najbliższy. Co nam powiedziała do końca nie wiadomo, bo powiedziała po chińsku. Tutejsze plotki niosą, że podobno radzi, abyśmy wracali do domu. To znakomicie się składa, bowiem od Ushuaia nic innego nie robimy. Planowaliśmy nawet pojawienie się w Polsce na najbliższe święta. Lecz jak to z planami bywa, jedyne co przyniosły, to rozbawienie bogów. Których? Już się gubimy. Może to Pachamama, może to Świętowid, a może zwykły Los postanowił zamieszać w kotle przeznaczenia i… posłał nas do pracy. Czytaj dalej Tu zaszła zmiana

mrowki

P1040795.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

koniec roku nastraja do podsumowan. nie chce juz nam sie liczyc przebytych kilometrow, odwiedzonych miejsc, ilosci jezykow w ktorych potrafimy powiedziec dziekuje lamane na daj mi spokoj, zdartych spodni, startych klapek ani humanitarnie ukatrupionych sardynek. jednak by uniknac opinii ignorantow i wpisac sie w ogolnoswiatowa tendencje podsumowan, postanowilismy przeprowadzic ranking najbardziej upierdliwych stworzen tego swiata. kandydatow bylo wielu, nie ma sensu ich tu wszystkich opisywac, skupmy sie na czolowce. po wylaczeniu czesci homo sapiensow z serii „hello maj frjend, ju łont … (tu wstaw dowolna fraze, poczynajac od tuk-tuk* a konczac na bum-bum**), wyeliminowaniu, mimo wszystko, wiecznie nienapasionych komarzyc (te zajely szacowne drugie miejsce), piekne panie, szanowni panowie, wybor padl na… /tu werble, famfary, fajerwerki, armata/  m r o w k i !
gdy male, wcisna sie wszedzie, gdy urosly na tyle, ze wcisnac sie nie moga, bez skrepowania przegryza ulubiony namiot. tycie faraonki, potezne, dzunglowe calowki, srednie, czarne, zolte, brazowe – sa wszedzie. w lesie, na lace, w hotelu, autobusie, na lodzi, kilka trafilo nawet z nami do samolotu. a zostaw drobinke jedzenia, niedomkniete okno, niedomyty kubek, znikad sie wytrzasnie wielka zarloczna chmara i chocbys jeszcze dychal zatarga do mrowiska ciebie i twoj dobytek. wlezie w ostatnia kanapke, wyniesie w nocy pol cukru, a zamiast sie zachowac, no chociaz podziekowac, na do widzenia pogryzie. albo rozwies pranie, czysciutkie, pachnace, zaraz stadko odnajdzie linke miedzy drzewami i skroci sobie droge, zostawiajac na wszystkim szarobura smuzke, bo nog przeciez nie myje. ksiazke by mozna napisac o naszych z mrowkami przygodach. jednak najgorsza perfidia, ktora je wysunela na pierwsze miejsce w rankingu jest fakt, ze gdy juz je dorwiesz, juz, juz chcesz urwac ta glowke, ta patrzy nagle na ciebie, wzrokiem budzacym sumienie, a w oczach bezczelne pytanie: ty, nie uczyli cie w szkole, ze jestem pozyteczna?

* tuk-tuk – pojazd trzykolowy, zadaszony, ktorego wlasciciel po roztoczeniu apokaliptycznej wizji dotyczacej odleglosci i utrudnien w ruchu, za niebotyczna kwote probuje cie zawezc tam, dokad spokojnie moglbys dojsc piechota. za darmo.
** bum-bum /w niektorych, mniej edukowanych kregach rowniez: ju łonna fak?/ – zaczepka sugerujaca, ze za niewielka oplata mozesz skorzystac z wdziekow pani (jesli masz szczescie), poniopana lub pana.

tasik chini

komiks-tasik-chini.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

jak mowia: zyc jest dobrze, dobrze zyc – jeszcze lepiej. w tasik chini bylismy szczesliwi. codziennymi malymi szczesciami. a tym, ze zaby w lazience gapia sie ze sciany, ze potem my na jeziorze gapimy sie na ryby, ze deszcz tylko w nocy pada, roj wedrownych pszczol ulepil zywe gniazdo, krople sie mienia na lisciach, zagnalo nas na bagniska, przedzieramy sie rzeka, cala w chaszczach, jak z filmu, dnie spedzamy na lodce, zasypiajac w zaroslach, plywamy w ciszy, sami… i co tu jeszcze pisac. nuda. ale jaka! nuda doskonala!

rajan

Rajan.jpg

dlugo szukalismy takiego miejsca. chcielismy zeby bylo choc troche ladnie, z dala od miast i… cicho. przede wszystkim cicho. wreszcie sie udalo. w tasik chini cisza. i rajan, u niego spimy. i z rajanem rozmowa. tych rozmow po drodze bardzo duzo, bo rajan duzo mysli, duzo wie i duzo czuje, a nie ma chyba z kim porozmawiac, bo – troche sie zali – z turystami, ktorych prowadzi do dzungli to gluche monologi; teraz rajanowi popsul sie samochod, we wsi obok nie dadza rady, poza tym cos kreca, wiec musi jechac do miasta, od dwoch dni jest caly chory na to jechanie.
– nie lubie miast, wiecie, ja ich nie rozumiem. kiedy ide do dzungli nie potrzebuje niczego, zadnych pieniedzy, zapasow. biore maczete i ide. i w dzungli znajduje wszystko, co jest mi potrzebne, do zycia. owoce, zwierzeta, wode. tam jest jakas sprawiedliwosc, rownosc, koegzystencja. a miasta, w miastach sie gubie. miasta nie maja zasad.
– a wiesz rajan, to paradoks, bo nas z kolei zycie nauczylo zyc w miescie. tak jak ciebie w dzungli. nawet nie majac pieniedzy potrafimy wymyslic gdzie sie przespac, co zrobic, skad wykonbinowac jedzenie. dzungla by nas zabila, dla nas, widzisz, to ona jest niezrozumiala, wroga, bo jej nie znamy.
i siedzimy tak, pijemy kawe i dyskutujemy o sposobach przetrwania. i tu i tu. powoli dochodzi poludnie i juz zaczynamy sie zgadzac, ze kazdy ma swoje miejsce, w ktorym jest mu dobrze i moze taka to uroda i swiata i zycia, ta roznorodnosc. a wtedy nagle rajan patrzy zza tych swoich gruboszklistych okularow, rozmarza sie i mowi:
– najbardziej cenie to, ze kiedy przekraczam prog lasu, choc wiem, ze bedzie trudno, goraco, niewygodnie, zaczynam sie czuc jak dziecko – szczesliwy, beztroski, spokojny. nie majac niczego, mam wszystko.
i tu sie rozmowa skonczyla. nic nie moglismy powiedziec. bo w miescie, nie majac niczego, ma sie bardzo niewiele.

pian

DSC_2779.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

jak na swoj wiek, pian jest bardzo dojrzaly. chyba musi tak byc. jest najstarszy z pieciorga rodzenstwa, a kiedy mial 10 lat zmarl jego ojciec. zostal wiec glowa rodziny. ale jego dojrzalosc jest pogodna, spokojna. mimo mlodego wieku, ma 26 lat, sporo juz przezyl i zrozumial. wie, ze przepychanki z pragnieniami niczego dobrego nie przynosza, lepiej uszanowac, polubic to, co dusza podpowiada. zgodnie z ta filozofia, po kilku latach studiow porzucil nauki scisle i postawil na szali dotychczasowe zycie. zwrocil sie w strone sztuki. pojechal do kelantanu i rozpoczal nauke tradycyjnych, malajskich rzemiosl. wygral. dzis robi to, co kocha. maluje batiki.
poznalismy go, jak wiekszosc spotkanych w tym kraju osob, lapiac stopa. zgarnal nas ze spalonego sloncem pobocza i nadrabiajac kilometrow dowiozl do celu. a w miedzyczasie zaprosil do siebie, do pracowni. batik byl ostatnim po lodziach, latwcach i teatrze cieni kolorem malezji, ktorego chcielismy dotknac. to zaproszenie bylo jak prezent.
pian pracuje sam. mial kiedys pomocnika, ale wiekszosc czasu tracil na pilnowanie, sprawdzanie, poprawianie, wiec gdy ktoregos dnia tamten po prostu nie przyszedl, nie szukal juz nikogo by zajal jego miejsce. teraz znow zalezy od samego siebie. i dobrze, tak mu lepiej. ta praca wymaga skupienia, precyzji i cierpliwosci. stare, jawajskie techniki farbowania batikow tolerowaly bledy, zmienialy je w zalete. wspolczesne, malajskie barwienie wymaga dokladnosci, bo zamiast zamaczania w kolejnych kolorach farby, tkanine sie maluje. kazde skapniecie wosku, kazde dotkniecie pedzla zostawia po sobie slad trudny do wywabienia. a tkaniny sa drogie, najbardziej ceniony jest jedwab, wiec trzeba bardzo uwazac. kiedy patrzy sie z boku, wszystko wydaje sie proste. pian rozciaga material na drewnianym stelazu. nabija go na gesto wbite na krancach gwozdzie i przy pomocy haczykow polaczonych z gumkami napina i wygladza. nastepnie szkicuje wzor, ktory za moment pokryje goracym, plynnym woskiem. wosk wyznacza kontury, te, pozostana biale, pelni tez druga funkcje – gdy kontur jest zamkniety, zamyka w sobie farbe, stanowi granice koloru. barwy sie naklada od najjasniejszych do ciemnych. kiedy cala tkanina jest juz pokryta kolorem, trzeba poczekac az wyschnie, a nastepnie utrwalic. potem gotowanie, zeby wosk sie rozpuscil, pranie, suszenie, banal, kiedy patrzy sie z boku na wprawne, doswiadczone rece rzemieslnika, to jak dziecinna zabawa. pian dobrze o tym wiedzial. dlatego postanowil, ze mamy sprobowac sami. krzywe, koslawe kontury, narozlewany wosk, nakapana farba, tragedie i katastrofy. i juz, juz mialam sie zloscic, kiedy nagle spojrzal, usmiechnal sie i powiedzial: niczego sie nie nauczysz, gdy jestes smiertelnie powazna. zacznij sie tym bawic.

malpka

DSC_2747.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

tak, wiem, to nieladnie. ale w malpce sie zakochalam. w jej rozumnym spojrzeniu, delikatnych raczkach, niespozytej energii, chwytajacej za serce mimice. kiedy po chwili strachu, podchodow i niepewnosci zaczelam sie z nia bawic, natychmiast zrozumialam co takiego sprawia, ze tak czesto w malezji te rozbrykane stworzenia koncza na lancuchach, w klatkach, na uwiezi. zyja jako maskotki na tarasach, podworkach. kiedy je mijalismy, wlasciwie za kazdym razem wstepowalo w nas wielkie, swiete oburzenie, ze to okrutnie, nieludzko, przeciez tak nie mozna. i nagle niespodzianka, kiedy malpki dotknelam, kiedy sie przytulila, zajrzala gleoko w oczy, poczulam nagle jak trudno pokonac dzieciecy egoizm, nie zwazajacy na nic, krzyczacy „ja chce malpke!” szkoda mi tych stworzen. chociaz, z drugiej strony, czy inne zycie maja wszystkie  nasze psy, koty, chomiki, kanarki?

gorka

gorka.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

gor na tioman jest wiele. jedna, ta najslynniejsza, wylaniajacymi sie z dzungli skalnymi iglicami sciaga hordy turystow pod pobliski wodospad. druga, zablocona, wiodaca przez przelecz droga laczy brzeg wschodni z zachodnim. jeszcze inna, waska, grzaska dzunglowa sciezka prowadzi na polnoc, do wiosek. gory te sa rozne. wieksze, po tysiac metrow, mniejsze, zupelnie male, dostepne, niedostepne, strome, oble, skaliste. dlugo by wymieniac.
jest tez na tioman gorka. pozornie niepozorna, ot, metrow kilkanascie. gdyby stanela gdzie indziej, nikt by jej nawet nie spostrzegl. ale stanela tam wlasnie. dokladnie na drodze drogi laczacej dwie glowne wioski. i tu sie zaczyna historia pewnego paradoksu.
w azji sie nie chodzi, nogi sa przezytkiem uzywanym jedynie w drodze z pokoju do kuchni. do sasiada, do sklepu, do pracy czy na poczte po drugiej stronie ulicy jezdzi sie motorem. albo samochodem. na tioman jest tak samo. lenistwo sie rozplenilo i usadzilo na tylkach starych, mlodych, wszystkich. nie chodza nawet dzieci.
jednak nasza gorka z lenistwa sobie zadrwila. mimo ze tak niewielka, swoja wysokoscia zmusila mieszkancow wyspy do zbudowania schodow. po kilkadziesiat stopni z jednej i z drugiej strony. lenistwo sie przerazilo – po schodach trzeba chodzic. malo tego, skoro po schodach motorem sie nie da, to jak pojechac dalej gdy ten pozostal na dole? ale z lenistwem nie wygrasz. lenistwo zmusilo wiec ludzi do… dwa razy ciezszej pracy. teraz kazda rodzina musi miec dwa motory. musi na nie zarobic, musi je zatankowac, naprawiac, utrzymywac. by jeden stal po jednej, a drugi po drugiej stronie.

holidajs

DSC_2436.jpg
KLIKNIJ TU,  ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

miasta trzeszczą, wrzeszczą
chmurzą, międlą tumultem
zgiełkliwe dududuchoty w metrze pełnościsku
wagon ssss kszsz bue, i…
z sz żżż tr-bzzz-tiiii, wrrr
klaps!
się na światłach rozkwasił piorunem głupi monsun.
to pomyśleliśmy
to skoro ma już padać
to lepiej niech już pada
na wakacjach.

popłynęliśmy na tioman.
przez te wiatrodeszcze mniejsze wyspy nieczynne.
i dobrze nam tam było. bardzo.
mimo słońca.

…a tak jest!

P1040866.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIE

z braku wysp bezludnych znalezlismy sobie odludna ale za to bedaca strefa wolnoclowa. z urokow jej i darow grzech by nie skorzystac. bo jak powszechnie wiadomo, rybka lubi plywac. a kiedy jeszcze znajdzie ku temu dobra okazje, to nawet metna ton nie zdola jej przeszkodzic.
tadadammm, mile panie, szanowni panowie, trzeci rok szwedaczki uwazamy za rozpoczety!

kuala lumpur

zeszyt azja 3.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

juz podroz do tego miasta byla dobra wrozba. to byl autostop stulecia. najpierw czarna honda przemknela przez pol kraju, przez trzysta kilometrow nikt nas nie wyprzedzil. a kiedy nas zostawila za serpentyna rozjazdow, nie zdazylismy nawet ochlonac i dobrze sie rozejrzec, gdy nagle na poboczu… stanely dwa samochody. jeszcze nigdy w zyciu nie musielismy wybierac. mercedes czy toyota? padlo na toyote. blizej do niej bylo.

w kuala lumpur bylo po polsku. dlugo czekalismy na spotkanie z kamila. tutaj nasze drogi w koncu sie przeciely. przy kolacji, sniadaniu, w drodze, w pokoju, w parku, metrze, na schodach, pod sklepem – gadania, gadania, gadania… ona o tajwanie, my o ekwadorze, ona o chinczykach, my o guarani, ona o wielkich falach, my o patagonii… jak to cudownie spotkac inny punkt widzenia. a jeszcze cudowniej kiedy zupelnie obca osoba juz po drugim zdaniu przyjaznie bliska sie robi. alez bylo pusto kiedy pojechala…

12 godzin roznicy, dwie rozne strony globu, wiec sie przekomarzamy kto pije wieczorem, kto rano. w koncu pijemy dwa razy, dzieci socjalizmu, rowno ma byc, sprawiedliwie. to pierwsza taka impreza. miedzykontynentalna. szymon z gabicha w la paz, mariusz z renata w buenos, my z kamila, w kuala lumpur. i gdzies miedzy zero a jeden, calkiem udane spotkanie. i wzruszen bylo i smiechu i nawet jakosc polaczen tak bardzo nie przeszkadzala. eh! pieknie bylo a bylo!

w kazda niedziele, w lake gardens sa spotkania bebniarzy. siedza, graja, gaworza. kazdy sie moze przylaczyc. mlodzi, starzy, dzieci, bywalcy, przypadkowi przechodnie. wokol slicznie, zielono, maly skwerek wsrod dzwiekow, kamila pieknie tanczy, blekitne smugi wiruja, nagle miasto znika, nie ma reszty swiata.

po ortodoksyjnym, skostnialym kota bahru, kuala lumpur dalo oddech. wreszcie nie musze dusic sie w tych wszystkich warstwach zaslaniajacych juz nawet nie mnie, ale same siebie, zeby tylko przypadkiem nie wyszedl kawalek ciala, kobiecy ksztalt, grzeszne zaokraglenie. tak, owszem, mialam wybor, moglam ich nie nosic, tych wszystkich dlugich spodnic, rekawow az po nadgarstki. ale oni wygrali, latwiej bylo zniesc gorac niz lepkie sterty spojrzen wiszacych na moim ciele. dlaczego chinki w szortach ich nie interesuja? ze o ich zonach nie wspomne… na szczescie tu jest latwiej, nareszcie mozna odpoczac, spokojnie przejsc z miejsca w miejsce.

petronas towers zachwycaja swym azurowym ogromem. pna sie strzeliscie ku niebu, zdaja sie lekko unosic ponad zwykla codziennosc. maja w sobie to  c o s , co sprawia, ze ich widok nigdy sie nie znudzi, mozna plynac ich pieknem, pozwolic myslom uleciec, tak jak ulatuja gdy oczy wpatrzone sa w morze, czy przestrzen gorskich szczytow. az dziw, ze to czlowiek je stworzyl a nie matka natura.

nowoczesnosc zatarla nowoczesnosc. nie dosc, ze siedziba petronas nie jest juz najwyzszym budynkiem swiata, to jeszcze rozwoj kuala lumpur skradl jej monumentalna dostojnosc.
kiedys byla widoczna z kazdego punktu miasta, byla symbolem, centrum. teraz zloty trojkat obrosl drapaczami, i mimo, ze dwie wieze wciaz zachwycaja pieknem, nie sposob znalezc miejsca z ktorego by bylo je widac tak, by to piekno wydobyc. szkoda.

i bysmy zapomnieli o ich radosnym istnieniu. na szczescie zle sie spalo w duchocie  pozbawionego okien mini pseudopokoju. a kiedy nie spisz – myslisz. i nagle plask! eureka! tomeeeek, spiiiisz? batu caves! musimy tam pojechac! co? a. no dobra. jutro.

male nieba

male nieba.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

cywilizacja. i zaskoczenie. stesknilismy sie za nia. kiedy jej nie bylo, tesknoty milczaly zaspane, siedzialy w zakamarkach i pokrywaly sie kurzem. ciala karmilismy roti i makaronem, a duszom podsuwalismy mijane cuda natury. starczalo. ktoregos popoludnia wyrosly nagle przed nami wieze kuala lumpur. tesknoty zaczely sie wiercic.
na czwartym i piatym pietrze sklepowego molocha, znajduje sie ksiegarnia. wielki labirynt spelniajek. albumy – obrazy, grafiki, komiksy, design, zdjecia. kopalnia ilustracji, wystrojow wnetrz, architektow… weszlismy tuz po otwarciu, wyszlismy tuz przed zamknieciem szczesliwi oszolomieniem.
oj tomek, to strasznie drogo… to idz tam, zobacz wystawe, ja tutaj wszystko zalatwie. ale… no idz juz i nie patrz. to dobrze dobrze dzien zaczac. a ten sie zaczal szczegolnie. spora zielona torba kryla usmiechy poranne. poszlismy z nia nad staw z widokiem na petronas towers. i tam na lawce pod drzewem spelnilismy sniadanie. mocne, czarne espresso i wielkie francuskie rogale.
szlismy bez nadziei, ot zwykla leniwa niedziela, bo tutaj, jak w warszawie miasto pustoszeje. parkiem do muzeum. wczesniejsze doswiadczenia smetnie podpowiadaly: nie oczekujcie zbyt wiele, azja to nie europa. mijamy martwy hol, wchodzimy do wielkiej sali i…dusze nagle skacza. bo swiezosc, innosc, ciekawosc, misterna cierpliwosc, kolory. sztuka nagle zywa niewymuszona lekkoscia.
umiecie to zrozumiec? majac to wszystko na co dzien?
a docenic umiecie? bo my juz wlasnie tak 🙂

united colors of kelantan – latawce

potrzeby-7.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

uda sie! zwijaj, szybko! sciagaj! jeszcze da rade!
wielkie, kolorowe skrzydla zatoczyly niebezpieczny luk, napieta przed chwila zylka stracila swoja sprezystosc, a rwacy sie ku sloncu dumny, zdobny ksztalt zaczal nagle dryfowac w kierunku wielkiego drzewa. bylam przerazona. zgubilam wznoszacy go prad.
to nie byl zwykly latawiec. kilkanascie miesiecy wczesniej, w mistrzostwach na borneo dal ahmadowi srebro, pod wzgledem doskonalosci byl drugi w calej malezji. ahmad jest jednym z najlepszych, juz od prawie dekady zbiera najwyzsze noty w pojedynkach mistrzow. latawcom poswiecil zycie. na codzien przesiaduje w swoim mikrym warsztacie i przy pomocy prostych, niemal szkolnych narzedzi wyczarowuje cuda z bambusowych tyczek, krepiny i papieru. ma swoj niepowtarzalny, pelen lekkosci styl. wygrywa cierpliwoscia. jako jeden z niewielu potrafi misternie wyciac, nalozyc na siebie i zlaczyc kolejne warstwy papieru. kazda warstwa to kolor. tam, gdzie inni uzyja trzech czy czterech barw, on nalozy szesc, czasem nawet siedem. nieprzecietny efekt. i ekstremalna trudnosc. dlugie lata poswiecil na proby i nauke, na dojscie do perfekcji. bo chodzi mu o cos wiecej. piekny latawiec to jedno, tutaj ogranicza tylko wyobraznia, posklejane papier, folia i pergamin stworza niezwykla mozaike ksztaltow i kolorow. zgodnie z tutejsza tradycja wiele takich latawcow zdobi sciany domow, prawdziwe dziela sztuki. ale to tylko ozdoby, zbyt ciezkie, by sie uniesc. to dla ahmada za malo. on chce, zeby lataly.
wszyscy dokola zamarli, coraz mniejsza odleglosc dzielila latawiec od drzewa. dawalam z siebie co moglam, pomimo strachu, ze zylka potnie, porani mi dlonie. przestalam juz nawijac, juz tylko w pospiechu sciagalam, poplacze sie, to trudno, byle tylko ja napiac, byle znow wzniesc go w gore, poczuc ze mam kontrole, lacznosc z jej drugim koncem. nagle – jest, czuje opor, nadzieja, teraz sie uda.
tradycyjne latawce sa duze. maja okolo metra-poltora szerokosci. choc zwyczaj ich puszczania przywedrowal z chin, tutejsza, lokalna tradycja znacznie go wzbogacila. caly kelantan z nich slynie. kiedy nadchodzi maj, coroczny czas konca zbiorow i poczatku monsunu przynoszacego wieczorne, stabilne podmuchy wiatru, tanczace w niebie latawce zdobia cale wybrzeze. gesto pouczepiane ocieniajacych plaze, kokosowych palm, wiruja, podryguja i… graja. umocowane na osi, napiete trzcinowe smyczki wibruja podmuchami. kazdy z nich jest inny, kazdy zna swoje tony, swoj spiew, swoja melodie. sa tak niepowtarzalne, ze ich wlasciciele, bez trudu je moga odroznic. kazdy slucha swojego.
ahmad o dzwiekach wie duzo, ale to nie one sa dla niego wyzwaniem. dla niego wazne jest piekno. harmonia wygladu i tanca latawca, ktory tworzy. kazda warstwa papieru, to dodatkowy ciezar, dzielo zyskuje urode lecz traci zwiewnosc i lekkosc. dlatego zmudnie docina listki, platki, lodygi, tak, zeby tego papieru bylo jak najmniej. to wlasnie dzieki tej pracy, kunsztowi i doswiadczeniu moze wygrywac w zawodach. tam wprawa jast najwazniejsza. bo na mistrzostwa sie jedzie tylko z materialami. papier, tyczki, nozyki, klej, zylki, farby, sznurek. i kazdy z uczestnikow ma tyle samo czasu na stworzenie latawca. dwa dni mozolnej pracy. jesli nie zdazy – odpada. to jest pierwsza selekcja, po niej, ci co zostali staja do trudnej walki. kryteriow oceny jest kilka, sa scisle okreslone. 30 procent to wyglad, piekno, precyzja ksztaltu, kolejne 40 – wznoszenie, im bardziej pionowo sie wzbija, tym lepszy osiagnie wynik, nastepne 20 zalezy od tanca, stabilnej plynnosci ruchow i w koncu ostanie 10 zdobywa gra, spiew latawca.
w takich zawodach startowal latawiec, ktory wirowal na drugim koncu zylki. po krotkiej chwili nadziei, znow zaczal miekko opadac. to wiatr nagle zgasl, ucichl, zniknal. nic juz nie moglam zrobic. zawisl w zielonej koronie.