Gusła

gusla-komiks.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA 

Wierzysz, nie wierzysz, odpukać w niemalowane nie zaszkodzi. I nieważne, tu, czy na drugim końcu świata. Przez lewe ramię splunąć. Czarnego kota obejść. Na cztery albo trzynaście.
Pamiętam, jeszcze w liceum, dyskusje po blady świt, o wspólnych korzeniach religii. Zdumiona i z wypiekami słuchałam o wierzeniach, które i tu i tam zadziwiająco podobne.
Temat nie dawał spokoju, Czytaj dalej Gusła

220V

komiks-220v.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/KIBLE#

znamy sie juz tak dlugo, ze glupio o nim nie wspomniec. tym bardziej, ze budzi z zaspania powodzia niepewnosci. dzis, znowu sie udalo. panie, panowie, przedstawiam: prysznic elektryczny. fenomen ameryki. kwintesencja, majstersztyk, wisienka na torcie absurdow tutejszych instalacji. jak dziala kiedy juz dziala? instrukcja obslugi jest prosta. wlacz korek. odkrec wode. wykap sie. zakrec wode. korek i finito. napraaaawde? ciut bym ja zmienila…
1. poniewaz to spore ryzyko, przemysl jeszcze dwa razy, czy musisz sie juz kapac. musisz? no coz, to do dziela…
2. wlacz korek. zrob to ostroznie, bo to ze wisi na scianie wcale nie oznacza, ze od niej nie odpadnie. zanim jednak go wlaczysz, upewnij sie, czy jest suchy. mokre lubia iskrzyc, a iskrzac lubia kopac.
3. odkrec wode. tak, tak. to cos dziwnego w scianie, z boku, pol metra dalej wlasnie do tego sluzy. nie ma? szukaj na rurach, chocby i na zewnatrz. odkrec ja tylko troche, bo – tu pierwsze prawo prysznica – im mniejszy jest strumien wody, tym woda jest cieplejsza. ale! to nie takie proste! jesli stosunek zalezny cisnienie-temperatura pozwala sie wykapac – w czepkus urodzony lub to twoj szczesliwy poranek.
3a. drugie prawo prysznica: im wiecej urzadzen wlaczonych, tym woda jest zimniejsza. i chwila wyjasnienia. tu, wszystkie instalacje, to nie wiadomo dlaczego naczynia polaczone. jezeli wylaczysz komputer, swiatlo, ladowarke, no jednym slowem wszystko, co moze prad zabierac, twoj prysznic nagle ozyje naprawde cieplym komfortem. z tego samego powodu kiedy odkrecasz wode, swiatlo w lazience przygasa. to standard. nie panikuj. ale zaraz… cos nie tak… punkt drugi cie niepokoi? tak. trafne spostrzezenie. osobny korek to fikcja.
4. wykap sie. coz, jesli jakos juz jestes przy tym punkcie, ogromnie gratuluje.
5. czysciutko? zakrec wode. ale moment! poczekaj! rozejrzyj sie dookola. jezeli w lazience jest bialo i mokro od wody i pary istnieje niebezpieczenstwo, ze wszystko zawilgotnialo. jezeli jeszcze do tego pokretlo jest metalowe, zanim wode zakrecisz sprawdz wierzchem dloni czy mozna. nie kopie? droga wolna.
5a. gdyby jednak kopalo, wierzchem dloni sprawdz korek. nie kopie? odlacz prad.
5b. a gdyby i on kopal, zdejmij klapek ze stopy, wysusz i odlacz prad klapkiem. brak klapka? niech bedzie cokolwiek, co pradu nie przewodzi. nie masz? zawolaj tomka.
6. korek. 5a zazwyczaj sie sprawdza.
7. que limpio! que bueno! finito!

panama w ekwadorze

DSC_0152.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/PanamaWEkwadorze#

wlokno musi byc cienkie i mocne. kobieta – dokladna, staranna i cierpliwa, a sprawne, meskie dlonie, musza dopelnic calosci.
ta palma rosnie tylko w ekwadorze, tylko na wybrzezu i tylko w jednej prowincji. kocha cien, wilgoc lasu deszczowego i bryze oceanu. to dzieki nim, moze zagwarantowc jakosc super-fino, nieosiagalna nigdzie indziej na swiecie. jednak niezaleznie od jakosci, prawdziwego kapelusza nie kupuje sie w sklepie. prawdziwy kapelusz, od poczatku do konca robiony jest recznie i na zamowienie. to cos wiecej niz nakrycie glowy. on ma dusze.
paja toquilla osiaga dojrzalosc po trzech latach i od tego momentu, raz na 30 dni wydaje plon. rosnace u jej podstawy, mlode, ciagle jeszcze zrolowane liscie sa delikatnie scinane i transportowane do okolicznych wsi. tam, ostroznie sie je rozwija, rozdziela na wlokna, czysci, gotuje, suszy i sortuje wedlug grubosci. tu konczy sie czesc wspolna procesu. od tej pory wszystko zaczyna zalezec od miejscowej tradycji, zamowienia, mody oraz nigdy nie zdradzanych, przekazywanych z ojca na syna tajemnic. najbardziej szanowane jest nadmorskie miasto montecristi, ojczyzna slomkowych kapeluszy. to tam, w siedemnastym wieku, hiszpanscy kolonialisci odkryli stosowana przez miejscowa ludnosc technike splotu. i tak, w montecristi, posortowane wlokna zamyka sie na noc w szczelnie zamknietym pojemniku wraz z miska wypelnona siarka i rozzarzonym weglem. ulatniajacy sie powoli dym, plowi je na charakterystyczny, jasnobezowy kolor. tak wybarwione, gotowe sa do uzycia. wyplecenie jednego kapelusza, w zaleznosci od jego jakosci, zajmuje doswiadczonej kobiecie od dwoch dni, do ponad dwoch miesiecy. na ten czas sklada sie nie tylko grubosc wlokien, ale tez, moze nawet bardziej, jakosc splotu. musi on byc rowny i regularny. do pelnego okreslenia jakosci, dochodzi jeszcze jednolitosc koloru. wypleciony kapelusz trafia w rece rzemieslnika. robiona jest ostatnia przymiarka, ewentualne rozciagniecie, dopasowanie, rondo jest przycinane i zaczyna sie praca nad najwazniejszym. nad ksztaltem. najbardziej tradycyjna metoda, ciagle jeszcze opiera sie na drewnianych formach, drewnianym mloteczku i zelazku z dusza. najpierw prasowany jest sam brzeg. to go utrwala i wygladza. nastepnie prostowane, tworzone jest rondo. bezladny jeszcze ksztalt, naklada sie na drewniana podstawke i dlugimi godzinami ubija, modeluje, obstukuje, tak, by powstalo wyrazne, rowne zagiecie. i w koncu, przy uzyciu odpowiedniej formy i zelazka, wytlaczany, wyprasowywany jest sam model kapelusza. teraz, pozostaje juz tylko wszycie wewnetrznych usztywnien, zewnetrznych, ozdobnych tasiemek, metki i po trzech-czterech miesiacach pracy, mozna zainkasowac calkiem okragla sumke.
no dobrze. a skad panama? wszystkiemu winni sa jeden hiszpan i jeden francuz. o ile w latach trzydziestych dziewietnastego wieku, montecristi bylo malo znana prowincja, o tyle panama stala sie powaznym centrum komercyjnym. dlatego tez, szybko rozwijajacy swoj kapeluszowy biznes, niejaki manuel alfaro, w 1835 roku, postanowil zajac sie eksportem i otworzyc tam swoj pierwszy sklep. dokladnie dwadziescia lat pozniej, pewien mieszkajacy w panamie francuz, wystawil owe kapelusze na odbywajacych sie w paryzu swiatowych targach. zajety bardziej interesami niz historia i tradycja, nie mial pojecia, ze sa wytwarzane w ekwadorze. i tak, poniewaz ekwador nie zostal wspomniany, napoleon, roosevelt, gable, bogart, picasso i paru innych przystojniakow, chadzalo i chadza w panamach.

johnny

johnny ok.jpg

mial na imie rodrigo, ale wszyscy mowili na niego johnny. sam kazal tak na siebie mowic na czesc johna wayna – jedynego wielkiego bialego jakiego znal. choc mial juz prawie siedemnascie lat, nadal jezdzil do matki na przedmiescia, gdzie spedzal cale wieczory wpatrzony w czarnobialy telewizor, sledzac kolejne przygody swojego bohatera.

johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem. mieszkal w centrum, w hotelu, gdzie pomagal sprzatac pokoje. to byly jedyne momenty, kiedy zdejmowal swoj wielki, czarny kapelusz z mocno podwinietym rondem i skorzana kamizelke. swoich kowbojskich butow nie zdejmowal nigdy. podobnie jak nigdy nie wyjmowal zatknietej miedzy zeby wykalaczki. jego najwiekszym marzeniem bylo wreszcie miec wasy.

johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem i byl z tego bardzo dumny. nie tolerowal niczego, co bylo inne niz ekwadorskie. kilka razy w tygodniu upijal sie w miejskim parku samogonem z trzciny cukrowej. tej podlej, wymyslonej przez amerykanskich gringos whisky, nigdy by nie wzial do ust. poza tym nawet john wayn czasem upijal sie bimbrem.

johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem i tak jak inni prawdziwi ekwadorczycy kochal pilke nozna. jego dumne, ekwadorskie serce pekalo z rozpaczy, kiedy widzial tych czarnuchow z doliny chota, biegajacych po boisku w koszulkach jego ukochanej reprezentacji. co z tego, ze prasa pisala wciaz same ohy i achy, skoro on dobrze wiedzial, ze to wlasnie przez nich ekwador po raz kolejny nie bedzie mistrzem ameryki.

johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem i jak na ekwadorczyka przystalo, lubil sie czasem zabawic po bimbrze z canii azucar. szedl do tej mrocznej dzielnicy, za rzeka, za avenue montufar. wiedzial, ze to co robi, nie bylo uczciwe i dobre, ale wiedzial tez, ze niedziele pojdzie do kosciola, wyzna wszystkie swe grzechy przenajswietszej panience, a ona mu wybaczy.

johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem. uwielbial spedzac czas oparty o sciane hotelowej bramy. stal i mierzyl spod swego czarnego kapelusza wszystkich wchodzacych gosci. wiedzial, ze ma prawdziwie ekwadorski wzrok. zimny, wymierzony prosto w oczy. najbardziej lubil patrzec na tych wiecznie wystraszonych, zamotanych gringos. ci zawsze, niezawodnie uciekali przed jego spojrzeniem.

johnny spedzal pod sciana cale dnie. recepcjonista paolo, nie mial juz zdrowia pedzic go do roboty. lubil chlopaka i pozwalal mu  marnotrawic cale dnie na rozmyslaniach o ekwadorskiej duszy. johnny wystawal tak z noga oparta o sciane, rekami skrzyzowanymi na piersiach i kapeluszem mocno naciagnietym na oczy. jedna dlonia obracal w zebach wykalaczke. i nic nie bylo w stanie ruszyc go z tej pozycji.

tego dnia, do miasta przyjechala mlodziezowa reprezentacja futbolu z ibarry. jedenastu rozesmianych, czarnych chlopcow opanowalo caly autobus. po siedmiu godzinach jazdy, kierowca o imieniu chang i oczach skosnych jak pekniecia na przedniej szybie, mial juz serdecznie dosyc tej rozwrzeszczanej dzieciarni. chcial jak najszybciej odstawic wycieczke do hotelu i isc spac. cofal dosc nerwowo. johnny widzial jego spocona twarz, odbijajaca sie w lusterku, jednak byl prawdziwym ekwadorczykiem i nie pomyslal nawet, ze mialby ustapic autobusowi pelnemu tego bydla z polnocy, czy ruszyc sie i pomoc zaparkowac. kierowca cofal za szybko. zmeczenie pomoglo pomylic hamulec z pedalem gazu. rozlegl sie chrzest metalu zdzierajacego tynk z hotelowej sciany. i chrzest czegos jeszcze. bardzo i prawdziwie ekwadorskiego.

johnny byl.

poczatkowo nikt niczego nie zauwazyl. nikt poza jednym chlopcem, o twarzy ciemnej jak heban, siedzacym w tylnym oknie autobusu. chlopiec mial na imie  john, a jego matka, przy peknietym lustrze w pokoju trzymala odpustowa fotografie amerykanskiego aktora grajacego w westernach. fotografia byla juz niewyrazna, lecz john bardzo dobrze pamietal wielki, czarny kapelusz. i teraz z zachwytem patrzyl, jak ten wlasnie kapelusz, zataczajac kregi, z wolna opada na chodnik.

i co sie dziwisz

zeszyty strony-23.jpg
panorama.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/ICoSieDziwisz#

najpierw wlasciciel hostelu zrobil wielkie oczy, ze gringos nie chca taksowki. o szostej rano? na dworzec?? z plecakami??? piechota???? no tak. w nasza prosbe, o wyrzucenie przy drodze na chimborazo, kierowca autobusu na poczatku nie uwierzyl, a nastepnie skwitowal ja spojrzeniem sugerujacym udanie sie do lekarza. e. nie moja sprawa, chcecie, to sie zatrzymam. o. no to por favor. a to juz tu, wysiadajcie.
i tak to sie znalezlismy na… yyy… w… przy… hmm.
mialo byc: pieknie, przestrzen, niezmierzone pustkowie, paramo – polpustynne rowniny pomiedzy wysokimi lancuchami wulkanow, osniezone szczyty chimborazo na horyzoncie… bylo: mrozne, przeszywajace hulajacym, przenikliwym wiatrem mleczne nic. stalismy w samym srodku chmur, tak gestych, ze nie bylo widac drugiej strony drogi. kierowca beznamietnie wskazal nam kierunek wejscia do parku i odjechal. po chwili, przez chwile, zamajaczyl stojacy kilka metrow dalej, przerdzewialy kontener. w nim, zamiast straznikow pobierajacych oplaty, polamane krzeslo i kilka desek. obok droga. wzdluz poznaczona sladami opon, w poprzek – sladami zwierzat. jedyne slady stop pozostawaly po nas. nagle, jakby zaintrygowane nasza obecnoscia, wszystko dookola ozylo. chmury rozpoczely dziwna zabawe w kotka i myszke. unosily sie, opadaly, tworzyly dziury i szczeliny, co i raz ukazujac kolejne fragmenty krajobrazu. o popatrz! jaka gor… i juz nie ma, a tutaj! jaki szcz… i zniknal, o k…, a to co to? zmaterializowane z nicosci stado alpakow przystanelo na nasz widok. pogapily sie, podumaly i poszly w swoja strone. my zostalismy jak wryci.

jak to przyszliscie? przeciez mozna przyjechac – zdziwili sie na gorze. a gdzie wasz przewodnik? nie mamy. to sami tu przyszliscie? tak. i sami idziecie na szczyt? nie. wcale nie idziemy. to po co tutaj jestescie? po co? balwana ulepic. coooo?! i tak w kolko. a jak to, a dlaczego, a oooo… i turysci i miejscowi.
i… my.
tak. my tez, bo tecza okragla, bo farby po otworzeniu strzelaja jak fajerwerki, bo lis przyszedl, bo po zjechaniu na dol rzeczy w plecakach zimne, jak z lodowki, bo butelki sie wklesly, bo spac sie nie da na tej wysokosci, bo na niebie tyle gwiazd, ze az bialo, bo slonce oczy wypala, bo lodowiec sie topi, bo ogien sie nie pali, bo… tomek, a co to za dzwieki? dookola nas mleko, nic nie widac. to kamienie spadaja. taaaaa…
a potem, przy ogladaniu zdjec okazuje sie, ze mial racje. prawie. bo nie tylko kamienie. lawiny tez.

aaaaaaaa…… czy ktos moze wie, czy okragla tecze, taka wokol slonca na niebieskim niebie to mozna zobaczyc wszedzie, czy tylko wysoko w gorach?
aaaaaaaa…… czy ktos moze wie, czy przebywanie na duzej wysokosci moze uzaleznic? ale nie dusze, bo to wiemy, ze moze. czy w jakis sposob moze uzaleznic cialo?
aaaaaaaa…… wlasnie, ze bedziemy sie cieszyc. jeszcze nigdy w zyciu, nie bylismy tak wysoko:) 5200 zadziwione czeka na pobicie.

wczasy

zeszyty strony-22.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Wczasy#

na wjezdzie rozdaja ulotki. na ulotkach niczym wol:
Drogi Turysto,
przygotowalismy ta broszure informacyjna dla twojego bezpieczenstwa i milego pobytu w naszym pieknym miescie.
1. sprawdzaj na biezaco, przygotowywane przez lokalne wladze, wiadomosci dotyczace aktywnosci wulkanu.
2. lahars, czyli lawiny blotne moga zostac wywolane przez opady deszczu. te lawiny schodza dolinami rzek i moga zablokowac drogi. w razie wystapienia lahars, nie opuszczaj miasta i pozostan w kontakcie z lokalnymi wladzami i ich radami, ktorych mozesz wysluchac na czestotliwosci 98.7 fm
3. w banos moga zostac wlaczone syreny alarmowe. jesli dzwiek jest przerywany, jest to tylko test lub symulacja, jezeli jest ciagly, natychmiast ewakukuj sie do strefy nizszego ryzyka (mapka na odwrocie).
4. jesli zaczyna spadac popiol, zaloz kapelusz, chron oczy i uzywaj maseczki lub zwilzonej chusteczki do zakrycia nosa. osoby z alergiami i astma, szczegolnie dzieci i starsi nie powinny wystawiac sie na opady popiolu.
5. dla wlasnego bezpieczenstwa, prosimy dokladnie przeczytac i scisle stosowac zalecenia podane w broszurze.
przewodnik rowniez zacheca:
nie zalecamy wspinaczek na aktualnie aktywny wulkan tungurahua (5016m), ktory obudzil sie w 1999 roku, a w sierpniu 2006 mial najwieksza erupcje. schronisko na tym wulkanie zostalo wtedy zniszczone. mimo, ze zdarzaly sie osoby, ktore dotarly do tego miejsca przed erupcja w 2006 roku, robienie tego teraz jest samobojstwem.
/poprawka: ostatnia powazna erupcja miala miejsce w lutym 2008 roku/

no i coz po takim powitaniu mozna zrobic…
3. idziemy w gore szlakiem, ktory niegdys prowadzil na szczyt. idziemy to duzo powiedziane. brniemy w zwirowym blocie. przeciskamy sie przez waziutenkie, wyrzezbione w ziemii jary, ocierajac sie glowami o korzenie drzew rosnacych NAD nami, przedzieramy sie przez pelne rozwrzeszczanego zycia krzaki i zarosla, co jakis czas mijajac zmurszala, ledwie widoczna tabliczke, informujaca ze nie zgubilismy drogi. kiedy pojawia sie odrobina przestrzeni widzimy dwa, niemal pionowe zbocza po obu stronach sciezki. przez cala droge towarzyszy nam niski, gardlowy akompaniament wulkanu. polozone 1200 metrow przed szczytem schronisko wyglada jak po wybuchu bomby atomowej. mury jakos sie trzymaja, ale dach jest czesciowo zarwany, czesciowo podziurawiony jak ser szwajcarski. te dziury nie sa wybite. czarne obwodki zdradzaja, ze zostaly wypalone przez rozgrzane do czerwonosci kamienie wyrzucane przez wulkan w czasie erupcji trzy lata, dwa i rok temu. a w srodku – rozkrzyczana pustka, przerazajaca stop klatka, kapiaca zewszad woda, pootwierane drzwiczki szafek, na wpol zuzyta butelka keczupu, wciaz stoi, rozrzucone lyzeczki, w misce pelnej wody czekajace na umycie talerze, niemal slychac ten huk, ta panike, ucieczke, probe ratowania. i tylko zaczynajace opanowywac kazda szczeline mchy, grzyby i porosty, zdradzaja, ze nie minuty, ale miesiace dziela nas od tamtych wydarzen.
2. idziemy w gore dolina rzeki. tak. pada. codziennie pada. dolina wyglada jak pobojowisko. gleboki na kilkanascie metrow wawoz o pionowych scianach. wszedzie wyrwy, obsunieta ziemia, klody drzew, bloto. kompletny brak tego harmonijnego, wlasciwego naturze ladu. mimo to, im wyzej, tym kolorowiej. dno rzeki zaczyna sie mienic rdzawymi pomaranczami, zieleniami, zolciami, czerwienia. siarkowodor powoli zaczyna szczypac w oczy i gardlo. nagle dochodzimy do miejsca przedziwnego. nie od razu rozumiemy. rzeka sie rozwidla. chociaz nie, ona zostaje rozdzielona. a po srodku, pomiedzy strumieniami w samym centrum rozpasanej zielonoscia dzungli, szrama czarnoczerwonofioletowego pustkowia, lysa, poznaczona rozrzuconymi bezladnie glazami, zwirowa lacha. to zastygly jezor lawy. tam gdzie sie konczy, zaczyna sie zawiesina chmur. nie mam pojecia jak daleko doszlismy.
1. idziemy w gore zboczem i grania. zblizamy sie i nagle slyszymy jak ryczy. ryczy: niesamowicie, strasznie, dudniaco, zatrwazajaco, huczaco, zlowieszczo. malo tego. kiedy pogoda jest pol na pol a on w zwiazku z tym osnuty w chmure, robi sie jeszcze gorzej. jego nie widac. a nam wydaje sie, ze ktos nas caly czas obserwuje, ze sie gapi, wlepia slepia, ze sledzi, wypatruje i caly czas sobie mysli. NIEWIADOMOCO. przysiegam jest cos dziwnego w bliskim przebywaniu z takim pryszczem matki ziemi. a kiedy do tego wszystkiego, wieczorem, pierwszy raz od roku (czytaj od ostatniego wybuchu) gasnie swiatlo w calej dolinie, to zaczynaja przychodzic do glowy mysli dziwne. a czy umylam zeby, a kurwa dlaczego zostawilam ta czerwona kiecke w warszawie, tomek, gdzie jest tomek, no bzyknij mnie na boga, za trzy tysiace lat nas odkopia, postawia w muzeum i nazwa romantycznie kochankowie z banios. no chociaz tyle, no.

nie ma lekko

DSC_0001a (12).jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/LagunaQuilotoa#

wstac trzeba, bo sniadanie przepadnie albo zimne jajka dadza. a jajka zimne jaki smak maja to wiadomo. ledwie czlowiek zje, kawe wypije, jeszcze sie nie dobudzi a tu juz, slonce wyszlo. w oczy swieci, zyc nie daje, pomysly durne do glowy przynosi, zeby isc gdzies bo to slonca szkoda. spadlby deszcz, bylby swiety spokoj. meczy i meczy sumienie, to sie idzie zeby sie zamknelo. a sie idzie, to patrzec trzeba, a w dol laguna zielona, szmaragdowa, jeeeeezu. a w gore szczyty gor, strzeliste skaly, kamulce, na co to komu, tylko droge zawala. a tam dalej, znow gory i jeszcze dalej tez gory, o i lama i konie, zrebaczki, a brzydkie… albo posiedziec trzeba. albo polezec na trawie. a nie daj boze chmura jaka nadciagnie, trawe i wszystko dokola zasnuje, to przespac ja trzeba. a to sie nie da tak spac i spac, czlowiek nie moze wiecej niz moze. a wieczor nadchodzi, mysl przychodzi, wreszcie spokoju troche bedzie. a tu, nie ma lekko, ledwie slonce zaszlo a juz ksiezyc pelny wschodzi, teatry, spektakle swietlne sobie robi, gdzies ty sie tak spasl okropnie? no nie. eh, do pracy by sie poszlo, wszystko by bylo wiadomo. i meczyc by sie nie trzeba. a nie tak tu tak. o tak:
DSC_0001a (17).jpg

mercado

DSC_0001a (212).jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/TargSaquisili#

kiedy wjezdza sie do miasta, w ktorym odbywa sie targ, najdziwniejsze, najbardziej zaskakujace pytanie jakie mozna zadac, to gdzie on jest. bo jest on wszedzie. niewazne czy miasto jest duze czy male, targ znany czy nieznany, zawsze wyglada to identycznie. kazdy centymetr placu, chodnika, przestrzeni, wypelniony jest pokrzykiwaniami, zachetami, kolorami, ploteczkami. tak. ploteczkami. bo targ to nie tylko sprzedawanie, to nie tylko kupowanie. to wydarzenie. na to wydarzenie sie czeka. caly tydzien oczkiewania, zeby staruszka z wioski obok skonczyla opowiadac jak zakonczyl sie ten porod trojaczkow. trojaczkow? tak trojaczkow, od szescdziesiatego drugiego trojaczki sie nie narodzily w tej okolicy. a czy matka zdrowa? tak, szaman wyspiewal, wyciagnal te dzieciaki. ooooo, no to dobrze. ale, ale, targ… no wiec wydarzenie. tu sie nie przychodzi  jak do supermarkeu. nie ma kas. to oczywiste. ale nie ma tez cen. ile postoisz, ile porozmawiasz, na ile zainteresujesz, tyle zaplacisz. albo, sukienka dla corki na zakonczenie szkoly. w zeszlym tygodniu czasu zabraklo, krawiec tylko sfastrygowal, wiec teraz, mozolne szukanie tamtej nitki, zeby skonczyc, zeby byla gotowa, nowa, niespodziankowa.
na takim targu zjawiaja sie ludzie z calej okolicy. niektorzy przyjezdzaja autobusami, wiekszosc zjezdza pamietajacymi roosevelta pickupami ale sa i tacy, ktorzy wstali w ciemnosci i wyruszyli. zarzucili na plecy wielkie snopy ziol, kiscie bananow, maniok czy worki kukurydzy i zeszli na boso ze swych zapomnianych, nie poznanych przez swiat i ludzi wysokogorskich wiosek. dla nich kazdy grosz jest… niewazny. oni nie chca kupowac. oni chca wrocic do domu z tym co im niezbedne. z nowym nozem. z kawalkiem gumy na podeszwy. z woreczkiem soli. choc dlugo by tu szukac barteru, tak naprawde o barter chodzi.

a wolisz byc ladna czy madra? tak.

DSC_0001a (210).jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Latacunga#

latacunga wyglada tak, ze chyba oprocz encyklopedii, gdzie musiala zostac opisana, nie wspomina o niej nikt. wiec na przekor, cytujac za tomkiem…
„kolejne zapachy, smaki. latacunga okazala sie po pieknym peguche miastem smrodu spalin i palonej skory swin. spostrzezenie: u nas, gdy rozpala sie grila pachnie smakowicie od pierwszych kropel tluszczu na rozzarzonych weglach, tu pachnie/smierdzi rozzarzonymi weglami na ktorych pala sie swinskie wlosy.”
dobrze, ze aparat rejestruje tylko obraz a przygaszone swiatlo jest laskawe nie tylko dla kobiet.

feliz ano

 

zeszyty strony-18.jpg
nie, to nie fotomontaz. i zyczenia tez najprawdziwsze w swiecie. wszystkiego. wszystkim. roku szczesliwego.

feliz ano-7.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/FelizAno#

od samego rana dzieciaki rozbiegane. piszcza, krzycza. wszedzie, na kazdej drodze, przy kazdym domu, przy wyjazdach, na skrzyzowaniach – porozciagane sznurki. kazdego takiego sznurka pilnuje kukla, zawsze, conajmniej jedna. kukly to symbole tego, co dobrze zeby odeszlo. a to klopotow, a to politykow, roznie, bo kazdy ma swoje bolaczki. no wiec sznurki, dzieciaki je trzymaja i ktokolwiek chce przejsc albo przejechac musi sie wykupic, musi zaplacic. a zatrzymuja kazdego. stoja ludzie, samochody, autobusy, ciezarowki. zeby dzis dojsc dokadkolwiek trzeba miec bardzo duzo czasu. i pieniedzy.
kukly o polnocy beda palone, ludzie zloza w ten sposob ofiare, odrzuca wszystko, co zle, poprosza o dobre, wejda w nowy rok czysci, z nowa nadzieja. wszystkie drogi, wszystkie ulice poznaczone beda ogniskami. wokol tych ognisk odbedzie sie zabawa, zloza sie zyczenia, roztancza sie pary. niesamowicie musi wygladac ekwador o polnocy z lotu ptaka. te ognie, dym, wedrujace od ognia do ognia grupki ludzi…
jeszcze o kuklach: one nie sa takie sobie. sa bogate, imponujace, rozmiarow czlowieka. maja maski, koszule, spodnie, kapelusze, buty. to troche tak, jakby ludzie staali w zawody czyja kukla bedzie naj. buduja im cale oltarze, scenografie, z malunkami, muzyka, rekwizytami. kukla rasta ma palme i bebny, polityk ma scene i mikrofon, policjant jest uzbrojony po zeby. to kukly stacjonarne. ale sa tez mobilne, przyczepione do samochodow. siedza na maskach, dachach, wystaja przez okna i drzwi. nawet radiowoz ma swoja, nawet karetka. kolorowy, barwny obyczaj.
a my – wieczor razem, dopiero o polnocy wychodzimy poskladac zyczenia. potem na glowny plac. tam tance. kiedy juz sie rozbrykujemy, cale peguche ma przedstawienie. ludzie podchodza, nalewaja nam tych swoich bimbrow, chlopcy wciaz chca ze mna tanczyc, tomek wciaz musi mnie ratowac. a to nie takie proste, bo wszyscy juz pijani, trzeba bardzo uwazac, by nie urazic honoru, by zalotnik mogl wyjsc z twarza z tego odbijanego.
indianie nie sa stworzeni do picia. ale za kolnierz tez nie wylewaja. powoduje to, ze cale ulice sa pelne 30, 40, 60, 70, 80 letnich dzieci, rozkrzyczanych, niesfornych, pijanych w sztok. pija i mezczyzni i kobiety. nie ma roznicy, nie ma nie wypada. smutno na to patrzec, budzi sie ogromny kontrast pomiedzy ich sila i duma jaka widzialam w czasie tradycyjnch ceremonii a slaboscia, ktora sie pojawia kiedy sa pijani. nie pasuje im ten alkohol.

m e d i c i n a

 

ayahuasca.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Medicina#

stos kamieni. wokol niego wielkie, drewniane klody. plona. beda plonely cala noc, rozzarzajac kamienie. one musza byc gorace, bardzo gorace, az czerwone, az biale. obok szaman spokojnie przygotowuje sie do ceremonii. uklada kolejne elementy. po srodku wysoka tyczka, na niej zawiesza piora kondora i grzechotki z muszelek. po czterech stronach tej tyczki patyki z malunkami, kazdy inny. dookola kamienie tworzace okrag. wewnatrz okregu roze biale i czerwone, odwrocony do gory nogami zegarek, pomalowane, wypelnione ziolami i alkoholem butelki, kolorowe sakiewki i puszki ze sproszkowana kora, ze sproszkowanymi ziolami, to nimi beda posypywane kamienie, sloik z wywarem z tytoniu, wielka koncha, ktora bedzie sluzyla jako naczynie na ten wywar, male muszelki przy pomocy ktorych bedziemy wlewac go przez nos, najpierw lewa, potem prawa dziurka, swieczki, liscie tytoniu, tyton zmielony, bebny, piszczalki, drumla, dzwonki, woda, wiazki galezi, ktorymi pomocnik szamana bedzie oczyszczal kamienie a samemu szamanowi posluza jako kropidlo i w koncu „medicina”- wywar z ayahuasca, rosnacego na nizinach bluszczu, san pedro, rosnacego na wyzynach smuklego kaktusa oraz jeszcze jednego kaktusa, ktorego nazwy nie da sie ani wymowic, ani zapamietac. to wszystko vis a vis wejscia do temascalu.
temascal to kopula – pol kuli, pokryta plachtami (albo glina i plachtami) konstrukcja z powiazanych ze soba tyczek. ma jakies piec-szesc metrow srednicy i poltora wysokosci. wewnatrz, po srodku dol, w nim beda ukladane kamienie, na ziemi – trawa, wokol dolu powbijane w ziemie kwiaty. rozowe roze, male czerwone polne, galazki.
od kilku godzin jest juz ciemno. na znak idziemy sie rozebrac. mamy zostawic na sobie jak najmniej. wracamy, stajemy wokol ogniska. szaman podchodzi do kazdego i przy pomocy bambusowej rurki wdmuchuje nam do nosa tabake. wczolgujemy sie do temascalu. po kolei, najpierw ekwadorskie kobiety, potem biale kobiety, nastepnie biali mezczyzni i w koncu miejscowi. jest nas dwadziescia troje: szaman, jego pomocnik, ktory cala noc spedzi na zewnatrz, chlopak i dwie kobiety, ktorzy beda pomagac w srodku oraz my, uczestnicy ceremonii. jakim sposobem wszyscy miescimy sie w temascalu, nie mam pojecia.
rytual jest podzielony na cztery czesci. kazda wyglada podobnie, ale jest poswiecona innemu z zywiolow, inny ma tez cel.
powietrze:
szaman prosi o pierwszych piec kamieni. pomocnik wyjmuje po jednym z ogniska, oczyszcza i zostawia przy wejsciu. drugi pomocnik, ten wewnatrz, uzywajac poroza jelenia uklada je w dole. kazdy przychodzacy kamien jest posypywany trzema pachnacymi proszkami. pierwszy iskrzy i troche dymi, drugi miga jak rogwiezdzone niebo, trzeci dymi. ludzie zagarniaja, skierowuja ten dym na siebie, obmywaja sie nim. z minuty na minute jest coraz gorecej. ciala zaczynaja lsnic od potu. szaman robi grubego jak cygaro skreta z tytoniu. podpala go i tlumaczy, ze dzisiejsza ceremonia poswiecona jest konczacemu sie rokowi. odbywa sie, by podziekowac duchom za cale dobro jakie nas spotkalo, pogodzic sie ze zlem i poprosic o powodzenie w przyszlosci. taki jest przyswiecajacy nam glowny cel. pierwsza czesc ceremonii poswiecona jest powietrzu. ma nam uswiadomic dlaczego sie tu znalezlismy, czego pragniemy. przekazuje skreta kolejnej osobie. kazdy pali, obmywa sie dymem, czesc w milczeniu czesc na glos wypowiada prosby i nadzieje. wszyscy zanurzaja sie w skupieniu. przychodzi czas na wywar z tytoniu i medicine. nikotyna jest gorzka i gryzaca. kiedy wplywa do gardla, zabiera oddech, krztusi. medicina na poczatku jest slodka – ta slodycz jest troche podobna do opiumowej – mdlaca ale jednoczesnie fascynujaca; nastepnie robi sie gorzka, bardzo gorzka. kiedy ostatnia osoba oddaje pusta szklanke, szaman prosi o kolejnych osiem kamieni, instrumenty, wode i zasloniecie wejscia. zapada kompletna ciemnosc. ciemnosc tak czarna, ze czlowiek juz po chwili przestaje zdawac sobie sprawe gdzie sie zaczyna a gdzie konczy jego wlasne cialo. cisza. gorac. oddechy. nagle skwierczenie, swist polewanych woda kamieni. goraco, woda, para, ciezko oddychac, ciezko wytrzymac. uderzenie w beben, dolacza do niego kolejny, swist wody, spiew. przybadzcie, zaszczyccie nas swoja obecnoscia, duchu powietrza przybadz, duchu ayahuasca przybadz, duchu san pedro przybadz, duchu… zagosccie w naszych cialach, zagosccie w naszych sercach. cisza. czas znika. pojawiaja sie pierwsze wizje. znow woda na kamienie, syk i znow piesni, dzwieki tancza wszedzie dookola. ile to trwa, nie mam pojecia. w koncu wszystko milknie, szaman liczy do trzech i na trzy wszyscy krzycza „puerta!”, otworzcie drzwi. swiatlo ogniska zalewa wnetrze temascalu uswiadamiajac, ze wywar mocno juz dziala. wszyscy dookola sa kompletnie mokrzy od potu. czesc siedzi, czesc lezy na ziemi. powoli zaczyna dochodzic swieze powietrze, wymieniac sie, chlodzic. ludzie zaczynaja sie poruszac. kto chce moze wyjsc. niektorzy wymiotuja. to normalne, cialo i dusza wyrzucaja z siebie wszystko, co zle. niektorzy odpoczywaja. kto chce moze pytac, moze opowiadac co czuje.
woda:
na znak wszyscy wracaja, siadaja. ten cykl, cykl wody ma sluzyc oczyszczeniu. wypelnienie rytualu: rozsuniete na boki kamienie z poprzedniego cyklu ustepuja miejsca pieciu nowym. znow wprowadzenie, palenie tytoniu, w milczeniu, nie w milczeniu, wlewanie nikotyny, picie mediciny. kto nie chce, moze juz nie pic. jednak jesli zdecyduje sie na jeszcze, musi wypic, musi zjesc wszystko co dostal. kolejnych osiem kamieni. zamkniecie drzwi. ciemnosc. wszystko, co teraz zobaczycie, to wy sami, cokolwiek przyjdzie, cokolwiek bedzie chcialo odejsc, cokolwiek sie stanie, zaakceptujcie to, nie bojcie sie. bebny, spiewy, piekna jak krysztal wodo, przybadz, przybadz i oczysc nasze ciala, mysli i serca, taniec wody na rozzarzonych kamieniach, chwila ciszy, znow piesni, dluga cisza i nagle caly wodospad kropel spadajacych wszedzie dookola, chlodzacych kamienie, chlodzacych ciala, ostatnie dzwieki bebnow, raz, dwa, trzy, puerta! kilka osob placze, kilka osob sie smieje, kilka wpada w histerie. odpoczynek, pytania, wymioty, rozmowy, uspokajanie. i szaman i jego pomocnik zajmuja sie tymi najbardziej roztrzesionymi.
ogien:
powrot, piec kamieni, skrecony tyton, palenie, woda, wywar z tytoniu, medicina, osiem kamieni, prosba. tym razem wytrzymajcie na siedzaco jak najdluzej, schylcie sie, polozcie dopiero wtedy, gdy pozostanie na siedzaco bedzie kompletnie niemozliwe. ten cykl rozpali w sercach sile, by stawic czola wyzwaniom, by prosby mogly sie spelnic. wypali, zniszczy to co zle, co strasze, co przerazajace. bedzie trudno, mozecie sie bac, mozecie stac sie agresywni, mozecie plakac, mozecie czuc ze umieracie, wytrzymajcie to. to wy sami. szaman bierze butelke z alkoholem, podchodzi do kolejnych osob, nabiera alkohol w usta i nadajac dlonmi kierunek wydmuchuje prosto w twarz. czasem na tym konczy, czasem powtarza kierujac strumien na czakramy, na plecy. zasloniecie wejscia. ciemnosc. pierwsze dzwieki, pierwsza piesn, pierwszy krzyk. ludzie zaczynaja wariowac, drzec sie, plakac, szlochac, wyc, skamlec, charczec, wic sie. jest strasznie. im straszniej, tym piesni, tym dzwieki silniejsze, bardziej uparte, zawziete, im one silniejsze, tym wieksze pieklo rozpetuja, jest goraco, nie do wytrzymania, tak goraco jeszcze nie bylo, powietrze parzy, oddech parzy, ludzie szaleja, miotaja sie, przestrzen dookola wypelnia sie przerazeniem, piskiem, wrzaskiem, wrzatkiem, uno, dos, tres, PUERTA!!! nie ruszajcie sie. niech kazdy pozostanie w takiej pozycji w jakiej jest teraz. szaman spokojnym glosem zaczyna tlumaczyc co sie dzialo. dlugo gra na drumli, potem na dzwonku. kiedy robi sie chlodniej, wstaje i podchodzi do kolejnych osob, przymyka oczy i leczy, czysci, otwiera, uspokaja. kiedy konczy, siada. ludzie zaczynaja do niego podchodzic, pytac, mowic. on cierpliwie wysluchuje, odpowiada na pytania, tlumaczy. nikogo nie pozostawia bez odpowiedzi.
ziemia:
ciche granie na drumli, piec nowych kamieni, woda. ale tym razem inaczej. kazdy nalewa nastepnej osobie i podaje ze slowami dzien dobry. na dworze swita (jak to mozliwe, juz?). zamiast tytoniu i mediciny – jedzenie. cztery rodzaje, symbolizujace cztery cykle: powietrze – gotowana kukurydza, woda – prazona kukurydza, ogien – mieso, ziemia – owoce. ostatnie kamienie. jest ich jedenascie. pierwsze cztery, to zywioly, kolejne trzy, to matka, ojciec i przodkowie (duchy), ostatnie cztery, to kierunki, by juz nigdy sie nie zgubic. ostatni skret z tytoniu. teraz zamiast prosb, podziekowania. ostatnia ciemnosc. granie, piesni, spokojne, murmuranda. cieplo, gdzieniegdzie jeszcze ciche lkanie. cisza. prosba o otwarcie drzwi. jeszcze raz podziekowania i wychodzimy skladajac poklon porankowi. stajemy wokol dogasajacego ogniska, kazdy podchodzi do kazdego, przytula, pozdrawia, dziekuje. rozchodzimy sie. czesc idzie do domow, czesc, juz ubrana wraca i jeszcze siada przy ogniu, jeszcze cicho dzwiecza bebny, jeszcze kraza usmiechy, jeszcze cieplo oplata wspomnienie tego snu, co sie przysnil.

w otavalo. w dzien targowy…

zeszyty strony.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/TargOtavalo#

ten ul mnie wykancza. nosza, brzecza, sprzedaja. nigdy sie do niego nie przyzwyczaje. najgorsze te kury, widzialas slodziutka jak je nosza za nogi? jak tak gdacza, dra sie, od razu staje mi przed oczami stary, jak lata z siekiera za kogutem i drze sie, zabije cie skurwysynu, urzne ci leb, babka siedzi w oknie i placze i tez sie drze, wracaj, nie wierz im, to nieprawda, ale obydwoje wiedza, wszyscy wiemy dlaczego don antonio tak szybko wyjechal, zostawiajac nawet tego czupura koguta, najlepszego, oczko w glowie, wszystkie walki wygrywal, zamorduje cie, zadzgam, zadziobie, wpadnij mi tylko w rece, wroc, babka szlocha, a ja w goscinnym slucham szumu tej plyty, juz sie skonczyla, nie siegam, zeby znow wlaczyc, pewnie by mnie zabili gdybym sama dotknela gramofonu, ale siedze, ten szum, pyk, pyk, tez magiczny, moglabym tak siedziec cale lato, ale tu nie ma lata, nie ma zimy, w domu byly, tu nie ma, clara mowi, ze pojedziemy pod wulkan, zawsze pod koniec roku jedzie sie pod wulkan, to snieg zobacze, ale co mi tam z patrzenia, kreca kolowrotkiem, miela lod na lemoniade, to nie to samo, mysle o rosalii suarez, nieszczesliwa byla, przez trzy lata lzy wylewala, nieszczesliwie zakochana, on mial wrocic, w koncu z tego nieszczescia zaczela robic lody, zeby serce zamrozic, zeby nie czuc tej milosci, a teraz slawna na caly kraj, wszyscy przyjezdzaja do ibarry sprobowac tych lodow, kokosowych zalotow, czekoladowe mowia, ze urok rzucaja, wystarczy intensywnie pomyslec i juz z milosci spac nie moze, ale co ja tam bede mowic, nie, za mniej niz pietnascie nie moge, to rodzinna pamiatka, w imie ojca i syna i ducha, gdyby matka to widziala, o widzisz kochanenka, znow te kure tak niesie, kiedys oszaleje, to z targu zwierzat wracaja, byliscie na targu?

czeski sen

zeszyty strony-15.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Peguche#

to miejsce od poczatku nie wygladalo na normalne. niby sniadanie zjedlismy jak zwykle, cukierkow od obcych od dziecinstwa wiemy zeby nie brac, owoce obieramy ze skorek, a jednak…
wychodzimy wlasnie ze sklepu, kiedy podchodzi do nas indianin, wygladajacy ni mniej ni wiecej jak indianin i zaczyna do nas mowic po… czesku. pozdrawia, usmiecha sie i zaprasza na wieczor na probe swojego zespolu.
acha.
idziemy nad wodospad. wyglada jak wodospad, jest wielki i piekny. wpadamy w euforie, wdrapujemy sie na gore, podziwiamy, schodzimy. siadamy. siadamy i nie jestesmy w stanie wstac. nie, to nie zmeczenie. cos wyssalo z nas cala energie, zamacilo w glowach, zaniepokoilo dusze. obok dzieci graja w siatkowke. graja w kamiennym kregu. to kilkusetletnie miejsce kultu, dom narodzin slonca.
ot tak.
w powrotnej drodze zaczynamy obserwowac. na kazdym slupie dziwne malunki, najblizszy wulkan, juz od kilku dni wiemy, ze swiety, na scianie domu plakat, podpis szaman zaprasza, jest nawet adres mejlowy. wieczorem docieramy do hostelu, padamy, zasypiamy. jutro jedziemy dalej.
nic z tego.
przyjechalismy tu na jedna noc. zostalismy szesc dni. wyjechalismy, by po trzech wrocic na dwa. wrocilismy na osiem. wlascicielka hostelu w koncu spytala, czy zamiast pokoju nie chcemy domku z kuchnia. ona tez przyjechala tu na jedna noc. dwadziescia dwa lata temu.

nie ma takiej mapy

DSC_0007.JPG
http://picasaweb.google.com/maugoska/NieMaTakiejMapy#
http://picasaweb.google.com/maugoska/Ibarra#

pierwsza mape przerysowalam z ulotki zawieszonej na scianie hotelu w quito. druga, dokladniejsza powstala w ibarra, w parku, w czasie wieczoru spedzonego z miejscowymi kierowcami. trzecia tworzylismy w drodze. na biezaco.
to najcudowniejsze uczucie, wiedziec, ze przeszlo sie pieszo i zobaczylo i ze oprocz wiosek, ktore dodalismy do mapy NIC WIECEJ tam juz nie ma.

dolina rzeki chota. rano kierunek ambuqui. sniadanie na rozdrozu i piechota spiekota do wioski. na mapach ona ostatnia. tam, spotkani w sklepie chlopcy wyliczaja jeszcze szesc. ale nie chcemy w gory. chcemy do rzeki i rzeka. wracamy do rozdroza.

boczna droga konczy sie po kilkuset metrach wiec cieniutka, stroma sciezynka zsuwamy sie po zboczu. podwieszany, nowy most. wrecz abstrakcyjny w tym krajobrazie. rzeka okazuje sie nieprzyjazna. nie damy rady pojsc ani brzegiem ani brodem. wiec dalej, mostem do widocznych zabudowan. wchodzimy do wioski. reakcje ludzi zdradzaja, ze niewielu bialych tu trafia. pytamy pioraca przy ulepionej z gliny chatynie kobiete o sklep. ta wola corke, zeby pokazala. dziewczynka wychodzi z domu, zauwaza nas i cofa sie wystraszona. w koncu pod presja matczynych oczu podchodzi i skulona jak szczeniak, nic nie mowiac prowadzi nas do sklepu. usmiecham sie i mowie jak sie nazywam. patrzy tylko i milczy. kiedy dochodzimy do jednej z chat, wskazuje ja palcem, szybko odwraca sie i ucieka. chata-sklep natychmiast zamienia sie w roj glow i oczu. wszyscy wygladaja. przez drzwi, przez okna, przez szczeliny. kilku chlopcow wychodzi. zaczynamy rozmawiac. troche na migi, troche rysujac pytamy gdzie jestesmy i czy damy rade dojsc ta strona rzezki do la chota. rysuja nam droge, wpisuja jeszcze jedna wioske. dziwia sie, ze chcemy isc skoro druga strona mozna dojechac… idziemy. mijamy kolejne domy i podworka. ludzie, gdy tylko nas spostrzega – zamieraja. czesc po chwili usmiecha sie i pozdrawia. droga z pusir do tumbato jest przepiekna. plantacje trzciny cukrowej, dookola gory, w dole rzeka. czasem jakis czlowiek. kazdy pozdrawia. kazdy sie dziwi. zmienia sie pytanie, z – skad jestesmy, na – dokad idziemy. w tumbato znow sprawiamy, ze rzeczywistosc zamienia sie w stop klatki. chwilowe milczenie i bezruch. po sekundzie co odwazniejsi cos krzycza. slonce pali, idziemy dalej. juz przestaje byc szkoda, ze tedy a nie brzegiem rzeki.

dlugo pod gore. siadamy odpoczac. cisze rozpruwa ryk silnika. szalony jeep, szalony kierowca. wsiadamy. po calym dniu kompletnego spokoju roztrzesiony rolerkoster gna kamienista, wyboista serpentyna. kierowca jedna reka trzyma kierownice, druga gotowane, jeszcze gorace jajka. co i rusz, glowa do tylu, do nas i pogawedki. zostawia nas w la chota na moscie.

tego dnia, jeszcze jeden obrazek. sklep przy drodze. otwarty na osciez. w sklepie nikogo. przez 10 minut nikogo. czekamy. przychodzi miejscowy. rozglada sie. gwizdze. szur szur z domu obok przybiega pani. sprzedaje, po czym znow zostawiaten sklep zupelnie samopas.

i dobrze. i tak wlasnie najlepiej, tak sie chce.