viva quito!

DSC_0006.JPG
http://picasaweb.google.com/maugoska/VivaQuito#

szalone dzwieki bebnow sciagaja nas przez labirynt ulic na ulice glowna. tam-parada… trzy godziny wielkiej parady. granie, tance, akrobacje, kalejdoskop strojow, twarzy, dzwiekow. nie milknacy i bez konca. i mysl. ilez to przygotowan, wysilkow, ilez mysli przed zasnieciem dzien wczesniej. czy sie uda, czy bedzie dobrze. w koncu sen. a od rana, nerwowe krzatanie, dopinanie guzikow, makijaze, ostatnie dopasowywania mundurow, barwienie wlosow, brokat na policzku, na drugim, jeszcze raz uklad przed lustrem, cala rodzina dumna, zaaferowana, ze to sposrod nich wybrana TA osoba, ktora pojdzie w paradzie, kazdy jeszcze chce cos dorzucic, strzepnac niewidzialny pylek, poprawic kosmyk, ugladzic klape marynarki. a potem…
nadludzki niemal wysilek. w sloncu, z gory pod gore, w rytm trabek, bebnow, puzonow, famfar przez miasto. i tak, zeby jak najpiekniej bylo. jak najwznioslej, najdumniej. krotki oddech, zmecznie, wypieki na policzkach, ale usmiech. widac dokladnie, w najmniejszym grymasie ile ten usmiech kosztuje. ale jest. dumny, nieugiety. poscierane kolana, bebniarze – krew na bialych rekawiczkach, sztandary drza kilkugodzinnym zmeczeniem trzymajacych je rak. ludzie z tlumu podchodza, podaja wode, chciwe przelykanie, wdziecznosc w oczach, ida dalej. i tak do wieczora.
a wieczorem, juz z hotelowego balkonu widzimy jak wracaja. nagle zamieszanie, dziewczyna zemdlala. ze zmeczenia. niosa, ratuja, wybiegaja ludzie z okolicznych domow, ktos dzwoni po lekarza. a dookola… tu chlopak chlopaka targa na barana, widac tamten nie moze postawic ani kroku wiecej, dziewczyny na bosaka, wsparte na usluznych ramionach chlopcow, wycienczenie, prawie cisza. a w tej ciszy radosc, duma, wieczorne spelnienie. udalo sie. bylo najuroczysciej.

i druga mysl. ze u nas, kiedy jest swieto miasta, to to miasto jest aktywne. to miasto podejmuje wysilek by bylo jak najpiekniej. ludzie przychodza i jak swiete krowy (tak, ja tez:), bezwiednie konsunuja atrakcje. a potem wracajac do domu krytykuja, gledza, ze za glosno, ze za cicho, ze za ciasno i ze tak naprawde, to bez sensu opuscili kolejny odcinek magdy m.

escarmentamos en cabeza propia…*

DSC_0251.JPG

Thumbes. 30 km od cieszacego sie watpliwa slawa najgorszego w ameryce poludniowej przejscia granicznego aqua verde.

3,2,1,0, start!
jak ostatni idioci wsiadamy do samochodu naganiaczy. ich trzech, nas dwoje. klasyka. budowanie nastroju. zablokujcie drzwi, bo w miescie demonstracje. kretymi, brudnymi uliczkami wyjezdzamy z miasta. 30 minut drogi do… teoretycznie granicy, praktycznie – diabli wiedza. zaczyna sie od amigos, potem stopniowo robi sie coraz cieplej, cieplej, goraco… w koncu furia. ladujemy w samym srodku ziemi niczyjej miedzy granicami. stragany, przemytnicy, wszelkiej masci typy spod najciemniejszych gwiazd. tu kaza wysiasc z samochodu. juz piechota z uliczek malych, w jeszcze mniejsze, w koncu w szczeliny miedzy gorami wszystkiego. lewej benzyny, papierosow, bezzebnych kobiet, cinkciarzy, pseudopolicji wymachujacej niepseudobronia. przepychanki. slowne, gestykulacje, brak jezyka, chaos, coraz wiekszy stres. klotnia, wyrywanie pieniedzy, wyrywanie biletow, krzyki, ludzie ze straganow dookola ogladaja to wszystko jak serial, co i rusz podchodzi jakis zapity typ i wita sie z tymi naszymi, ci sie szczerza czarnym usmiechem i dalej wracaja do robienia nam awantury ze w zyciu nie mieli tylu problemow z bialymi…

i pomyslec, ze ludzie placa fortuny, zeby sobie podniesc poziom adrenaliny…

ps. nie wierze, przysiegam nie wierze, ze to zrobilismy. jak dzieci.
ps2. na wszystko przysiegam, genialnie bylo to przezyc.

* slownik przez kilka dni bezlitosnie otwieral sie na tym zdaniu. placimy frycowe.