Jedziesz na wakacje do Tajlandii?

DSC_1514.jpg
Szkoła dla najmłodszych – Nupo 2010

Z okazji Światowego Dnia Uchodźcy – małe przypomnienie…
Dokładnie rok temu przeżyliśmy jeden z najbardziej poruszających i znaczących momentów naszej trwającej ponad dwa i pół roku podróży. Wraz z Kingiem Zero, jednym z przywódców Szafranowej Rewolucji, odwiedziliśmy Nupo, położony przy zachodniej granicy Tajlandii obóz uchodźców birmańskich.
Tu: http://www.tamtaram.pl/index.php/2010/08/31/nielegalni/ można o tym przeczytać.

DSC_1477.jpg
Dzieci – Nupo 2010

Po przeprowadzonych 7 listopada ubiegłego roku „wolnych” wyborach, niewiele się w Birmie zmieniło. Niestety niewiele też się o tym mówi.
Dlatego dziś, w związku ze Światowym Dniem Uchodźcy oraz wczorajszymi urodzinami laureatki pokojowej nagrody Nobla Aung San Suu Kyi, będącej dla Birmańczyków symbolem nadziei, postanowiliśmy o tym przypomnieć.

A co mają z tym wszystkim wspólnego TWOJE wakacje w Tajlandii?

Założone i prowadzone przez Kinga Zero, wspierające birmańskich uchodźców biblioteki The Best Friend Library znajdują się właśnie tam. W Mae Sot i w Chiang Mai na północy Tajladii. Poza wsparciem finansowym, nieustannie potrzebują też książek (po angielsku, birmańsku), komputerów, leków, przyborów szkolnych…
Być może masz w domu starego nie używanego już laptopa, który leży i się kurzy, podręcznik do nauki angielskiego czy inne z potrzebnych im rzeczy. Weź je ze sobą na wakacje i przejeżdżając przez Chiang Mai lub Mae Sot zajrzyj do jednej z The Best Friend Library (znajdują się bardzo blisko centrum – i tak pewnie będziesz tamtędy spacerować) i ofiaruj je ludziom, których przyszłość zależy od takich właśnie małych gestów. To naprawdę nic nie kosztuje, a każda  nawet najmniejsza pomoc jest dla tych bibliotek bardzo ważna.

Biblioteki prowadzą bezpłatne kursy dla uchodźców.
W obozach są organizowane lekcje angielskiego –  zazwyczaj, tak jak w przypadku opisywanego przez nas Tony’ego nauczyciele mają do dyspozycji tylko jedną książkę na kilkunastoosobową grupę uczniów.
Kiedy byliśmy w Nupo, mnisi uczący postaw obsługi komputera mieli do dyspozycji jedynie dwa wysłużone laptopy na kilkuset uczniów.
Te przykłady można by mnożyć.

DSC_1768.jpg
Tak wyglądają prowadzone przez samych uchodźców lekcje angielskiego.
W podobnych warunkach uczą się dorośli.

Dla ludzi mieszkających w obozach, podstawą nadziei na wyrwanie się z impasu jest znajomość angielskiego – dzięki niej mogą próbować ubiegać się o azyl (głównie w Australii). Dzięki umiejętności obsługi komputera, łatwiej jest im znaleźć pracę  jeśli ten azyl dostaną.

Pomyśl… Tajlandia oferuje nie tylko rajskie plaże, ale też możliwość zrobienia czegoś dobrego. Dodatkowe 2 kilo w Twoim wakacyjnym bagażu może zmienić czyjeś życie.

hura! hura! hura!

wreczenie.jpg

a bylo to tak. jakis czas temu zdalismy sobie sprawe, ze nie zaprojektujemy i nie zlozymy calej ksiazki nad ktora pracujemy na naszym malutkim dziewieciocalowym acerku. mimo sympatii do jego wytrzymalosci na wszystkie nasze glupie pomysly tak duzego projektu na nim zrobic sie po prostu nie da. i tak kupujac go prawie trzy lata temu w ameryce poludniowej nie sadzilismy, ze przetrwa z nami tyle czasu. przekalkulowalismy nasze mozliwosci, potrzeby, plany i ciezar plecakow i okazalo sie, ze nie ma rady. potrzebujemy nowy komputer do pracy. mozliwie maly i lekki ze wzgledu na nasze szwedactwo i wystarczajaco mocny i duzy, zeby dalo sie na nim pracowac. jako, ze nasz malenki acerek dobrze nam sluzyl postanowlilismy zapytac wlasnie firme acer czy nie stalaby sie naszym sponsorem i nie dala nam nowego, rownie wytrzymalego komputera w prezencie. nie spodziewalismy sie za wiele, no bo kto wezmie powaznie dwojke powsinog co od ponad 2,5 roku syrenki nadwislanskiej nie widzialy. zostalismy jednak bardzo pozytywie rozczarowani. pan piotr stepinski z firmy acer odpisal nastepnego dnia i tak oto, po wymianie kilku maili i odczekaniu chwile na dostawe nowych komputerow, w piatek mama maugoski odebrala w warszawie nowiutenkiego acera timelineX 4830 tg.po wgraniu na niego kilku potrzebnych rzeczy przyleci do nas lada dzien. coz, znow okazuje sie, ze zycie jest pelne niespodzianek. tych dobrych rowniez:) ogromnie dziekujemy!

hello, fuck you!

DSC_6542.jpg

chodze w worku. na poczatku chodzilam w dlugich spodnicach, koszulce z krotkim rekawkiem i narzucona na ramiona chustka. to i tak o chustke konserwatywniej niz wiele z tutejszych kobiet. ale to mnie nawet cieszylo, bo wychodze z zalozenia, ze jesli sie rusza tylek ze swojego zascianka, to nalezy szanowac tradycje i zwyczaje odwiedzanych miejsc. nie bede wsrod muzulmanow paradowac w mini i przyciasnym topiku. znam inne sposoby wyrazania swojej niezaleznosci i wiary w wolnosc jednostki.
poza tym, po ponad dwoch i pol roku w drodze, ktora nas rzucala w zakatki naprawde przerozne, udalo sie nam przywyknac do calej masy lokalnych, nie zawsze latwych folklorow. trudno nas juz ruszyc podaniem wyzszej ceny – spokojnie targujemy; informacja, ze autobus za sekunde odjezdza, podczas gdy naprawde rusza po dwoch godzinach – siedzimy i czekamy; zamknieciem przed nosem poczty, kiedy na drzwiach wypisane, ze powinna byc czynna jeszcze trzy kwadranse – przychodzimy rano; nagabywaniem – kup to, kup sio, kup tamto, pogadaj, zajrzyj, skorzystaj. ot, najzwyczajniejsze roznice kulturowe.
a jednak – chodze w worku. worek to wielka chusta, ktora sie owijam przekraczajac prog domku w ktorym zamieszkalismy. nie znosze jej, ale zakladam, bo jeszcze bardziej nie znosze pozbawionych szacunku lepkich, bezmyslnych spojrzen. bo mimo, ze ja sie staram respektowac ich swiat, oni mnie nie szanuja. biala kobieta to kurwa. jestem workiem miesa, cyckow, posladkow, dziur. i nie jest to kwestia miejsca (dlugo sie wahalam nim napisalam to zdanie, pilnie rozwazalam wszystkie za i przeciw, jednak takie, nie inne sa moje doswiadczenia), ale, niestety, religii. podobnie bylo w malezji, na polnocnym wschodzie, najbardziej konserwatywnej czesci tego kraju i na poludniu tajlandii. zaden buddysta, katolik, nawet zaden hindus, choc ci na pol swiata slyna z pokatnych obmacywanek, nie gapi sie na kobiete tak jak muzulmanin. przykro mi to pisac, ale jest w tych spojrzeniach niezasluzona pogarda, jest jakas parszywa pewnosc, swiete przeswiadczenie, ze maja pelne prawo traktowac mnie jak przedmiot. kiedy cos kupuje, ani razu nie ruszyc bezczelnego wzroku z poziomu moich piersi, kiedy sie oburze, a mam do tego prawo bedac od szyi po kostki okutana szmatami, rozesmiac sie prosto w twarz i dalej sie wpatrywac. roznica kulturowa? czy moze juz brak kultury? bo brak szacunku na pewno. czemu tak nie patrza na swoje matki i siostry? czemu tak nie patrza na tabuny chinek, wszystkie jak jeden maz, paradujacych w szortach i malych, kusych bluzeczkach?
ktoregos dnia, w bukittingi, w ciagu niecalych dwoch godzin osiem wstretnych zaczepek. spojrzen nie ma co liczyc. zaczepka – nawolywania, obsceniczne gesty, komentarze i smiech.
innym razem – spacer. z gory, poboczem drogi. trzech gnojkow na motorze przejezdza raz, drugi, trzeci. rechot, jakies okrzyki, ktorych nie rozumiem. usmiecham sie tylko w duchu i ide sobie dalej. dzieciaki jeszcze przeciez. nagle slysze z tylu nadjezdzajacy motor i zanim sie zdaze polapac, czuje dziecieca lape prosto na swoim tylku. ale zostawmy sliski grunt damsko-meskich relacji. zostawmy tez religie.
jeszcze trudniejsze bywaja relacje ludzko-ludzkie. te, w najwiekszej mierze zatruwaja szkolniaki. na kazdym kroku „hello, skad jestes, dokad idziesz?”, „hello, jak sie nazywasz?”, „hello”, komentarz i chichot, hello, hello, hello. mijamy dwadziescia osob, slyszymy dwadziescia hello, mijamy trzydziesci osob, mijamy piecdziesiat osob… nieprawdopodobna lekcja opanowania. bo choc na pozor przyjazne, kiedy przyjdzie sie zmierzac z nimi troche dluzej niz przez kilka dni zaczynaja straszyc swoim drugim dnem. zaczynamy dostrzegac, ze w ogromnej wiekszosci nie chodzi o powitanie, o zwykle pozdrowienie. te zdaja sie pochodzic jedynie od starszych ludzi. a cala reszta? jak nawyk, bezmyslnie powtarzana, oklepana formulka, niewiele majaca wspolnego z ludzka ciekawoscia, z zainteresowaniem. bo „hello, skad jestes?”, zaczynamy zdanie i nagle do nad dociera, ze nikt odpowiedzi nie slucha. „hello, jak sie nazywasz?”, mowimy swoje imiona, tylko po to by zaraz cala gromadka dzieciakow zaczela je wykrzykiwac miedzy salwami smiechu. nie trzeba rozumiec slow, zeby pojac kontekst. bialy jest jak malpa, jak klaun, jak maskotka. kiedy jedziemy na plaze, co minute podchodzi ktos z telefonem w dloni, zeby nam zrobic zdjecie i sobie zdjecie z nami. jedno nieopatrzne powiedzenie „tak”, pomyslelismy, ze przeciez tez zdjecia im robimy, wiec czemu sie nie odwdzieczyc, sciagnelo cala plaze. ciagaja nas, przestawiaja, jeszcze ja, jeszcze z siostra, bratem, tatem, dzieckiem…
zeby nie zwariowac, probujemy znalezc jakies sensowne wyjscie. walczyc sie z tym nie da, wiec moze ignorowac? isc i po prostu nie slyszec wszystkich tych zaczepek. idziemy obok szkoly, akurat zaczela sie przerwa, tlum dzieciakow pod drzewem, wszystko wedlug schematu, skierowana do nas salwa pokrzykiwan. twardo idziemy dalej. kiedy nagle nie slysza zadnej odpowiedzi, ich zaczepne hello, znienacka sie wzbogaca. zamienia sie w rozzloszczone, wrzeszczane „hello, fuck you!” kto ich tego uczy?
ale jest nadzieja. po jakichs dwoch miesiacach mieszkania w maninjau, tomek wraca z targu, na ktorym kazdego dnia kupuje nam sniadanie i juz od progu krzyczy:
– kurwa, nie uwierzysz! przeszedlem cala droge, minalem wszystkie trzy szkoly, ludzi wszedzie pelno i nic! nikt mnie nie widzial, kumasz? nic! ani slowa! ani jednego hello!
od tego dnia bylo lepiej. znudzilismy sie im.

niedziela

DSC_5693.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

karuzela, karuzela, na bielanach, co niedziela…
samo zaczyna sie nucic kiedy spacerujemy po weekendowym nabrzezu. dookola kicz. plastikowe szczescia unosza sie w powietrzu, balony malowane, sloniki, pieski tygryski. wzrok w nich utkwiony, teskny, westchnienie, bo mala raczka trzyma juz krokodyla. smutna lekcja zycia znienacka zaliczona, nie mozna miec wszystkiego. ale dzieciece mysli szybciej ulatuja, wiec za moment znow usmiech sciera resztki soli, bo oto wata cukrowa, cala w strojnych rozach owija sie zwinnym kokonem lekkiej, lepkiej slodyczy, daj!daj!daj!, slucham? poprosze, a, to co innego, niewazne krokodyle, sloniki, pieski, tygryski, nowa radosc nastala. za rogiem karuzela. wlosy rozwiane smiechem, kuszace wiruja spojrzenia, co z tego ze farba sie luszczy, ze rdza w oparcia sie wgryza, niewazne, podlotce zalotce jeszcze starcza fantazji, zeby byc krolowa, ksiezniczka cala w koronkach, na wpol omdlala mlodoscia, usciskiem pierwszych uniesien, tak sobie wyobraza, tu, tam siam, nawet w pariaman. pariaman jest niewielkie, jeszcze nie zna molochow, ziebionych klimatyzacja wielkich centrow handlowych, zlodziei prostej radosci bycia, zycia, zabawy. tu, coniedzielne wypady na niewielki placyk, plastikowe stoliki, kilka kramikow z jedzeniem, jakas hustawka, scena, ktos gra, ktos tanczy, ktos zerka, pstrykaja aparaty, rybacy czekaja na plazy, zeby za kilka groszy wyprawic na mala wyspe uciekajace od tlumu nastoletnie pragnienia pierwszych niesmialych spojrzen, pierwszego spaceru za reke.
znikajacy swiat.