nie ma takiej mapy

DSC_0007.JPG
http://picasaweb.google.com/maugoska/NieMaTakiejMapy#
http://picasaweb.google.com/maugoska/Ibarra#

pierwsza mape przerysowalam z ulotki zawieszonej na scianie hotelu w quito. druga, dokladniejsza powstala w ibarra, w parku, w czasie wieczoru spedzonego z miejscowymi kierowcami. trzecia tworzylismy w drodze. na biezaco.
to najcudowniejsze uczucie, wiedziec, ze przeszlo sie pieszo i zobaczylo i ze oprocz wiosek, ktore dodalismy do mapy NIC WIECEJ tam juz nie ma.

dolina rzeki chota. rano kierunek ambuqui. sniadanie na rozdrozu i piechota spiekota do wioski. na mapach ona ostatnia. tam, spotkani w sklepie chlopcy wyliczaja jeszcze szesc. ale nie chcemy w gory. chcemy do rzeki i rzeka. wracamy do rozdroza.

boczna droga konczy sie po kilkuset metrach wiec cieniutka, stroma sciezynka zsuwamy sie po zboczu. podwieszany, nowy most. wrecz abstrakcyjny w tym krajobrazie. rzeka okazuje sie nieprzyjazna. nie damy rady pojsc ani brzegiem ani brodem. wiec dalej, mostem do widocznych zabudowan. wchodzimy do wioski. reakcje ludzi zdradzaja, ze niewielu bialych tu trafia. pytamy pioraca przy ulepionej z gliny chatynie kobiete o sklep. ta wola corke, zeby pokazala. dziewczynka wychodzi z domu, zauwaza nas i cofa sie wystraszona. w koncu pod presja matczynych oczu podchodzi i skulona jak szczeniak, nic nie mowiac prowadzi nas do sklepu. usmiecham sie i mowie jak sie nazywam. patrzy tylko i milczy. kiedy dochodzimy do jednej z chat, wskazuje ja palcem, szybko odwraca sie i ucieka. chata-sklep natychmiast zamienia sie w roj glow i oczu. wszyscy wygladaja. przez drzwi, przez okna, przez szczeliny. kilku chlopcow wychodzi. zaczynamy rozmawiac. troche na migi, troche rysujac pytamy gdzie jestesmy i czy damy rade dojsc ta strona rzezki do la chota. rysuja nam droge, wpisuja jeszcze jedna wioske. dziwia sie, ze chcemy isc skoro druga strona mozna dojechac… idziemy. mijamy kolejne domy i podworka. ludzie, gdy tylko nas spostrzega – zamieraja. czesc po chwili usmiecha sie i pozdrawia. droga z pusir do tumbato jest przepiekna. plantacje trzciny cukrowej, dookola gory, w dole rzeka. czasem jakis czlowiek. kazdy pozdrawia. kazdy sie dziwi. zmienia sie pytanie, z – skad jestesmy, na – dokad idziemy. w tumbato znow sprawiamy, ze rzeczywistosc zamienia sie w stop klatki. chwilowe milczenie i bezruch. po sekundzie co odwazniejsi cos krzycza. slonce pali, idziemy dalej. juz przestaje byc szkoda, ze tedy a nie brzegiem rzeki.

dlugo pod gore. siadamy odpoczac. cisze rozpruwa ryk silnika. szalony jeep, szalony kierowca. wsiadamy. po calym dniu kompletnego spokoju roztrzesiony rolerkoster gna kamienista, wyboista serpentyna. kierowca jedna reka trzyma kierownice, druga gotowane, jeszcze gorace jajka. co i rusz, glowa do tylu, do nas i pogawedki. zostawia nas w la chota na moscie.

tego dnia, jeszcze jeden obrazek. sklep przy drodze. otwarty na osciez. w sklepie nikogo. przez 10 minut nikogo. czekamy. przychodzi miejscowy. rozglada sie. gwizdze. szur szur z domu obok przybiega pani. sprzedaje, po czym znow zostawiaten sklep zupelnie samopas.

i dobrze. i tak wlasnie najlepiej, tak sie chce.

viva quito!

DSC_0006.JPG
http://picasaweb.google.com/maugoska/VivaQuito#

szalone dzwieki bebnow sciagaja nas przez labirynt ulic na ulice glowna. tam-parada… trzy godziny wielkiej parady. granie, tance, akrobacje, kalejdoskop strojow, twarzy, dzwiekow. nie milknacy i bez konca. i mysl. ilez to przygotowan, wysilkow, ilez mysli przed zasnieciem dzien wczesniej. czy sie uda, czy bedzie dobrze. w koncu sen. a od rana, nerwowe krzatanie, dopinanie guzikow, makijaze, ostatnie dopasowywania mundurow, barwienie wlosow, brokat na policzku, na drugim, jeszcze raz uklad przed lustrem, cala rodzina dumna, zaaferowana, ze to sposrod nich wybrana TA osoba, ktora pojdzie w paradzie, kazdy jeszcze chce cos dorzucic, strzepnac niewidzialny pylek, poprawic kosmyk, ugladzic klape marynarki. a potem…
nadludzki niemal wysilek. w sloncu, z gory pod gore, w rytm trabek, bebnow, puzonow, famfar przez miasto. i tak, zeby jak najpiekniej bylo. jak najwznioslej, najdumniej. krotki oddech, zmecznie, wypieki na policzkach, ale usmiech. widac dokladnie, w najmniejszym grymasie ile ten usmiech kosztuje. ale jest. dumny, nieugiety. poscierane kolana, bebniarze – krew na bialych rekawiczkach, sztandary drza kilkugodzinnym zmeczeniem trzymajacych je rak. ludzie z tlumu podchodza, podaja wode, chciwe przelykanie, wdziecznosc w oczach, ida dalej. i tak do wieczora.
a wieczorem, juz z hotelowego balkonu widzimy jak wracaja. nagle zamieszanie, dziewczyna zemdlala. ze zmeczenia. niosa, ratuja, wybiegaja ludzie z okolicznych domow, ktos dzwoni po lekarza. a dookola… tu chlopak chlopaka targa na barana, widac tamten nie moze postawic ani kroku wiecej, dziewczyny na bosaka, wsparte na usluznych ramionach chlopcow, wycienczenie, prawie cisza. a w tej ciszy radosc, duma, wieczorne spelnienie. udalo sie. bylo najuroczysciej.

i druga mysl. ze u nas, kiedy jest swieto miasta, to to miasto jest aktywne. to miasto podejmuje wysilek by bylo jak najpiekniej. ludzie przychodza i jak swiete krowy (tak, ja tez:), bezwiednie konsunuja atrakcje. a potem wracajac do domu krytykuja, gledza, ze za glosno, ze za cicho, ze za ciasno i ze tak naprawde, to bez sensu opuscili kolejny odcinek magdy m.

escarmentamos en cabeza propia…*

DSC_0251.JPG

Thumbes. 30 km od cieszacego sie watpliwa slawa najgorszego w ameryce poludniowej przejscia granicznego aqua verde.

3,2,1,0, start!
jak ostatni idioci wsiadamy do samochodu naganiaczy. ich trzech, nas dwoje. klasyka. budowanie nastroju. zablokujcie drzwi, bo w miescie demonstracje. kretymi, brudnymi uliczkami wyjezdzamy z miasta. 30 minut drogi do… teoretycznie granicy, praktycznie – diabli wiedza. zaczyna sie od amigos, potem stopniowo robi sie coraz cieplej, cieplej, goraco… w koncu furia. ladujemy w samym srodku ziemi niczyjej miedzy granicami. stragany, przemytnicy, wszelkiej masci typy spod najciemniejszych gwiazd. tu kaza wysiasc z samochodu. juz piechota z uliczek malych, w jeszcze mniejsze, w koncu w szczeliny miedzy gorami wszystkiego. lewej benzyny, papierosow, bezzebnych kobiet, cinkciarzy, pseudopolicji wymachujacej niepseudobronia. przepychanki. slowne, gestykulacje, brak jezyka, chaos, coraz wiekszy stres. klotnia, wyrywanie pieniedzy, wyrywanie biletow, krzyki, ludzie ze straganow dookola ogladaja to wszystko jak serial, co i rusz podchodzi jakis zapity typ i wita sie z tymi naszymi, ci sie szczerza czarnym usmiechem i dalej wracaja do robienia nam awantury ze w zyciu nie mieli tylu problemow z bialymi…

i pomyslec, ze ludzie placa fortuny, zeby sobie podniesc poziom adrenaliny…

ps. nie wierze, przysiegam nie wierze, ze to zrobilismy. jak dzieci.
ps2. na wszystko przysiegam, genialnie bylo to przezyc.

* slownik przez kilka dni bezlitosnie otwieral sie na tym zdaniu. placimy frycowe.

kompletnie subiektywne obserwacje znad podrecznika

L1050924.JPG
http://picasaweb.google.com/maugoska/PeruKompletnieSubiektywnie#

umowmy sie. umowmy sie, ze jest fantastycznie. ze jest bezpiecznie, przyjaznie i pieknie. i tylko ja tego nie widze.
juz w milaflores witaja nas rzedy drutow kolczastych, wienczacych wysokie mury. to nie wszystko. zeby bylo bezpieczniej, te druty sa pod napieciem. wszedzie wisza tabliczki z ostrzezeniami. ulicami idzie sie jak monotonnym, betonowym kanionem.
tu mury sa jak naznaczenie. kiedy wyjezdzamy z limy, to one tworza pierwszy, drugi, dziesiaty plan. jak nieznosna ukladanka oddzielajaca, odgradzajaca od ludzi, od zycia. im dalej od stolicy, tym wieksze rysuja paradoksy. w tutejszych malych miasteczkach domy nigdy nie sa pokonczone, mury wokol domow – zawsze. albo: dom – ledwie stojaca chatynka sklecona z bambusa i lisci palmowych a mur wokol niej – murowamy, wysoki na 4 metry. z samego tego muru bylby porzadny dom. a jednak nie jest. nie wiem co trzeba by zrobic, zeby sie przez ten mur przebic. nie umiem tez sobie wyobrazic, ze ktos by nas tutaj ugoscil. i nie  moge sie pozbyc pytania, jak bardzo, jak dalece mozna sobie nie ufac.
bo to odgradzanie to jedno. ale przeciez tu na kazdym kroku, zupelnie inny, duzo smutniejszy mur – ludzki. gdy ludzie sie usmiechaja, wyrysowuje im sie ten usmiech przyjaznymi zmarszczkami na twarzach. tu twarze sa jak posagi wykute przez zgorzknialego rzezbiarza.
kiedy wsiadalismy do autobusu na polnoc, wszystko bylo nagrywane. bylo wyjscie, przy wyjsciu bramka, przy bramce dwoch kontrolerow. jeden przeszukiwal nas i nasze bagaze, drugi to nagrywal. potem, kiedy juz wsiedlismy, ten drugi wszedl i raz jeszcze nagral osobe po osobie, twarz po twarzy.
i po co? przeciez nie na pamiatke.
albo juz na miejscu, w mankorze, kazdy kontakt ciezki, wymuszony, oporny. polgebkiem i bez usmiechu. nawet wydawac nie chcieli z wiecej niz 10 soli. a 10 soli to jak 10 zlotych. zadna fortuna.
i czemu nie chcieli? nie ufaja. sami sobie tez nie ufaja. przy wjsciu na plaze sklecona z patykow strozowka. w strozowce calodobowa warta policji. siedza i pilnuja idacego dnem morza kabla telefonicznego. kabel ciagnie sie spokojnie z poludnia chile az do stanow. a tu musza pilnowac, bo… niedawno ktos go odkopal i ukradl.
ogladam to wszystko i jak moge, probuje sie nie zrazac do tego kraju, tych ludzi. bylismy tylko w dwoch miejscach, nic jeszcze przeciez nie wiemy. i wtedy sie okazuje, ze do zwyczajowych pytan skad jestes, jak sie nazywasz, ile masz lat, tu, w peru dochodzi leszcze jedno: a ile razy cie juz okradli?

powiedz mi dokad jedziesz, a powiem ci kim jestes

DSC_0250.JPG
http://picasaweb.google.com/maugoska/Mancora#

/obiecujemy, ze ta kartka jest slona:)/

populacja: 10 000
numer kierunkowy: 073
kolor:szarobrunatny
wrazenie: dosc podle
ulubione zdanie: no cambio*
atrakcje: hmmm….
nazwa: mancora
pseudo: mekka surferow
najprawdziwsze slowo w opisie: pseudo

no wlasnie. jak na raj, ciut za szaro. jak na enklawe spokoju, ciut za glosno. jak na impreze, ciut za cicho. jak na mekke surferow… coz, to tak jak nazwac osla laczke superstokiem. fale w porywach… zaczynaja byc. surferzy w zwiazku z tym zajmuja sie przechadzkami w te z z powrotem z deska pod pacha oraz wymienianiem miedzy soba tajemniczych usmiechow. kazdy obowiazkowo: jest brudny, ma jakas szmate przewiazana wokol kostki/nadgarstka, dysponuje conajmniej jednym dreadem, wyglada tak, jakby cale zycie spedzil na plazy, ale robi to nie dalejniz 10 metrow od hotelu 5 gwiazdek – gwiazdozbior – 100 dolcow za noc. poza tym: lsni bialymi zebami, oszalamia opalenizna, co drugie slowo wyspiewuje yeeeeaaah maaaaaan, coooool maaaaan. to w ciagu dnia. co robia noca, pozostaje sekretem. znikaja wraz z zachodzacym sloncem. wszystko sprawia wrazenie, jakby wlasciciel tej katarynki pracowal na pol etatu.
ale… byc moze sie myle. moze to cisza przed burza. sezon sie jeszcze nie zaczal. dopiero sie zjezdzaja panie w rozmiarze E-F, paznokcie podly akryl w slodkim kolorze roz oraz ich piekni muchacho, stylowi jak sopoccy przyniscy i przygrubi, zlociutcy warszafka honey.
kto wie, czy spotkanie tych swiatow nie skonczy sie wielkim tsunami…

*no cambio – nie mam wydac

follow the carlos

czyli instrukcja obslugi zostania amigos maknorskiego policjanta.

DSC_0256.JPG

Plaza
1. idz na plaze. dla ulatwienia wybierz miejsce blisko najbrudniejszego, najbardziej zakurzonego pseudosurfera. nie pomyl go z prawdziwym surferem. ci, maniakalnie uczepieni desek interesuja sie jedynie kierunkiem wiatru.znajomosc z nimi do niczego cie nie doprowadzi. Czytaj dalej follow the carlos