Nomadzi

nomadzi-tybetanscy.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA 

Nóż wbity w ziemię tuż przy wejściu do jurty chroni przed piorunami. Nóż ma każdy mężczyzna. Kobiety noszą uczepione bioder koziki. Niewielkie, lekko zagięte. Noże mężczyzn są duże, ze zdobioną rękojeścią. To właśnie taki nóż będzie nas dzisiaj strzegł.
Stalowe, mięsiste chmury zaczerniają horyzont. Ciężko pełzają po wzgórzach, otumaniając ciszą wściekle zielone zbocza. Przedburzowy bezruch przerywają jedynie dziwaczne pochrumkiwania jaków, zbijających się niespokojnie w coraz ciaśniejszy krąg. Na zewnątrz wszystko już uprzątnięte. Poprzyczepiane, otulone folią, zabezpieczone, pozwiązywane. Nikt tu nie będzie czekał do ostatniej chwili, nie będzie stawał twarzą w twarz z ciskającą piorunami nawałnicą. Wystarczająco dużo w życiu niebezpieczeństw, zmagań i niepewności.

Uli
Siedzimy w ich jurcie, na ziemi, ciasno, każdy na każdym, głowa przy głowie, z nosami wlepionymi w niewielki wyświetlacz aparatu. Jak tylko zobaczyli, że mamy aparat, zaraz rzucili wszystko i chcieli zdjęcia oglądać. No to oglądamy. Oni – zdjęcia, ja – ich. Ukradkiem, dyskretnie podglądam ich reakcje.
Pokazujemy krajobrazy z ostatnich trzech dni drogi. Uwikłane rzekami i strumieniami doliny. Łąki. Strzelające w niebo, maźnięte czapami lodowców szczyty. Skaliszcza. Góry tak ogromne, widoki tak bezkresne, że przez nie nawet sny stały się bardziej przestrzenne. Tomkowi, a pewnie i mi, z każdym kolejnym zdjęciem oczy rozbłyskują, dusza zaczyna śpiewać na wspomnienie tych cudów. Oni – po kilku minutach wytracają uważność, zaczynają się nudzić. Aż to tego zdjęcia. Zrobiliśmy je jakieś półtora dnia drogi stąd, z 60 kilometrów. Młody Tybetańczyk, na drodze, na koniu, tyłem – widać tylko plecy, prowadzi kilka jaków.
Pokazują: przybliż. Powiększam im to zdjęcie. Nagle jak jeden mąż, niemal równocześnie krzyczą podnieceni:
– Uli!
Patrzymy.
– Co?!??!!
– Uuuuuli!
Jak oni go poznali?
Zaczyna się debata, a gdzie go widzieliśmy, przed czy za przełęczą. A kiedy, a czy był sam… Uciecha, gwar i rozgardiasz, wreszcie coś sensownego! Zaczynam nagle rozumieć. Oni nie chcą oglądać tych wszystkich naszych zdjęć, oni chcą się dowiedzieć, co słychać u sąsiadów. Przynajmniej tych najbliższych, rozbitych jakieś 60-100 kilometrów stąd. Dalej oglądamy już tylko jurty i stada rozproszone po łąkach. I precyzujemy: ten wczoraj, ten dziś, ten tam kiedyś…

Połoniny
Ktoś nam powiedział, że kiedyś, bardzo dawno temu wszędzie tu był las. Ale przyszli Chińczycy i ten las wycięli. Wierzyć w to, nie wierzyć, dziś są połoniny. Przepiękne i niezmierzone. Dziesiątki kilometrów majestatycznej pustki. Surowa, podniebna wolność tybetańskich nomadów. Na przestrzeni wieków zwyczaje tych wędrowców niewiele się zmieniły. Bo co tu się mogło zmienić? Liczony porami roku pokorny cykl wydarzeń? Wypasanie stad wiosną? Mnożenie ich w cieple lata? Przepędzanie jesienią? Zimowe osiadanie? Wiodą proste życie podporządkowane rytmom kapryśnej natury, załamaniom pogody, górskiemu klimatowi. Potrzebują niewiele. Właściwie dwóch tylko rzeczy: jaków i tej przestrzeni, na której je wypasają. No i może noża. Bez reszty – choć często już mają zastępujące konie motor czy mini traktor – ciągle jeszcze wiedzą, jak sobie w życiu poradzić. Niestety, przestrzeń powoli zaczyna się zmieniać i kurczyć. Tnie ją coraz gęstsza siatka dróg i autostrad. Znaczy plama lotniska. Obsiadują maszty i słupy elektryczne. I… pokrywa las. Sadzony przez Chińczyków, by wzmocnić zbocza połonin, bo każdego roku w czasie pory deszczowej ziemia się osuwa i zasypuje im drogi.

Skansen
I jest jeszcze coś. Jak senne scenografie, nierzeczywiste absurdy, porozsiewane w dolinach równe rzędy domów. Kamiennych, ozdabianych na tybetańską modłę, czasem już wykończonych, czasem wciąż budowanych, ale niezmiennie – pustych. Majaki, wioski widma. Kontrastujące z dziczą. Co za szalony umysł wpadł na pomysł stawiania całych wsi w tym pustkowiu? Widzieliśmy w miastach całe kwartały domów wzniesionych może przed rokiem, stylizowanych na stare, omamiających hordy białych i chińskich turystów. Czytałam o starych świątyniach, kilkadziesiąt lat temu zburzonych, zrównanych z ziemią przez rewolucję Mao, a teraz stawianych od nowa, bo rząd się zorientował, że na takich skansenach nieźle się zarabia. Ale te tutaj domy marnie się wpisują w plan budowy zabytków. Po co? Dlaczego? Dla kogo? Nomadzi mają jurty, mnisi mają klasztory, wokół klasztorów są wsie… Będą przesiedlać Chińczyków???

– Chińczyków? Nie bądźcie naiwni! Chińczycy już tu są. – Jasona spotkaliśmy w Tagong, wraz z rodziną przyjechał na kilka dni wakacji. Pochodzi z Kanady i od prawie roku pracuje w sąsiadującej z Autonomicznym Okręgiem Tybetańskim prowincji Qiunghai. Gadamy wieczorami.
– Mogę się założyć, że będą osiedlać nomadów, jak u nas, na północy. Same z tego tragedie, bo ci ludzie w domach nie potrafią żyć. Nie mają wykształcenia, nie mogą znaleźć pracy. Zresztą nawet jak znajdą, to bez przestrzeni się duszą. To zaczynają pić. To zaczynają rozrabiać. Staramy się im pomagać, ale teraz to trudne. Od 2008 roku, od czasu zamieszek, NGO nie mają prawa wstępu w okolice Tybetu. Wiecie, Zachodni Syczuan przysparza teraz rządowi chyba najwięcej problemów, tutaj z jednej strony znajdują główne ogniska sprzeciwu i walki o wolny Tybet, a z drugiej, jest najwięcej tradycyjnej wolności, najwięcej nomadów, których trudno kontrolować. Boję się, że za kilka lat spotkanie tych nomadów będzie już niemożliwe. Że ich wszystkich osiedlą, albo kusząc pieniędzmi, domami i obietnicami, albo, jeśli trzeba będzie, siłą. Zostawią tylko gdzieniegdzie w okolicach miast kilka jurt i zrobią te swoje skanseny, żeby zarabiać na turystach.

Dom
Przenoszę się myślami do rodziny, z którą nocowaliśmy. Przypominam sobie natychmiastowe przytaknięcie na pytanie, czy możemy się obok nich rozbić. Naturalną, spontaniczną pomoc przy stawianiu namiotu, zaciekawione chichrania i ich zdziwienie kiedy zobaczyli jak ten namiot wygląda. Głowę dziewczyny, między ziemią a tropikiem, bez wstydu, prostolinijnie podglądającej, co robię w środku. Zaproszenie do jurty, zaskoczenie, jak niewiele rzeczy mają, kolejne, kiedy się dowiedziałam, że w tej jurcie rodziła. Nocne pochrapywania niezmąconego niczym snu. Niespieszne, jakby znane na pamięć krzątania od świtu. Moje zawstydzenie, gdy kobiety zaśmiewały się do rozpuku patrząc jak próbuję wydoić jaka, śniadanie, bez którego nie pozwolili nam odjechać, placki wciśnięte „na drogę”. Ich oczy spokojne i szczęśliwe. Ciepło domu po horyzont. Cztery sylwetki, coraz mniejsze, czekające aż znikniemy za kolejnym meandrem wzgórz. To wszystko miałoby zniknąć?

Zbieg okoliczności
Tagong usadowiło się w dolinie, wokół starego klasztoru. Ciężko powiedzieć czy to wciąż jeszcze wioska, czy już miasteczko. Tak czy siak, jest największym w okolicy ludzkim skupiskiem. Od rana ciągną z gór nomadzi, żeby sprzedać jogurt i masło. Kupić tsampę, herbatę i sól. Wymienić skóry i mięso na siodło, kapelusz czy buty. Zjeść, spotkać się, pobyć. Atmosfera tu jak z westernów. Pył, konie, motory, wrzawa. Zazwyczaj wychodziliśmy, siadaliśmy na krawężniku albo na progu jakiegoś sklepu i całymi dniami chłonęliśmy ulicę.
Jednak tego dnia słońce wypchnęło nas dalej, prawie na sam szczyt górującego nad Tagong wzniesienia. Siedzieliśmy na zboczu wśród setek gigantycznych flag modlitewnych i poiliśmy dusze pięknem. Za towarzystwo mieliśmy jedynie dawno nie widziany błękit nieba i starego, zgarbionego mnicha, krzątającego się przy swojej pustelni. W oddali skaliste wierzchołki, pod nami szara rzeka, miasteczko, stupy, klasztory i wijąca się droga. Kompletny, absolutny spokój.
I nagle, jak tępa drzazga niemiłe spostrzeżenie. Biegnącą wzdłuż rzeki drogą powoli, miarowo sunie zielony sznur ciężarówek. Po brzegi wypełnionych żołnierzami i sprzętem. Zamieramy w ciszy, bo ta kawalkada zdaje się nie kończyć. Zaczynamy liczyć. Dziesięć, czterdzieści, sto… Przejeżdżają leniwie jedyną ulicą Tagong i zatrzymują nad rzeką, niecały kilometr dalej. Sto dwadzieścia, czterdzieści… Nie skończyliśmy liczyć, musieliśmy się zbierać, bo słońce zaczęło zachodzić. Schodząc, minęliśmy mnicha – pustelnika. Siedział wpatrzony w drogę. Musnęliśmy się wzrokiem, trochę niewygodnie, wszyscy troje udając, że wcale nie widzimy, tego, co widzimy. Nie chciałam się zastanawiać, co to wojsko tu robi.

Kilka tygodni później, wracając z północy, z Ganze, przejeżdżaliśmy tamtędy. Zostali nad tą rzeką. Zadomowili się. Kończyli właśnie formować Obóz Ostrego Noża.

Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX

Jedna myśl do “Nomadzi”

Dodaj komentarz