Rozstaje

stop-do-litang.jpg

To jedno z najczęstszych pytań, jakie nam ludzie zadają:
Jak to się dzieje, że jedziecie tam, a nie tu, że robicie to, a nie tamto?
Nie ma jednej odpowiedzi, ale patrząc wstecz, widzę, że zazwyczaj dzieje się to tak:

Nieważne, że nas to nie dotyczyło. Zaciekawieni ludzkim gadaniem, że choć rządowe, chińskie autobusy kursują regularnie, turyści chcący kupić bilet odbijają się od informacji, że autobusów nie ma, pojechaliśmy na dworzec. Tam, między wyczekiwaniem do jednego, a potem drugiego okienka, spotkaliśmy pewnego uroczego Norwega, z którego nieprzerwanego słowotoku wyłowiliśmy informację o niecodziennych, tybetańskich ceremoniach odbywających się w Litang.
Litang? Spojrzeliśmy na siebie i bez słów, w sekundę wiedzieliśmy, że to nie ma znaczenia, że mamy jechać na wschód, a Litang jest na zachodzie. I na tutejsze warunki bardzo, bardzo daleko. Nowy plan stał się faktem: zostawiamy rowery i jedziemy… jakoś.
Nie było to wcale proste, bo autobusy dla białych są dobrem zakazanym, a kierowcy tutejszych prywatnych minibusów zdają się nie znać litości i za te 300 górskich, krętych kilometrów żądali równowartości lotu do Bangkoku. Przez kolejne dni, kombinowaliśmy.
Pewnego popołudnia do naszego hostelu zajrzało dwóch Francuzów. Przegadaliśmy pół dnia i od słowa do słowa okazało się, że plany mają podobne. To było jak prezent od losu, zebraliśmy 6 osób: my, oni i dwie Australijki. Wystarczający arsenał do negocjacji ceny, bo mogliśmy się starać o całego busa. Dla kierowcy bajka, nie musi wyczekiwać i zbierać pasażerów, którzy będą lub nie. Od razu ma cały komplet. Umówieni na czwartą, czwartą piętnaście rano vis a vis wejścia na dworzec, spakowaliśmy manele i zasnęliśmy szczęśliwi.
Przed świtem zaopatrzeni w mały plecak i uśmiech podreptaliśmy przez miasto. Przydworcowa ulica o tej porze już wrzała gęstą plątaniną podróżnych, naganiaczy, kierowców i sprzedawców. Byliśmy kwadrans przed czasem. Z tłumnego bałaganu wyłowiliśmy wzrokiem naszych dwóch Francuzów. Siedzieli w samochodzie, który właśnie… ruszał. Rzucili nam na odchodne, że oj tam, oj tam, tak wyszło, że dla nich nie ma różnicy, stówka w tą czy w tamtą i zakończyli żartem, że ha, ha oni tak, a my nie zobaczymy tybetańskich obrządków. Nie mogliśmy uwierzyć. A żeby tak szlag trafił ich, ich Aśkę dziewicę i wszystkie ich koguty. Byliśmy w punkcie wyjścia.
Długo to nie trwało. Na znośną cenę transportu nie mieliśmy szans, ale za to mieliśmy przed sobą cały dzień, który się właśnie budził. I wszystkie autobusy jadące w stronę Litang. I wszystkie ciężarówki. I prywatne jeepy wiozące na wakacje całe hordy Chińczyków. Potrzebowaliśmy tylko odrobiny szczęścia. I dobrego miejsca. A więc – na wylotówkę.
Na znalezionym pudełku wypisaliśmy po chińsku nazwę miejscowości, przetestowaliśmy jakość kaligrafii na mijanych mnichach, wesołym barytonem przeczytali: Litang, i stanęliśmy na drodze. Nie minęło 5 minut, jak z zaparkowanego obok minibusa wyszedł do nas mężczyzna. Zaczęliśmy rozmawiać. Zapomnieliśmy na moment o łapaniu stopa, bo znalezienie kogoś, kto mówi po angielsku jest tu naprawdę rzadkością. A jeszcze Tybetańczyka. A jeszcze jakiegoś takiego, że… ani spostrzegliśmy jak minęła godzina a my wciąż zagadani, jak starzy przyjaciele, którzy się spotkali po latach niewidzenia. Blisko, ciepło i dobrze. I wtedy padło magiczne:
– Słuchajcie, bo wy tak łapiecie tego stopa do Litang, a czemu byście nie mieli pojechać ze mną do Ganzi? U nas w samochodzie jest jeszcze jedno miejsce. Ale i dwa też się znajdą…
Trwało to pół sekundy. Odstawiliśmy pudełko, trochę nieładnie, pod słupem, zgarnęliśmy plecak i pojechaliśmy.
I tak oto ciekawość, przypadkowy Norweg, chore chińskie zakazy i dwóch (a tfu!) żabojadów zawróciły nas z drogi na wschód, potem na zachód i zawiodły na północ.
I… co w tym najpiękniejsze, doprowadziły do Denby, jednego z najnajTYCH ludzi. Jeszcze o Nim będzie.

Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX

5 myśli do „Rozstaje”

  1. Jezeli jechaliscie zobaczyc niebianski pochowek to niestety zrobila sie juz z tego atrakcja turystyczna i kasuja 100Y od osoby! Odnosnie przypadkow to my tak trafilismy w Syczuanie do Sedy – najwiekszej szkoly dla mnichow tybetanskich – gdzie wlasnie widzielismy wpsomniany obrzed. Uslyszelismy o tym instytucie od Australijki poznanej w Tagaong a bylismy w drodze do Ganze, do ktorego juz nie dojechlaismy niestety 🙂 Takie spontany sa najalepsze. Powodzenia

  2. Wiesz mamo, zawsze powtarzałam – planowanie to lipa!

    Gosia, po to też jechaliśmy. Wiem, że to już coraz bardziej atrakcja i może dobrze, że nie udało się nam dojechać, bo w Ganzi sporo się o tym obrzędzie nauczyliśmy. Bo sky burial, to tylko jedna z form. I tak naprawdę nie sama ceremonia nas interesowała, ale jej znaczenie i korzenie. I o tym udało nam się dowiedzieć więcej, niż się spodziewaliśmy:)
    Też powodzenia! A Wy dokąd z Indonezji?

  3. My ruszamy do Australii po 19 miesiacach w Azji czas na zmiane 🙂 Z serii jaki to swiat maly spotkalismy na Floresie Ilone i Macka z ktorymi spedziliscie kilka dni w Kambodzy. Pamietacie ta przesympatyczna parke? Serdeczne pozdrowienia od calej naszej czworki 🙂 no i szerokiej oczywiscie!

  4. Placa tylko Ci co maja „dobre” serca (mozna pojsc samemu, to tuz za miastem) a w Litang sa piekne laznie z woda z goracych zrodel o olbrzymich wykutych w skale wannach za psie pieniadze (nie zebym zarzucal Wam brak higieny, chociaz…) No i piekny garnizon wojskowy pelen chinskich wojakow tam jest…
    Jedyny problem, ze ta zachodnia ciekawosc „tybetanskiego pochowku” i zachowanie nas-turystow/podroznikow przypomina bardzo mocno praktyki zlatujacych sie na uczte sepow i Tybetanczycy bioracy udzial w ceremonii odganiaja tymi samymi ruchami dloni zarowno nadgorliwe ptaki (chcace dobrac sie do zwlok przed rozkawalkowaniem ich) jak i ciekawskich obserwatorow chciwych nowych, „nie/smiertelnych” wrazen.

Dodaj komentarz