Podróż za jeden uśmiech

podroz-za-jeden-usmiech.jpg

Będzie z innej beczki. Znaczy nie do końca o egzotycznych krainach, ale o egzystencji.
Tak się poskładało, że prośby w niebo wznoszone: „o niechby-że-błagam wpadła jakaś robota czy dwie, bo zaraz będziemy spłukani” zostały wysłuchane. Siedzieliśmy więc sobie w pokoju hotelowym nad tym i tamtym projektem, klikaliśmy przykładnie, starając się czasem robić krótkie przerwy na sen, a w międzyczasie tak zwanym, rozkminialiśmy sobie żywota naszego meandry.
A czemu tak stacjonarnie i z własnej woli skazani na trzy tygodnie w dziesięciu metrach kwadratowych? Cóż, co tu dużo gadać, wydatki rowerowe mocno nas przetrąciły; tak to niestety już jest, kiedy się podróżuje… no właśnie: na niskim budżecie*.

Często ludzi ciekawi, jak to zrobiliśmy, że od ponad trzech lat włóczymy się po świecie. Wygrana w loteryjce? Napad na bank? (Chciałabym!) Bogaci, szczodrzy rodzice? Nie, nie i jeszcze raz nie. Początkowy pomysł z którym ruszaliśmy szybko diabli wzięli. Mamy dwa mieszkania, mimo że wciąż na kredycie, jednak wynajęte miały nas utrzymywać. Łatwo i bezstresowo. Udało się… przez miesiąc. Bo właśnie po miesiącu pierwszy z lokatorów złożył wymówienie. Wyjeżdżał do Japonii. Poszukiwanie ludzi do mieszkania w Warszawie, kiedy się jest w Ekwadorze to karkołomne zadanie. Jakoś się jednak udało. Znów spokój. I znów… na miesiąc. Daruję sobie szczegóły, grunt, że od tamtej pory w sumie ponad rok uciekł nam pod hasłem „wynajmowanie mieszkania”. Trzeba się zatrzymać, mieć dostęp do internetu, czasem do telefonu. Z podróżowania nici. Do tego podwyżki czynszów, trudne do przewidzenia szaleństwa walutowe, to wszystko razem sprawiło, że straciliśmy złudzenia. Być może mieszkanie w Paryżu, Genewie czy Londynie, nieobciążone kredytem, nadaje się do tego, ale nasze – nie.
Jak więc sobie radzimy? W „trzech, krótkich żołnierskich słowach”: w drodze pracujemy i pilnujemy budżetu. Staramy się zamknąć dzień w 20 dolarach na dwoje – 600 dolarów miesięcznie, po dzisiejszym kursie 1900 złotych. Hmm, wcale nie tak mało, tym bardziej, że bardzo trudno jest się tej kwoty trzymać, często się to nie udaje. Świat wcale nie jest tani, a to, co jakoś przechodzi na dwu-trzy miesięcznym wyjeździe, przy dłuższym podróżowaniu kompletnie przestaje się sprawdzać. No, przynajmniej dla nas.

Istnieje jakiś kult, nabożna niemal cześć taniego podróżowania. Z jakiegoś (jakiego???) powodu, ludzie za punkt honoru stawiają sobie: nie wydać. Wykombinować. Przeciągnąć. Tak, chociaż mniej już i mniej, mówię tu też o nas.
Tylko czy to ma sens? Czy ma sens spędzenie roku na codziennym zżymaniu, odmawianiu sobie najprostszych przyjemności i wyrzutach sumienia o każdego dolara, zamiast dajmy na to czterech czy sześciu miesięcy na czerpaniu z życia?

Trzeba jeść, żeby żyć

To było w Georgetown, w Malezji, półtora roku temu. Kolejny tydzień z rzędu budziliśmy się rano zmęczeni i bez energii. Ciężko nam było się zmusić do jakiejkolwiek czynności, powoli trafiał nas szlag. Myśląc, że może zwyczajnie znudzeni jesteśmy podróżą, zaczęliśmy szukać powrotnych biletów do Polski. W końcu znaleźliśmy – tanie i „na zaraz”. Szokujący moment. Może to ten szok sprawił, że nagle mnie olśniło.
– Daj mi dwa tygodnie! – rzuciłam wybiegając i… wróciłam z fiolką witamin i minerałów.
Bingo!
Nasze menu składało się z dwóch posiłków. Żeby było tanio – mimo że przepysznych – najprostszych i monotonnych. Ot i przykra pułapka: organizm się wyjałowił, straciliśmy energię. Da się na marnym jedzeniu przeżyć miesiąc czy dwa bez żadnych konsekwencji. Ale pół roku już nie.
Albo chociażby ot…
Czy naprawdę jest sens trawić choćby pięć minut ze swojego życia na irytację, że Chińczyk dał klusek jak dla wróbla, więc czujesz się oszukany, bo pieniądze wydane, a w żołądku wciąż pusto? Czy warto, kiedy podali coś nie do końca smacznego, zjadać to… bo koszty? Czy będąc w Argentynie nie szkoda nie spróbować jak smakuje stek? A w Tajlandii tom yum z wielkimi krewetkami? Lub peruwiańskie ceviche? Itede, itepe.

Z czym do ludzi?

Couchsurfing, Hospitality Club, nocowanie za friko. Jak długo da się przebywać z ludźmi, z ludźmi, z ludźmi? Dostosowywać do nich? Po dwóch dniach autostopu, uśmiechać się trzy godziny konwersując na migi z babcią gospodarza, nim będzie można wziąć prysznic? Dawać się oprowadzać po miejscach, które nie bardzo nas interesują? I jak to naprawdę jest? Nie spotkałam nikogo, kto by powiedział: słuchaj, o kasę zwyczajnie mi chodzi, dlatego to wszystko znoszę. Ludzie najczęściej twierdzą, że to wspaniały sposób poznania lokalnej kultury i spotkania miejscowych. A ja im trochę nie wierzę. Bo kiedy wychodzę z hotelu, to nijak inaczej być nie chce – ulice takiej Kambodży są pełne Kambodżańczyków. Na targu – Kambodżanki, podobnie w sklepach, na wsi, nad jeziorem, w tuk-tuku. Przysięgam, po prostu są wszędzie! Wystarczy zwyczajnie podejść, zatrzymać się, pogadać. A kiedy tylko zobaczą zainteresowanie ich krajem, ich życiem, nimi samymi, to nie sięgają po miotłę i nie przepędzają, tylko zapraszają. Co najmniej do rozmowy. Choćby i na migi. I bardzo to przyjemne, móc bezinteresownie zaciekawić się nimi, a nie wciąż tyłem głowy polować na kolejnego, potencjalnego „hosta”.
A jeżeli zaproszą? By z nimi zjeść, na noc zostać? Cudowna niespodzianka!
No tak, ale żeby tak móc, trzeba mieć na hotel…

Wszystko, co najlepsze w życiu, jest za darmo

Jest takie powiedzenie. Nie jest nieprawdziwe, chociaż ja bym mu ścięła „wszystko” oraz „jest”. Bo NIE WSZYSTKO i BYWA. Ale szkoda czasu na czepianie się słówek.
Pierwsze z brzegu wspomnienia:
Mandoza, Argentyna – słynne na cały świat, wielkie zagłębie winiarni. W większości z nich – degustacje. W niektórych zupełnie za darmo. Jednak po którymś kieliszku, ciut zaczyna nas nieść i postanawiamy puścić trochę grosza. Dzięki chwili szaleństwa po raz pierwszy w życiu próbujemy wina, którego niezwykły smak tańczy na podniebieniu jeszcze przez godzinę. Nawet nie miałam pojęcia, że tak może być. Nagle pojmujemy, o co może chodzić tym wszystkim koneserom. Okej, okej, mając czas i odrobinę fantazji, można by było poznać właściciela winiarni i spróbować nie trzech, a trzydziestu win. Ale nie zawsze tak bywa, nie zawsze szczęście podróżne jest wszystkim, czego trzeba. Czasem fajniejsza by była odrobina gotówki.
Dwa tygodnie temu zobaczyliśmy na murze plakat wielkiej parady ogromnych marionetek. Aż zawyliśmy z zachwytu. Ktoś postanowił zebrać kilka setek dzieciaków, zrobić z nimi kukły i przemaszerować ulicami miasta. Wszystko finansowane przez kilka hoteli, knajp, salonów spa oraz datków zbieranych w czasie kolacji dostępnej dla każdego, kto zapłaci za wstęp. Niedużo, za nas dwoje byłoby dziesięć dolarów. A jednak nas przerosło – to pół dziennego budżetu. I nieważne, że w końcu wylądowaliśmy z plakietkami „STAFF” pomagając robić te papierowe kukły, pomagając w paradzie i poznaliśmy tych ludzi. Idealnie by było móc zrobić i to i to.

Żyć jest dobrze, lecz dobrze żyć – jeszcze lepiej!

No właśnie, a czy to dobrze iść pół nocy pod górę z ciężkim plecakiem na plecach (a wyolbrzymiam, a co!), bo się uwzięło, że nie, za żadne skarby świata nie zapłaci się temu krwiopijcy Wietnamczykowi o dolara więcej. Więc choćby i okolica była niebezpieczna, to się idzie, bo przecież uparcie się podróżuje na jak najniższym budżecie. Już słyszę głosy krzyczące: ależ w takich sytuacjach wydarzają się najgenialniejsze rzeczy! No dobrze, ale jak często? Raz na dziesięć? Pięćdziesiąt? A nie jest przypadkiem tak, że jednak w ogromnej większości jedyne co duszę karmi to trochę satysfakcji z tego, że się przeszło 15 kilometrów po ciemku i w gorącu? I nic a nic ciekawego się nie wydarzyło?
A to nie fajniej by było dokładnie tą samą drogą, tego samego dnia rowerem, czy nawet piechotą, ale z własnej woli i może nawet z winkiem albo z czym tam kto lubi. Albo motorkiem zajechać na sam szczyt tych gór, albo cokolwiek innego, skoro już się przywiozło te swoje cztery litery na ten koniec świata.

„Podróż za jeden uśmiech” – ten serial to marzenie. Bez kasy, z kolosalna dawką optymizmu, otwartości, humoru i oczywiście uśmiechu. Przeurocza produkcja gierkowskich lat dobrobytu. No ale życie jest życie. Jak stuknie kilka miesięcy, to trzeba w końcu wziąć prysznic, sprawdzić mejla, zjeść obiad… I fajnie jest móc to zrobić z fantazją godną miejsca, w którym się właśnie przebywa. Po gruzińsku! Po tajsku! Po boliwijsku! Chińsku! Być może już nigdy w życiu tutaj nie trafimy.
Nie szkoda nie mieć za co? I w takiej Argentynie zamiast krwistego steka wsuwać zupkę z torebki? Albo W takim Kaszmirze zamiast na łodzi jak z bajki spędzić noc w namiocie? Wiem, wiem, lepszy namiot w Kaszmirze niż pałacyk w Sieradzu. Ale i tak, powoli coraz bardziej i bardziej zaczynam dochodzić do wniosku, że jedyna klawość taniego podróżowania, w tym, że się niewiele wydaje.

P.S. Wszelkie skojarzenia z ględzeniem, narzekaniem i utyskiwaniem są jak najbardziej błędne. Lubimy, co robimy, choć nie zawsze jest łatwo (ale komu jest!!!), lubimy nasze życie, gdyby tak nie było, to byśmy to zmienili.

* Winnam tu wyjaśnienie, że „niski budżet” to nie są dwa czy trzy dolary. Nie znaleźliśmy miejsc, w których by to wystarczyło.

Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX

 

16 myśli do „Podróż za jeden uśmiech”

  1. no trochę tak jest, jak mówicie, znamy wszyscy problem :] dziś już wiemy, że nie wypada powiedzieć, że się jedzie „na bogato” na ‚wyprawę’ – polska szkoła podróżowania. to tak jak z polskimi szkołami czegokolwiek, weźmy np. nurkowanie – Egipt, jaki Egipt? ma być zimno, ciemno już na 5m, człowiek ma dostać wpierdol i wtedy to jest dopiero… w Egipcie to lamusy nurkują. :]

    Coś jednak w tym jest tanim podróżowaniu, kombinowaniu jest przyciągającego… jakaś taka chęć sprawdzenia siebie, adrenalina i potem chill… mi się zawsze podobało uczucie, że może i przeszedłem te 15km w upale, z plecakiem i nic się nie wydarzyło ( przynajmniej mam fajne zdjęcie :p) to potem gdy siedzę na jakimś klifie, na czyimś tarasie czy nawet w barze ten browar jednak smakuje lepiej! :] Myślę, że że trzeba umieć jakoś wyszukiwać ten „złoty środek”, trochę zaciskania pasa, trochę lekkiej ręki, jakiegoś machu picchu czy innej atrakcji, trochę niewygód i trochę luksusu. może 10 usd nie wydałem na dobry hotel, ale za połowę kupiłem sobie ciasteczka i piwo :] Moim zdaniem liczy się różnorodność, a poza tym uważam, że gdy się żyje/podróżuje na jakimś określonym, wysokim poziomie, nie odmawiając sobie niczego, to jesteśmy do tego tak przyzwyczajeni, że wiele rzeczy już nas nie zaskakuje, nie doceniamy ich. Jeśli śpimy cały czas w przyjemnych hotelikach, a potem mamy spać za stacją benzynową w polu, to możemy czuć większą niewygodę niż gdyby było odwrotnie :] Jeśli schodzimy z poziomem to jest to dla nas „degradacja”. A gdy jest się na tym „niskim budżecie”, blisko minimalnych potrzeb, każde spanie w dobrym hotelu, rejs jachtem, autostop wygodnym samochodem z klimą, lepszy obiad cieszy jakoś inaczej, bo jest „awansem” i jakoś inaczej się to „celebruje” :]

  2. Wiem, wiem Kuba o czym mówisz, kilka tygodni temu wypiliśmy pierwsze porzadne wino od ameryki poludniowej, smakowalo jak… a sam wiesz. (aj, wlasnie sobie przypomnialam, ze ty nie-winny jestes:) no ale i tak wiesz.
    Mysle, ze diabel tkwi w fantazji i swiedzeniu dupy, ktore masz albo nie masz. Jesli nie masz, to pieniadze natychmiast rozleniwiaja. Co wcale nie musi byc zle, bo co zlego w lezeniu tydzien w jakuzzi z J.Lo? Ale jesli nie rozleniwiaja, to no wez sam pomysl… no nie chcialbyc DOJSC do villa o’higgins na azymut, przez lodowiec i w stylu las vegas parano? Albo dla fantazji moc kupic taki T34, pomalowac na seledyn i przejechac z warszawy do berlina?
    No dobra, a powazniej, nie chodzi mi o to, ze tanie podrozowanie jest nie ten teges. Ale o to, ze z troche wiekszym zapasem gotowki mozna zrobic i to co bez niej (jesli tylko jaj starczy) i to co z nia i, nie wiem czy to nie najbardziej na sercu mi lezy, robic bez koniecznosci tworzenia sobie bog wie jakich teori oraz na chyba bardziej uczciwie wobec miejscowych, ktorch sie po drodze spotyka. (pls, nie ruszajmy tylko tematu placenia za bycie bialym i naciagania przez miejscowych, bo utoniemy w nim, a mam wobec tej kwestii pewien plan na przyszlosc niedaleka:)
    ps. na spanie na smietniku po spaniu w hotelu reaguje glebokim westchnieniem: nareszcie!

  3. i cały mój obraz Podróżnika Bohatera Cudotwórcy jebnął w gruzach czytając ten wpis… Cała piękna filozofia „kanapowania”, podróżowania za 10dolków dziennie, wieczne podchody omijania bramek z biletami w krajach gdzie ludzie żyją za jedną (polską) wypłatę przez cały rok (i to z całą rodziną) albo zapierdzielania 30km przez dżungle bo autobus za 8 dolków się nie mieści w budżecie – ch. tam że malaria i że plecak ciężki i woda się skończyła, a przecież na blogu trzeba kpić z tej zgrai frajerów co becalują…

    Świnie jesteście (jak zwykle)!!!

  4. Tanie podróżowanie toarzyszy mi od lat, ale jednocześnie są rzeczy których sobie nie odmawiam w drodze. Skoro pasjonuje mnie jedzenie, to nie mogłabym żywić się gorącymi kubkami w Tajlandii, bo niszczyłoby to całą moją idee podróżowania. Jak się ma ograniczony budżet, to trzeba kombinować i rezygnować z niektórych rzeczy, ale czym byłoby życie, gdybyśmy wszystko mieli podane na tacy? Wiem, że wcale tego nie oczekujecie, mówię tylko, że wszystko opiera się na balansie, niezależnie od tego czy chodzi o podróż czy ‚szarą rzeczywistość’. A każda niewygoda ma swoje granice i prędzej czy później człowiek potrzebuje dopieszczenia, taka jego natura.

    „No nareszcie 🙂 )) Bo wiecie… przychodzi takie myślenie, że może człowiek się zamienił w turystę z podróżnika, jak ma ochotę motorkiem gdzieś albo winko lepsiejsze 😉 ))” – i to też bardzo dobra uwaga;D
    Ja to bym chciała, żeby w PL, wśród ludzi podrożujących, na blogach/ forach zmniejszyła się trochę ta presja bycia prawdziwym podróżnikiem, bo czasem robi się to już chore i ludzie zbyt serio do tego wszystkiego podchodzą;).

  5. RANY! JAK JA BYM BEZ TEGO ZEROJEDYNKOWEGO FILTRA POGADALA!

    Leszek,
    oj trzeba miec specyficznie w glowie:) Jest tych wloczykijow na swiecie, wiecej niz nam sie wydaje. Ale ja bym nie umiala (nie chciala? sama nie wiem…) tak bez grosza przy duszy, bo wolnosc jest dla mnie nierozerwalnie zwiazana z samowystarczalnoscia, z zyciem na wlasny rachunek. Rozumiem, ze ludzie potrafia byc naprawde uszczesliwieni, kiedy moga pomó, ale chyba nie czulabym sie dobrze, gdyby ktos na przyklad robil zrzutke na moj bilet do polski, bo ja nie zadbalam o to, zeby na ten bilet miec, albo gdybym ciagle musiala liczyc na to, ze ktos mnie przekima/podwiezie/nakarmi. Ale to dokladnie, tak jak napisales, kwestia tego, w ktora strone sa zwoje poskrecane:)

    Oj Szymek, Szymek, zebys ty wiedzial…

    Mariusz, soooory! ale nie przestaniesz być naszym prywatnym bankierem, cooooo????

    Ula, no, mysle, ze wlasnie o ten balans chodzi. Ale swoj wlasny, prywatny. Ty masz jakos, ja mam jakos i klawo. Robic swoje i po swojemu i juz.

  6. Czołem Rebiata!

    Dobrze wiedzieć, że nie tylko ciebie jednego trapią takie przyziemne „głupoty” w podróży. I że wcale nie jesteś nienormalny licząc każdego dolara, i oglądając go z dwóch, a nawet trzech stron. Oraz że martwi Cię to, co dzieje sie z Twoim mieszkaniem w Polsce.

    Zgadzam się z Kubą, że potrzebny jest złoty środek. Ale wiecie co? Na przekór wszystkiemu (i sobie też) wierzę, że można objechać cały świat bez grosza w kieszeni. Że trzeba do tego mieć wiarę która góry przeniesie, ale gdy już się ją odnajdzie, nie pokona Cie nikt. Taka podróż nie będzie pewnie najszybszą z możliwych. Ale co to będzie za przeżycie 🙂

    jak mówił nam nasz nauczyciel jogi na tajskiej wyspie: „Myśl jest wszystkim. Co pomyślisz, tym się staniesz”.

    Do zobaczenia!

Dodaj komentarz