Coś wielkiego

komiks-puppets-parade.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Pomyśl, że masz pięć, dziesięć, może trzynaście lat i tak na dobrą sprawę, nie za wiele dobrego w życiu cię spotkało. Mieszkasz w przytułku dla sierot, bo twoi rodzice nie żyją. Albo nie masz rąk, bo pracując na polu natrafiłeś na jedną z niezliczonych min. Albo własna rodzina zmuszała cię do żebrania, bo ładna siedmiolatka z niemowlakiem w ramionach wzbudza więcej litości, więc może lepiej zarobić. Że dobrze wiesz, jak to jest, musieć spać na ulicy, jak to jest być głodnym i przeganianym przez ludzi, bo żebrząc psujesz wakacje gościom hotelowym.
Wyobraź sobie to wszystko i pomyśl, co myślą o sobie dzieciaki, których życie jeszcze bardzo niedawno tak właśnie wyglądało. Albo wciąż wygląda…

Bina stoi na schodach Center for Khmer Studies*, w jednym z miejscowych watów** i przecierając z karku błyszcząca stróżkę potu, wpatruje się w niecodzienny, pełen kolorów rozgardiasz. Jest trochę po ósmej rano, słońce już mocno dokucza, ale na małym placyku gwarno jest jak w ulu. Gromadka wolontariuszy, ludzi ze wszystkich stron świata wraz ze studentami szkoły sztuk w Battambang, dopracowują szczegóły przed sobotnią paradą. Wygląda to surrealnie. Pusty zazwyczaj trawnik zajmują teraz olbrzymie, papierowe stwory: pangolin, skorpion, jaszczurka, słoń, naukowiec, leopard, dwóch wojowników i stado odlatujących ptaków oraz maleńcy ludzie, jak mróweczki krążący między kreaturami, wdrapujący się na nie, zakleszczeni w ich wnętrzu, doczepiający ostatnie brakujące fragmenty, instalujący lampki, które sprawią, że nocą te ogromne kukły rozbłysną jak chińskie latarnie i budujący konstrukcje, które pozwolą im ożyć.
Swoim irlandzkim angielskim, po krótkiej chwili milczenia, Bina kończy zdanie…
– … i szkoda, że was nie było półtora tygodnia temu, wtedy to się działo! Były warsztaty z dziećmi. Oj, byście zobaczyli twarze tych dzieciaków… zawsze mnie zdumiewa, jak jeden krótki weekend potrafi je odmienić.
Chce chyba dodać coś jeszcze, ale tubalny śpiew przeszywa lepkość poranka. Myśl wpada jej do głowy, szybko się nią dzieli:
– Wiecie co, mam dzisiaj jeszcze sporo pracy, ale tam jest Jig, on wam wszystko opowie. Ja jestem tu od finansów, muszę wracać do siebie i swojej papierologii.
Bina odwraca głowę w stronę wielkiego słonia, zza którego dobywa się kolejna zwrotka jakiejś pirackiej przyśpiewki.
– Jiiiiig! Mam cztery ręce! – uroczo nas redukuje do zdolnych do pracy kończyn; dzień wcześniej powiedziałam, że przy okazji pisania o ich przedsięwzięciu, chętnie pomożemy.
– Daaaawaj tu! – krzyczy głos, a tuż za gromkim krzykiem zjawia się i postać, roześmiana jak dziecko wielka burza energii. Porywa nas niczym tajfun w trzydniowy wir wydarzeń.

Jig zdaje się być człowiekiem, który posiadł dar przenoszenia gór. Ciągnie cię za sobą i zaczyna trajkotać z takim entuzjazmem, że w sekundę zaraża swoimi pomysłami. Jesteś jak naczynie, w które wlewa zapał i wiarę w niemożliwe. Ta wiara w niemożliwe jest tu chyba esencją.

Giant Puppet Project to nie sama rozrywka. Sztuka i zabawa są tylko narzędziami, sposobem dźwignięcia dzieciaków poturbowanych przez los.
– Kiedy zaczynaliśmy w 2007 nie mieliśmy pojęcia, czy to w ogóle wyjdzie… – Jig nie przestaje nadawać z samego czubka drabiny, w tym samym czasie klejąc folię na oczach słonia – pomysł był niby prosty: w Siem Reap jest mnóstwo dzieciaków potrzebujących pomocy, tutejsze organizacje, różne NGO mogą je nakarmić, ubrać, posłać do szkoły, zapewnić dach nad głową, ale do tego, żeby zatroszczyć się o ich psychikę, zmienić im myślenie, zabrać poczucie winy, zwyczajnie brakuje ludzi… podasz mi kombinerki?… dzięki… no więc po to robimy naszą paradę. Żeby pokazać tym dzieciom jak wiele mogą zdziałać. Udowodnić, że mogą, a razem, że mogą więcej. Gigantycznie dużo! Bo przecież to dzieciaki robią te wszystkie stwory! … możesz przytrzymać tą trąbę? strasznie mi przeszkadza… zaraz, na czym skończyłem?… A! Kiedy się zbierają w dniu rozpoczęcia warsztatów i mówię, co mają zrobić, na przykład tego słonia, albo tamtego skorpiona, to patrzą przerażone. My? W dwa dni? Takie wielkie? Nie wierzą, że im się uda. Niechętnie się biorą do pracy. A kiedy po dwóch dniach stoją przed gotową, niemal skończoną kukłą… raaaany, jak one się cieszą, jakie są z niej dumne, ja tego ci nie opowiem, musiałabyś zobaczyć… – Myślałam, że to niemożliwe, Jig zastyga na chwilę. – Słuchaj, umiecie kleić taką cienką bibułę? – Strząsa zamyślenie, zeskakuje z drabiny i za moment wraca z ogromnym workiem na śmieci wypełnionym po brzegi dziwnym pokrakami, przypominającymi czapki i kapelusze – Trzeba to posklejać. Tam jest klej, tu są pędzle, na stole znajdziesz…  Dobraaa?

Tak, kiedy zaczynali przed sześcioma laty nie wiedzieli jak będzie, czy ten pomysł chwyci. Dziś już nikt nie śmie wątpić, że jest wielkim sukcesem. Z roku na rok angażuje coraz więcej ludzi, finałowa parada, jak gdzie indziej karnawał, przyciąga tysiące gapiów, kukły są coraz większe i bardziej dopracowane, w warsztatach bierze udział coraz więcej dzieciaków.

Stuarta prawie nie widać. Choć cały czas jest obecny, pozostaje z tyłu. Raczej się przygląda, rozwiązuje problemy, kiedy się pojawiają, gdzieś dzwoni, coś załatwia. Tylko go obserwując trudno się domyślić, że to właśnie on jest głównym motorem projektu, to on ogarnia całość, spina wszystko do kupy.
Jest już prawie wieczór, nagrzane słońcem mury zaczynają stygnąć. Zostaliśmy sami, Stuart i nas dwoje, w oczekiwaniu na ciemność. Bo dopiero po ciemku będzie można sprawdzić mozolnie instalowaną od rana elektrykę – żarówki i sznury lampek oświetlające kukły.
–  Każda z tych postaci – Stuart przerywa ciszę – ma jakieś ważne przesłanie. Tak je dobieramy, żeby poza zabawą też edukowały. Na przykład w tym roku mamy trzy zagrożone gatunki, w czasie trwania warsztatów były pogadanki prowadzone przez ludzi z dwóch organizacji, zajmujących się walką o przetrwanie tych zwierząt. Mamy naukowca, żeby zachęcić dzieci do nauki. I wojowników bokator.
– Bokator?
– To starożytna, khmerska sztuki walki, która sama walczy dzisiaj o przetrwanie, po tym jak w czasach Pol Pota stracili życie prawie wszyscy jej mistrzowie…
Mówiąc o projekcie Stuart się ożywia, wygląda na szczęśliwego. Przypala cygaretkę i kontynuuje:
– Jig jest dyrektorem artystycznym, ma duże doświadczenie i w pracy z dziećmi i w robieniu takich gigantycznych lalek, przyjeżdża tu na miesiąc i nadzoruje warsztaty. Bina jest niesamowita, to ona zbiera fundusze na sfinansowanie całego przedsięwzięcia, szuka sponsorów, darczyńców. Bez niej nic by nie było.
– A ty?
– Ja? – Oj, chyba nie bardzo lubi mówić o sobie – Czekam na elektryków. – Uśmiecha się znad cygaretki i szybko zmienia temat. – Właściwie każdego roku staramy się angażować coraz więcej miejscowych. Teraz już większość postaci powstaje pod nadzorem studentów z Battambang. Jedną sami zrobili. Jig jest na w razie czego. Oni mogą być dumni, że im zaufaliśmy i kierują pracami, a my kroczek po kroczku osiągamy swój cel: pokazać im, że jeśli tylko będą chcieli, to mogą więcej niż myślą. Bo wiecie, mam takie marzenie – twarz Stuarta jaśnieje – żeby i warsztaty i parada, wszystko, było kiedyś tworzone przez samych Kambodżańczyków. To by dopiero było naprawdę coś wielkiego!

Epilog
Tegoroczna parada była największa ze wszystkich. W warsztatach wzięło udział około 500 dzieciaków z 15 organizacji. Może nie widzieliśmy jak dumne z siebie były, gdy budowały kukły. Ale zobaczyliśmy, ile dla nich znaczy to, że idą w paradzie, na swoich własnych ramionach niosąc te giganty, które same zrobiły i są tam najważniejsze. Że kilka tysięcy ludzi krzyczy im na wiwat, gwiżdże, bije brawa. Dla nich to coś nieznanego – być ważnym, oklaskiwanym.

I jeszcze jedna rzecz.
Kiedy oglądam zdjęcia tej parady gigantów, kiedy widzę ten tłok, tą radość, te uśmiechy, w głowie mi się nie mieści, że stoją za tym wszystkim tylko trzy osoby.

* Nie tłumaczę nazw, mój podwórkowy angielski nie czuje się na siłach:)
** Wat to nie tylko świątynia, ale cały kompleks zabudowań, w którym można znaleźć i szkołę i pokoje czy domki mnichów i sale zgromadzeń i bibliotekę i grządki i cmentarz…

Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX

 

9 myśli do „Coś wielkiego”

  1. Dziękujemy za dobre słowa, przeżycie rzeczywiście było poruszające, zwłaszcza moment, kiedy ta wielka parada nagle ruszyła i zgromadzeni ludzie dostali jakiegoś szału, zaczęli krzyczeć, bić brawa…
    Cudownie jest móc uczestniczyć w takich wydarzeniach i mieć możliwość oglądania ich od dwóch stron. I od zaplecza i od frontu:)

    Edith, opanuj się, jesteś dziewczynką nie gadzinką.

  2. Nie moge tego qrcze czytać, bo mnie zazdrość zżera, że Wy tam byliście, a ja nie 🙁
    Lalki na tych fotkach wyglądają fantastycznie, a na żywo musiały być po prostu nieziemskie. Świetna sprawa!!!
    Pomysł genialny.
    A co się z tymi lalkami potem dzieje?

  3. Na zywo wygladaly nieziemsko, kazda byla animowana w inny sposob, oczy mrugalu, uszy wachlowaly, slon mial tube i megafon i trabil… oj dzialo sie tam, a dzialo. Ale wiesz, nic straconego w przyszlym roku tez beda ludzi potrzebowac:) A swoja droga wolontariusze tez arcyciekawi byli, wszyscy w jakis sposob zwiazani z teatrami lalkowymi i ulicznymi. Oj myslelismy tam o Tobie, nie powiem, myslelismy:)
    A lalki potem – różnie. Kazda z nich jest sponsorowana i czesc z nich sponsorzy zgarneli jako „maskotki” stoja w hotelowych ogrodach, biurach NGO i takich tam. A czesc… no coz… trafia do smieci.

Dodaj komentarz