khao san w czerwieni

DSC_8756.jpg KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

bbc: „conajmniej 18 osob zginelo i ponad 800 zostalo rannych w wyniku sobotnich starc… to najkrwawsze zamieszki od 18 lat.” autobus jadacy z lotniska wysadzil nas dwie przecznice dalej niz zwykle. wiodaca do khao san, aleja ratchadamnoen, podobnie jak reszta odchodzacych od pomnika demokracji ulic, juz od prawie trzech tygodni byla nieprzejezdna. tu, tuz przy najslynniejszym na swiecie, turystycznym zaglebiu, znajduje sie jeden z dwoch, paralizujacych bangkok obozow protestujacej opozycji – czerwonych koszul. to byl pierwszy kwietnia. wlascicielka guest house’u, w ktorym mieszkamy: „nie chodzcie tam. to sa zwyczajni bandyci. sa oplacani przez thaksina. chca obalic krola i chca, zeby thaksin wrocil do kraju i do wladzy. a thaksin to zlodziej, kiedy byl premierem, tylko kradl i niszczyl kraj. oni sa zli. nie maja wyksztalcenia, przyjechali z prowincji, ze wsi… nie chodzcie tam” ale nie chodzic sie nie dalo. bo do portu kanalowego tramwaju – tamtedy. do dzielnicy chinskiej – tamtedy. do informacji turystycznej – tamtedy. wiec chodzilismy. bylo strasznie? nie. niebezpiecznie? nie. agresywnie? tez nie. jedynie ustawiona przy pomniku scena huczala przemowieniami przerywanymi co chwila aprobujacym klekotem kolatek-serc. a wszedzie dookola, w porozstawianych wzdluz ulic namiotach toczylo sie „normalne” zycie. ktos kroil warzywa, ktos pral, ktos rozmawial, spal, jadl, gral w karty. obok stoiska z satayami, stragany z koszulkami, flagami, naszywkami. a dalej juz zupelnie bazarowo: lalki, owoce, soki, telefony, przydasie. kiedy przechodzilismy, ludzie nas przepuszczali, zagadywali, usmiechali sie i tylko czasem, ci znajacy angielski wylewali frustracje. smieszny grubasek z czerwona flaga: „widzicie ten helikopter? oni by nas najchetniej zabili. caly ten kraj jest teraz ubezwlasnowolniony. to wojskowa dyktatura. dbaja tylko o swoich, o elity. a poza stolica jest bieda, o ktora nikt nie dba. zolte koszule obalily thaksina. a to byl dobry premier. i dobry rzad. teraz tylko korupcja. korupcja i nepotyzm. sami musimy walczyc o swoje prawa, o wolny kraj, chcemy nowych wyborow.” byl piaty kwietnia, poniedzialek. kilkanascie metrow dalej, trzej policjanci robili sobie zdjecia na tle czerwonych transparentow. to byl jedyny patrol w zasiegu wzroku. kiedy w sobote, wczesnym popoludniem dotarlismy na khao san, ulica tetnila swoim zwyklym zyciem. stoisko na stoisku, turysta na turyscie, tuk-tuk na tuk-tuku. nagle caly ten tlum, jak zgodna lawica, zaczal sunac w jedna strone. poszlismy w przeciwna, zobaczyc co sie dzieje. zbieg khao san i prostopadlej thanon tanao, na pierwszy rzut oka nie zapowiadal niczego niezwyklego. ale kiedy doszlismy na skraj skrzyzowania, zamarlismy. lewa strona, po horyzont czarno-zielona od wojska i policji. prawa – po horyzont czerwona od demonstrantow. dwie zwarte, wyczekujace, obwachujace sie masy. miedzy nimi dziesiec metrow pustego pola. napiecie. wyczekiwanie. pojedynczy czerwoni samozwancy podchodza do sciany policji i probuja negocjowac, zeby sie wycofala. nerwowo, goraco i coraz duszniej. nagle krzyki, klotnia, ostra wymiana zdan, kto zaczal nie wiadomo, kto co powiedzial, nie wiadomo, kolatki czerwonych oszalaly, ochraniacze policyjne zazgrzytaly, chwila zawieszenia, chwila ciszy i… gluche uderzenie. pierwszy kamien laduje na policyjnej tarczy. pierwszy triumf. dziki aplauz. eksplodowalo. chaotyczna, czerwona masa rusza na policje. nad nimi roj butelek, cegiel, tyczek. w nich zdesperowana wscieklosc. pierwsze trofea. kazde oklaskiwane. tarcza policyjna, kolatki. kask, gwizdy. zranienie, guz, krzyk. policja spokojnie. wrecz pasywnie. stoi i odpiera atak, zmuszona naporem wycofuje sie kilka metrow. czerwoni szaleja, zdobywaja przewage. ze zdwojona sila, znow atak. zdobywaja policyjny samochod, flagi lopocza, wrzask, kolatki, jeszcze mocniej, jeszcze silniej, nasycona zdobyciem odwaga pcha jak taran, godzina, druga, niezmordowanie, w tym skwarze nadludzko, pot, ledwie oddech, zwierzecy ryk, znow kamienie, w koncu zmuszaja policje do odwrotu. jest! szesnasta trzydziesci, siedemnasta: mloda dziewczyna w tlumie: „boicie sie? nie, nie za bardzo, nie wiem dlaczego tak odpowiadam. to dobrze, bo nie ma sie czego bac. tu jest wszystko w porzadku. jak pojedziecie do swojego kraju, to powiedzcie wszystkim, ze w tajlandii nic sie nie dzieje.” idziemy dalej, robimy rundke dookola ulic. wojsko sie zwija, demonstranci wracaja do siebie, przecznice dalej. spokoj? wlascicielka guest house’u, w ktorym mieszkamy: „obecny premier jest gentelmenem. on chcialby wszystko zalatwic rozmowa. a z czerwonymi koszulami nie da sie rozmawiac. premier jest bardzo dobry, bardzo delikatny. dlatego nie moze sobie poradzic z ta cho… sytuacja. juz dawno powiniem ich przegonic. nawet sila. tylko paralizuja miasto.” jest prawie zmrok. wracamy na khao san. od drugiej strony, od tej, gdzie wczesniej stala policja. nagle ludzie zaczynaja biec, ktos chaotycznie wskazuje na twarz, na nasze twarze, nie rozumiemy, lekki powiew wiatru, acha, oczy, nos, gardlo pala niemilosiernie, gaz lzawiacy. wycofujemy sie i probujemy od drugiej strony. tam – khao san podzielony na pol. policyjny mur blokuje przejscie. na przeciwko tajowie i turysci stoja i wyczekuja. blyskaja flesze reporterow. juz ciemno. nagle huk, znow gaz lzawiacy, sciana policji wbija gapiow wglab ulicy. biale chmury przyslaniaja skrzyzowanie. ale wciaz slychac. i te dzwieki nie pozostawiaja watpliwosci. to, co dzialo sie tu kilka godzin temu, bylo niewinna zabawa. strzaly, wrzaski, tapniecia, wybuch, ogien, musiala poleciec butelka z benzyna, syreny karetek, helikoptery, krzyk, kolejne strzaly… blokujacy przejscie policjanci milcza. stoja jak posagi, nie odwracaja sie za siebie. wiedza? godzina, poltorej pozniej, szczupla, wrecz wychudzona dziewczyna zaslania usta dlonia, nie moze zatrzymac rozbieganego, przerazonego wzroku: „ale jak to? bylam tu przeciez dzis w poludnie… przeciez to tak nie wygladalo… wszystko zniszczone… wszystko…” starszy, brudny, spocony mezczyzna, czerwona koszula, czerwona opaska na glowie. nie mowi nic, tylko staje przy nas, kiwa glowa i palcem wskazuje narozny budynek. odchodzi. tak, juz wiemy, to stamtad strzelali. ulica wyglada przerazajaco. smrod spaleniznny, gruzy, smieci, wraki samochodow, sforsowane barykady, buty, szmaty, polamane krzesla, szklo… wsrod tego wszystkiego krazacy jak zjawy ludzie, nie wierzacy, zszokowani, milczacy, ze wzrokiem wbitym w ziemie. uwaznie, centymetr po centymetrze przeszukuja wszystko dookola. szukaja lusek, szukaja dziur po kulach, jakby niedowierzajac temu co widza, szukaja dowodow. i znajduja. kolejne i kolejne. potwierdzajace, ze te trzy napredce uprzatniete i ogrodzone miejsca to nie jest sen, ze to rzeczywistosc. i ze te plamy krwi, obsypywane teraz wedlug tutejszego zwyczaju, pieniedzmi i jedzeniem rzeczywiscie naleza do zmarlych. do zabitych. ze to wszystko naprawde sie stalo. ps. w czasie kiedy pisalam ten tekst, na stronach informacyjnch liczba zabitych zwiekszyla sie do 21 osob. czterech policjantow i siedemnastu cywilow.

12 myśli do „khao san w czerwieni”

  1. Boicie si?? nie, strasznie? nie,
    niebezpiecznie? nie, agresywnie? nie,
    my?licie, ?e nas uspokoili?cie? nie,
    trzask, prask i 21 osób zabitych i 800
    rannych (tak? liczb? równie? poda?a nasza prasa).
    Zawód – reporter ju? macie? tak, tak, tak, oczywista
    oczywisto??!!!!!!!

  2. … nooo wlasnie popieram mamuske jak najbardziej- kij tam z reporterstwem
    – zdrowie i wolnosc – od co
    – ponad to jestesmy umuwieni na lampke spirytusu z widokiem
    jest tyle pieknych i bezpiecznych miejsc – a jak nie macie na bilet zeby tam sie znalesc to sie zorganizuje
    zrzute
    i odzywac mi sie czesciej ( 2 razy dziennie – rano i wieczorem ( JESTESMY)w komentarzach)

Dodaj komentarz