Hagia Sophia

hagia-sophia.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA 

Powiedziała: „Idź tam rano, żebyś miał czas. Kiedy zobaczysz, co tam się dzieje szybko stamtąd nie wyjdziesz.”

O tym, czym jest Hagia Sophia wie prawie każdy. Że kiedy Istambuł był jeszcze Konstantynopolem, pewien cesarz postanowił wybudować w 532 roku największą i najwspanialszą budowlę swoich czasów, czasów Bizancjum. Że przez dziewięćset lat była kościołem, po to, by na kolejne pięćset stać się meczetem. Były to na szczęście czasy, kiedy wielkość architektów i artystów szanowano bez względu na ich religię. Dzięki temu, Kościół Mądrości Bożej, jak ją nazywają, przetrwał do dziś w niemal niezmienionej formie. Nie przyćmił jej nawet wybudowany obok Błękitny Meczet. Ba, Hagia Sophia stała się na kolejne setki lat architektonicznym wzorem dla większości meczetów budowanych na całym świecie.
Ale mimo tego, mimo że należy do jednego z najbardziej popularnych zabytków na Ziemi i każdego dnia setki turystów starają się zatrzymać ją na własność w swoich smartfonach, nie straciła nic z wyjątkowości i niepowtarzalności, niezmiennie mnie fascynuje.

Na ten moment czekałem cztery lata. A właściwie dużo dłużej – od czasu kiedy pierwszy raz zobaczyłem slajdy z Hagia Sophią na wykładach z historii sztuki. Bałem się, że zmniejszy się i skurczy pod ciężarem oczekiwań i wyobrażeń, tak, jak stało się to z wieloma miejscami, które zobaczyliśmy po drodze na żywo i które nie wytrzymywały porównania z opowieściami i zdjęciami innych ludzi. Na szczęcie miałem czas żeby to sprawdzić.

Stara Brama Cesarska otuliła mnie chłodem kamieni i przygasiła światło dnia, zapraszając do środka. Ludzie? Są wszędzie, ale stają się tu tylko chórem szeptów akompaniujących wspaniałości tej budowli. Ich głosy odbijają się od kolumnad, łuków, ścian, sklepienia i zbite w harmoniczny pomruk zachwytu wracają echem do nawy głównej. Wydaje mi się, że rozumiem słowa tego echa „szszszsz… jestem od ciebie starsza i potężniejsza… uszanuj moją wielkość… szszszsz…” To działa.

Obok mnie, na balkonach, pojawiają się nowi zwiedzający.  Z Turcji, Europy, Azji, Ameryki i Afryki. Wszyscy przyciszają głosy, zadzierają do góry głowy i aparaty fotograficzne. Spoglądam w dół na wyszlifowaną ludzkimi krokami posadzkę. Zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, jak wiele istnień ludzkich przeszło tędy, żeby zapamiętać spotkanie z tą świątynią. Patrzę ponad siebie, na podpartą na czterech filarach i stu siedmiu kolumnach ogromną kopułę, zamykającą nade mną swój kosmos. Z każdym moim krokiem świat zewnętrzny przestaje istnieć. Tylko wpadające przez okna ptaki zdają się być posłańcami z odległej krainy zgiełku tego miasta.
Mam czas. Nie muszę się spieszyć. Nie muszę dołączać tego miejsca do grona zaliczonych atrakcji. Mogę nim oddychać. Czekać. Stać się ludzką płaskorzeźbą, wtopić w te mury, zniknąć wobec ich ogromu. Grające w uszach „Officium” Jana Garbarka okazuje się być doskonałym tłem do tego, co ma się wkrótce wydarzyć.

„Poczekaj aż słońce zbliży się do horyzontu…”, powiedziała.
Most – moja pierwsza myśl. Most ze światła łączy nagle okna z przeciwległymi ścianami, podporami i freskami. Słońce zaczyna zabawę w architekta. Im bardziej zapada popołudnie tym bardziej otwiera się przestrzeń tej świątyni. Promienie światła zmieniają kształty wszystkiego dookoła. Wielkie żyrandole stają się aktorami w tym magicznym teatrze cieni. Potężne kolumny rozświetlają się płaskorzeźbami, osłaniając cieniem nawy boczne i skrywane tam tajemnice. Wszystko ożywa w oślepiających mnie promieniach. Nawet freski na ścianach wydają się mrużyć oczy, zmęczone świetlną zabawą. Łuki, okręgi i koła malują się mrokiem na kamiennych podłogach, tworząc najdoskonalszy mariaż architektury i światła jaki kiedykolwiek widziałem. Wystarcza niewiele więcej niż chwila, żeby to miejsce zmieniło się w magiczną krainę, świadectwo ludzkiego geniuszu. Minuta po minucie, słońce wślizguje się na kolejne elementy tej architektonicznej układanki, zmieniając ich charakter, sens i rolę. Za każdym razem, kiedy myślę, że to już kres spektaklu, następne zderzenie mroku i światła zaczyna zabawę z moją wyobraźnią. Zapala. Gasi. Rozświetla. Zaciemnia. I zdaje się nie mieć końca.
Nie wyszedłem stamtąd, wygonili mnie, bo zamykali.

Może nie widziałem aż tak wiele przez ostatnie lata. Może można było więcej i bardziej. Ale kiedy myślę o tamtym dniu, zaczynam doceniać to jak szczęśliwi jesteśmy, że możemy zostać i popatrzeć dłużej. Bo nieważne czy to Koluszki czy Machu Picchu, kiedy dasz światu czas na zrzucenie płaszczyk powierzchowności, on zawsze odda ci w zamian jakąś swoją tajemnicę.

Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX

Jedna myśl do “Hagia Sophia”

Dodaj komentarz