Marzenia

DSC_7434.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Doszliśmy dziś rano do wniosku, że człowiek marzy statycznie.
Ot, choćby takie marzenie o morzach południowych i ich tropikalnych wyspach.
Zaraz do głowy przychodzi półksiężyc złotej plaży, turkusowa woda muskająca brzeg pełen wzorzystych muszli o najwymyślniejszych kształtach (czekoladowych piękności oblepionych żwirkiem jak w kalendarzach Pirelli?), palmy pochylone nisko nad jasnym piaskiem – ich łuki aż się proszą, by je zgrabnie wpleść w krwistoczerwony kadr z zachodzącym słońcem.
A kawałek dalej, tam gdzie brzeg się unosi i oblepia skałami – niewielki, uroczy domek z całkiem przyjemnym tarasem, na którym będziemy się lenić wyciągnięci w hamaku czy kołysząc się lekko na bujanym fotelu zagłębiać w jakąś niezbyt angażującą lekturę. Domek stoi na palach, powyżej tafli wody, tak, by w czasie przypływu siedząc na skraju tarasu i spoglądając w dół można było podziwiać feerie kolorowych, egzotycznych ławic baraszkujących wesoło między zdobionymi mozaiką skorupiaków fantazyjnymi skałami. Ładnie? No ba! Jak na zdjęciach!
No właśnie – jak na zdjęciach. Statycznie i marzeniowo.
Słuchajcie, mamy to wszystko (no może bez Pirelli i plaża nie aż tak bardzo półksiężycowo wygięta, ale reszta jest). Mamy i… od trzech dni zwyczajnie szlag nas trafia. Bowiem ten wymarzony, arcybłogi constans – z miłą temperaturą niecałych trzydziestu stopni, czystym, błękitnym niebem i barwnym kalejdoskopem podwodnego życia statyczny wcale nie jest. Czyli… dajmy na to, całkiem dynamicznie może się zmienić pogoda, a na naszym morzu, jak to na morzach bywa może zerwać się sztorm. A wtedy…
Dmie, wyje, buczy. Fale jak furiatki walą o skały pod domkiem, hucząc przy tym tak, jak by je coś opętało. Deszcz skotłowany z bryzą zacina prosto w okna, zostawiając na wszystkim lepko-słony kożuch. Wiatr fruwa po całym domku tarmosząc każdą rzeczą, jaka mu stanie na drodze, temperatura spada do smutnych siedemnastu, co w tych warunkach jest mrozem, wilgotność za to wzrasta chyba do tysiąca, co w tych warunkach jest piekłem. Żeby porozmawiać, trzeba się wydzierać, o spaniu można zapomnieć, a…
No dobra, kończyć zaczynam, bo już, już słyszę te głosy: Ale o co wam chodzi? Przecież w tym roku w Europie lato całe takie. O jezu, jezu, akurat.
Od trzech dni, cholera nie śpimy, poględzić nam się chciało. No i może przestrzec przed tą statycznością marzeń. To niebezpieczna przypadłość obarczona pewnym ryzykiem rozczarowań. Nam tam wszystko jedno, możemy zostać miesiąc, poczekać na pogodę, ale jak ma się tylko tydzień czy dwa urlopu…

Post powstał na zajebistym notebooku Acer Aspire TimelineX

Turystycznie

DSC_6998.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Nie wiem, co o tym myśleć.
No pewnie, że chcieliśmy zobaczyć orangutany!
Zwłaszcza, że okazji raczej nie ma zbyt wielu. Bukit Lawang to jedno z dwóch ostatnich miejsc (drugim jest wschodnie Borneo), w których można jeszcze oglądać tych naszych krewnych w ich naturalnym świecie. Ale…
Może nie powinniśmy? Przecież wiadomo, że tabuny turystów zadeptujących dżunglę wcale dobrze nie wpływają na proces adaptacji tych rudzielców do właściwego im środowiska. Utrudniają prowadzoną przez pobliskie Centrum Rehabilitacji Orangutanów walkę o przetrwanie gatunku. Rozleniwiają przyzwyczajone do codziennych karmień zwierzęta – te, zamiast samodzielnie szukać pożywienia krążą w pobliżu turystycznych ścieżek w nadziei na łatwy kąsek. Wielu przewodników, choć oficjalnie jest to zabronione, chowa jednak w zanadrzu banany, ananasy i ogórki, by skuszone przysmakami orangutany, ku uciesze turystycznej gawiedzi, ześlizgnęły się z wysokich konarów na ziemię. A tak bliski kontakt nie jest dobry – poza niweczeniem pracy włożonej w przystosowanie zwierząt do życia na wolności, grozi przenoszeniem naszych ludzkich chorób.
A może nie jest tak źle?
Lim’a poznaliśmy w autobusie z Medan do Bukit Lawang. Przegadałam z nim całą drogę. O powodzi z 2003 roku, która niespodziewaną, wielką falą zmyła przycupnięte u brzegów rzeki wioski i zabrała setki żyć. O wycinaniu dżungli pod plantacje zarządzane przez angielskich inwestorów i lokalne, nie dbające o środowisko, skorumpowane władze. O ramadanie, który właśnie się zaczął. I o orangutanach.
Lim jest przewodnikiem. Miło nas zaskoczył, bo nie miał w sobie niczego z tych uparcie namolnych, na siłę wciskających swoje usługi natrętów. Ale co ważniejsze, z naprawdę szczerym lubieniem, szacunkiem i rzeczowością opowiadał o dżungli. No to z nim poszliśmy. Nas troje i jeszcze czwórka przypadkowych turystów.
Nie wiem, co o tym myśleć.
O Lim’ie i jego ludziach ciężko złe słowo powiedzieć. Już na samym początku kazał nam zamknąć buzie, żeby nie płoszyć zwierząt. Nie wiem, którym zmysłem wynajdował w gęstwinach kolejnych mieszkańców dżungli, przystawał nagle na moment, przykładał dłoń do ust i przedziwnym okrzykiem nawoływał małpy. Kiedy przebiegały, pokazywał palcem na korony drzew. Jego twarz i oczy w czasie tych krótkich chwil zaczynały lśnić chłopięcą radością i szczęściem. Gdy mijaliśmy po drodze jakieś śmieci na ścieżce, naturalnym odruchem chował je do kieszeni. Nasze obozowisko, w którym nocowaliśmy pozostawił tak czyste, że trudno było uwierzyć, że jeszcze godzinę temu tętniło ludzkim gwarem. Ale…
Ta dżungla jest jak deptak. Mimo, że Lim się starał wybierać boczne drogi, i tak przez większość czasu byliśmy zmuszeni się trzymać jednego z głównych szlaków. A tam… pożal się boże. Flesze aparatów błyskają niczym na jakiejś hollywoodzkiej premierze. Jasnowłosa dziewczyna z pełnym radości zapałem opowiada jak jedna z mam-orangutanów zakosiła im lunch. Ktoś upuszcza banana, inny orangutan siedzący dotąd na drzewie, zeskakuje nagle i sunie w stronę owocu. Tłum się rozbiega na boki krzycząc i popiskując. Znów błyskają flesze. Ale…
Wiele z mijanych samic tuli wczepione w ich sierść małe orangutany. Urodzone już w dżungli. Rozumne, czarne oczka spoglądają z drzew z zainteresowaniem. Czasem łapią kontakt, przekrzywiają główkę, zdają się jakby bawić całą tą sytuacją. Obserwują tłum z nie mniejszą ciekawością niż tłum obserwuje je. Czyżby więc turyści nie przeszkadzali aż tak? A może paradoksalnie, tutejsze orangutany i wszystkie inne stworzenia maja jeszcze gdzie żyć właśnie dzięki turystom, którzy przyjeżdżając nakręcają rozwój tego rezerwatu? Bo gdyby ich nie było, kto wie czy angielskie spółki (indonezyjskie, chińskie, to tak naprawdę nieważne) nie namówiłyby władz na wycięcie dżungli i stworzenie plantacji? Ale z drugiej strony, jak dużą liczbę turystów jest w stanie znieść ta dżungla? Stu dziennie? Dwustu? Tysiąc?
No bo przecież nawet nasi przewodnicy karmili mniejsze małpy. Przecież kąpiąc się w rzecze używaliśmy mydła. Zostawiliśmy gdzieniegdzie papier toaletowy. Wieczorem przy kolacji jednak wybuchały radosne salwy śmiechu i nie tłumione okrzyki, paliło się ognisko, toczyły się dyskusje …
Strasznie ciężko ocenić, dobrze to wszystko, czy źle. Nie wiem. Nie umiem powiedzieć.

Post powstał na zajebistym notebooku Acer Aspire TimelineX

Edith

DSC_7065.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Przyjechała, pogadała, pojechała. Tak w skrócie. Ale chyba prawdziwie. Bo to gadanie, to największy prezent, jaki mogliśmy sobie wymarzyć. Większość czasu spędziliśmy na ciągnących się w noc rozmowach. To jest jak bajka, móc mówić i rozumieć się w pół słowa, nie musieć wszystkiego tłumaczyć, łapać w mig grę słów, skojarzenia, żarty. Od wielu już miesięcy nie tęsknimy za chlebem ani za żółtym serem czy za śledziem w śmietanie. Da się bez tego żyć. Ale nie bez gadania, innego punktu widzenia, lecz innego po polsku, jak trzeba, po naszemu, a nie takiego, że Chińczyk rozumuje po Chińsku, bo miał Konfucjusza w zestawie historyczno-ludowym.
Eh, no i wódkę przywiozła pachnącą polską miętą. Tomek się prawie rozpłakał.

Post powstał na zajebistym notebooku Acer Aspire TimelineX

Ramadan

DSC_6881.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Przez miesiąc, od brzasku do zmierzchu, od pierwszego do ostatniego śpiewu muezina nie wolno: jeść, pić, palić, spółkować.

Georgetown. Sklep z antykami, rok wcześniej.
Siedzimy, popijamy kawę, na małym stoliku kilka kilogramowych paczek daktyli. Daktyle w czasie Ramadanu są wszędzie. (Hm, to śmieszne, właśnie sobie uświadomiłam, że nigdy nikogo nie spytaliśmy dlaczego.)
– No dobrze, a kobiety w ciąży? – drążę temat, bo sklepikarz, emerytowany nauczyciel chętnie odkrywa przed nami zawiłości swojej wiary – Albo na przykład chorzy…
– Jeśli to groźne dla zdrowia, nie muszą przestrzegać nakazu. Ale w ciągu roku, jeszcze zanim nadejdzie kolejny Ramadan, powinni „nadrobić” ten post, odbyć go w innym czasie, kiedy już będą mogli. To ważne, bo Ramadan jest czasem zastanowienia, modlitwy i kontemplacji. Pozwala nam docenić łaskawość Allaha, który w swej dobroci sprawił, że na co dzień możemy być syci.

Georgetown. Lebuh Queen. Ulica Królowej. Dzień przed rozpoczęciem Ramadanu.
To tutaj rozstawiają się stoiska Ramadanowego targu. Te targi są nieodłączną częścią nadchodzącego miesiąca. Kiedy nastaje zmierzch, gęsto się zapełniają wyposzczonymi po całym dniu ludźmi. Ale to nie tylko barwne miejsca posiłku. Być może nawet ważniejsza od ukojenia głodu jest możność dania jałmużny. Istnieje w Islamie jakaś dziwna algebra czynów. Nie do końca ją pojmuję, mimo kilku prób, nie udało mi się spamiętać jej zawiłych prawideł. To coś na kształt notowań różnych dobrych uczynków. Każdy ma swoją wartość. W czasie Ramadanu ta wartość się podwaja. Dlatego ceny na targu są o połowę niższe – część posiłku sprzedają a część oddają w jałmużnie. Każda sprzedana porcja to kroczek bliżej do raju, bo będzie warta tyle ile w zwykłe dni byłaby warta danina.
Lecz to dopiero jutro. Nas już niestety nie będzie. Będziemy w Medan. Z Edytą.

Medan. Dziwaczny niby-pokój na dachu hotelu. Tuż przy Wielkim Meczecie.
Zły pomysł. Modlitwy trwające zazwyczaj kilka-kilkanaście minut ciągną się godzinami. Ledwie, ledwie ucichły w gęstwinie ciemnej nocy a już się zaczynają w szarówce bladego świtu. Bogobojnie zawodzą głośnikiem zawieszonym dokładnie na wysokości naszego niby-pokoju.

Droga z Medan do Bukit Lawang.
Niespodzianka. Autobus nie tonie w papierosowym dymie. Eureka! Błogosławimy Ramadan zakazujący palenia.

Bukit Lawang. W dżungli.
Idziemy już kilka godzin. Prowadzący nas przewodnik jest muzułmaninem. To szaleństwo, ale mimo fizycznego wysiłku próbuje wytrwać w poście. Kto był kiedyś w dżungli wie jak ona zamęcza, jak bardzo wyciska pot i odwadnia organizm. Patrzymy na Lim’a z podziwem. A potem z zaskoczeniem. Bo kiedy w końcu się łamie, zamiast wziąć łyk wody zapala papierosa. Są nieprawdopodobni z tym swoim ciągłym paleniem.

Aceh, wyspa Weh.
W Aceh obowiązuje prawo Koraniczne. Ale sama wyspa jest bardzo turystyczna, liczymy więc po cichu na to, że restrykcje będą nieco mniejsze. I chyba trochę są. Choć wszystko jest zamknięte, trzeba wypatrywać uchylonych drzwi w tutejszych jadłodajniach. Kiedy się takie znajdzie, można zapukać i spytać, czy dadzą coś do jedzenia. Choć nigdy nie ma pewności, zazwyczaj jednak dają. Je się wtedy w środku, tak żeby przechodzący nie zauważyli. Ale te drzwi uchylone rzadko się zdarzają.

Po „nielegalny” obiad.
Okazuje się, że nie będzie. Właściciel jadłodajni patrzy trochę zmieszany i przepraszając mówi, że nie może pomóc. Byli wczoraj u niego szef tutejszej wioski i szariacka policja. Miał nieprzyjemności. Jakie? Nie chce powiedzieć, spuszcza tylko wzrok i mówi, że to dlatego, że jest nietutejszy. Ktoś z pobliskich guesthouse’ów musiał go podkablować. Ich właściciele liczą na to, że każdy z gości będzie jadł tam, gdzie mieszka. Smutno.

Na „nielegalnym” śniadaniu.
Mocno zawadiacka, energetyczna staruszka wchodzi do pokoju, w którym jemy posiłek. Nie zważając na nas zapala papierosa. Okropnie łamanym angielskim, psioczy na rzeczywistość, że musi palić tutaj, zamiast normalnie – na zewnątrz, siedząc na tarasie.
– Ale gdyby ktoś szedł i zobaczył, że palę, mogłaby przyjść policja i dostałabym mandat. – pokiwuje głową i wypuszcza kłąb dymu.
– A ile tego mandatu? – pytam zaciekawiona.
– Milion.
– Milion?! Fjuuu! – gwiżdżę zaskoczona.
Potakuje zgodnie. To ponad 100 dolarów. Naprawdę kupa forsy.

Post powstał na zajebistym notebooku Acer Aspire TimelineX