Jogja malowana

DSC_8715.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

O gustach się nie dyskutuje. Tak mówią. Jeszcze kiedy łaciny na targach używali – aby oliwę i winko nabyć – tak mówili, więc nie ma co z mądrością starożytną dyskutować.
A zatem, zamiast o sztuce (w Europie chyba już nie, ale tu, w Yogyakarcie ciągle trwa dyskusja czy murale i graffiti miano sztuki mogą nosić), będzie o sztuce życia, a jeszcze precyzyjniej – o sztukmistrzu życia – władcy przedziwnych przypadków. Samą sztukę zaś, świadectwo jej istnienia, zebrane w ciągu dni kilku, arcyprzyjemnego krążenia po tym mieście i jego okolicach z radością prezentujemy na załączonych obrazkach. A obejrzeć warto, choćby ze względu na to, że to jak na razie jedyne miejsce w Azji, jakie odwiedziliśmy, które się może pochwalić żywym, bujnym street artem.
Ale – o figlarzu, ancymonku przypadku:
Przez prawie dwa miesiące siedziało przyczajone. Słówka nie pisnęło. Wychynęło nagle, jak pajac na horrorach wyskakuje z prezentu. Tadamm! O, tutaj jestem! Za późno! Siedzisz po uszy w bagienku moich żartów! Ha!Ha!Ha!Hi,hi,hi.
Kończyć się miał miesiąc a wraz z nim nasza wiza. Poszłam więc do urzędu spytać o formalności związane z przedłużeniem. Tu należy się słówko o indonezyjskich przepisach imigracyjnych.
1. Mimo, że oficjalnie, teoretycznie istnieją jakieś ogólne zasady przyznawania wiz, w praktyce wygląda to tak, że mocą prawodawczą, wykonawczą, każdą – dysponuje urzędnik, który siedzi w okienku. Od niego zależy… wszystko. Od niego i jego humoru. Czy potrzebny jest sponsor, ile wiza kosztuje, czy można ją przedłużyć, ile to będzie trwało…
2. Nie wiem czy istnieje jakaś gorsza wpadka niż przebywanie w tym kraju po wygaśnięciu wizy. Niestety mają świra, trzeba mieć pokaźny stos żelaznych glejtów na potwierdzenie tego, że naprawdę-naprawdę nie było możliwości wyjechania w terminie.
3. Choć idzie ku lepszemu (kiedy się tu kręciłam jakąś dekadę temu było znacznie ciężej), wciąż jeszcze krążą legendy o urokach starć z panami granicznikami i sile ich argumentów. Groźba doby czy dwóch, a może i tygodnia w indonezyjskim więzieniu posiada moc cudotwórczą – cudem się znajdują zapomniane dolary pochowane w plecaku, skarpetkach i podeszwach. Gorzej, jeśli ich nie ma.
Mając to wszystko na względzie, przezornie dmuchając na zimne, poszłam do urzędu dwa tygodnie wcześniej. Przemiły, uśmiechnięty, mówiący po angielsku (!) pan recepcjonista zaczął mi tłumaczyć zawiłości przepisów i robić spis dokumentów, zaświadczeń oraz kopii, które wraz z kopiami kopii kopii kopii muszę załączyć do wniosku. Kiedy wspólnie doszliśmy do kwestii: „a jak długo będzie to wszystko trwało i w jakim terminie najlepiej by było złożyć podanie”, wciąż ujmująco uczynny, poprosił mnie o paszport, żeby sprawdzić kiedy wygasa obecna wiza. Powoli kartkował dokument, podziwiając po drodze obfitość różnych stempli, czasem coś komentował spoglądając z uznaniem, aż wreszcie dotarł do strony z niepozorną pieczątką na niebieskiej wklejce. Spojrzał. Spojrzał na mnie. Uśmiech zniknął mu z twarzy. Spojrzał raz jeszcze w paszport. Spojrzał na kalendarz. Na mnie. Pokazał mi paszport.
– Ta wiza jest już nieważna. – Nagła zmiana tonu. – Od 20 dni jest pani tu nielegalnie.
– Co?!? – Aż się zakrztusiłam. Zaczęłam szybko przeliczać, spokojnie, tylko bez nerwów, 22 września… od drugiego sierpnia minęło… półtora miesiąca. Uf! – To niemożliwe. – Powiedziałam pewnie. – Proszę sprawdzić dokładnie. Wjechałam 2 sierpnia, więc zostały mi jeszcze prawie dwa tygodnie. Proszę, tu przecież jest data, na stemplu, 2 sierpnia. – Wskazałam na pieczątkę. Wskazałam na pieczątkę… przeczytałam datę : drugi? Drugi. Co?! Lipca?!?!?!
„O nieeee”, jęknęłam w duchu, bo nagle stało się jasne: na lotnisku w Medan wbili nam złą datę. Zaraz! Może mi tylko! Wyciągam paszport Tomka, szukam, wertuję z nadzieją. Nic z tego, u niego to samo. Rzuciłam soczysty epitet z potężnym „r” w temacie w stronę celnika z Sumatry. No dobra, i co teraz? O królowo Logiko, Ty tylko możesz mi pomóc! Wzięłam głęboki wdech i zaczęłam tłumaczyć. Jakoś go przekonałam, zagubiony uśmiech powrócił na pulchną twarz. Postanowił mi pomóc. Po około godzinie sporego zamieszania, chodzenia do przełożonych, czekania na decyzję, co by tu ze mną zrobić, zaprowadzili mnie w końcu do kierowniczki zmiany. Tam już ze spokojem, kompletnie zrelaksowana zaczęłam powtarzać wywód:
– No bo widzi pani, to jest niemożliwe, że ja i mój mąż – w muzułmańskich krajach kłamię dla uproszczenia – jesteśmy w Indonezji od 2 lipca. Ta wiza została wydana 15 lipca, dwa tygodnie później, o, tutaj jest data. Robiliśmy ją w Georgetown i z Georgetown też lecieliśmy.
Młoda urzędniczka patrzy i potakuje. Nagle górę bierze kobieca podejrzliwość.
– Mogliście wjechać dwa razy. Skąd ja mogę mieć pewność, że tak nie zrobiliście?
– To wiza jednokrotna, nie ma żadnej innej, – staram się nie niecierpliwić – więc nie mogliśmy dwa razy na tą samą wizę wjechać do Indonezji, w lipcu i potem w sierpniu, nikt by nas nie wpuścił.
– A no tak, rzeczywiście…
– No i przede wszystkim, opuściliśmy Malezję, Georgetown, miasto w którym robiliśmy wizę właśnie 2 sierpnia, a nie 2 lipca.
– Ale przecież mogliście pojechać do Singapuru albo do Tajlandii. Nie mam żadnego dowodu, że przyjechaliście właśnie 2 sierpnia.
No nie, uduszę ją zaraz…
– Proszę przejrzeć paszport, między 15 lipca, dniem wydania wizy – tłumaczę grzecznie jak dziecku – a dzisiejszym dniem są w nim tylko dwa stemple: jeden, błędny z Medan, sama pani przyznała, że to była pomyłka oraz ten z Malezji, na 2 sierpnia. Gdybyśmy pojechali do jeszcze jednego kraju byłyby i inne. – Spoglądam na nią niepewnie. Rozumie? Rozumie… Rozumie! No to teraz już pójdzie.
– Zgoda – wzięła paszport i zaczęła kartkować – ale to za mało. Potrzebuję mieć dowód. Na przykład boarding pass z lotu z 2 sierpnia.
Ręce mi opadły. Kto trzyma takie rzeczy? Ciut sfatygowana wróciłam do hotelu.
Następnego dnia rano, zgodnie z obietnicą przyszliśmy do urzędu. Zaopatrzeni, jak trzeba, w cały stos dowodów, papierów i dokumentów, biegaliśmy między jednym, drugim a ósmym okienkiem i pokojem, by sprawę wyprostować. Czekaliśmy właśnie na kolejną rozmowę, kiedy z jednej z sal wyszły dwie dziewczyny: biała i miejscowa. Między stosem świstków mignął mi na moment dziwnie znajomy paszport – jedyny w swoim rodzaju – bez żadnego napisu na bordowej okładce, bo nadruki znikają po roku użytkowania. Stawiając na jedną kartę rzuciliśmy szybko tuż za ich plecami:
– Paszporcik do kontroli!
Dziewczyna aż skoczyła. Trafiliśmy w dziesiątkę. Tak poznaliśmy Kaję i jej przyjaciółkę Lię. Już po chwili rozmowy zaczęłam błogosławić gapę-celnika z Medan za jego cudowną pomyłkę. Wszak on to nas doprowadził pod ten właśnie pokój w tym dniu a nie innym, w tej właśnie dokładnie chwili. I do tego spotkania, dzięki któremu już wkrótce mieliśmy z bliska poznawać artystyczny świat Jogji, pójść na Akademię i tam w jednej z pracowni prowadzić burzliwe dyskusje o tym, czym jest sztuka, spotkać kilku malarzy, przejechać wzdłuż i wszerz miasto i okolice w poszukiwaniu murali, zostawić po sobie pamiątkę na jednej z tutejszych ścian, zrobić wystawę rozmów, napić się czystej wódki i cieszyć się, cieszyć, cieszyć.
Cóż, czasem bywa i tak. Zamiast dzielnie zwiedzać okoliczne świątynie, zabytki światowej klasy – Pambanan, Borobudur i kupować batiki, wszak po to się tutaj przyjeżdża, postawiliśmy na, jak to kiedyś mówili nie tylko starożytni, słodkie carpe diem.

Post powstał na zajebistym notebooku Acer Aspire TimelineX

2 myśli do „Jogja malowana”

Dodaj komentarz