Życie na wodzie.

komiks-zycie-na-rzece.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Nie wiedziałam. Pojęcia nie miałam, że w rzece mogą być przypływy i odpływy. Staliśmy na deptaku w Chau Doc, długi, z socjalistycznym sznytem, klombiki, rzeźby na trawnikach, czerwona flaga – żółta gwiazda, huśtawki, spacerowicze niedzielni, fontanna, ładnie nawet. Staliśmy przy oddzielającej od wody barierce, wpatrzeni w ten niezwykły, trochę wyśniony, trącący starymi filmami krajobraz – Mekong, słońce czerwone i ogromne, łodzie, barki, czarne kontury palm, małe czółenka, mgliście, dłubanki zwinnie przemykające między sapiącymi wielkimi smokami taszczącymi piasek, kokosy, ryż, jedno na drugim, gęsto, na kupie. Maleńkie kobiety w spiczastych kapeluszach wiosłują, wiosłując plotkują, gwar, plusk, szemranie nurtu, mrowie ludzi, mrowie ryb – aż nagle – spojrzałam i zaskoczenie: zaraz, zaraz, przecież wcześniej, łodzie przy brzegu, tu, w tym samym miejscu, bujały się na falach. A teraz? Stoją krzywo, pokracznie pochylone, wbite w mulistą maź. A woda, czy przypadkiem nie płynie w drugą stronę? Rzeczywiście, płynęła.
Z Chau Doc do oceanu jest 250 kilometrów. Na mapie, po linii prostej. Gdyby uwzględnić meandry, będzie ponad trzysta. To tak jakby przypływ Bałtyku unosił wody Wisły gdzieś w okolicach Warszawy. Codziennie. Po dwa razy. Wtedy, tamtego dnia, w czasie pierwszej kwadry*, o jakieś półtora metra.

Gdyby spytać kogoś, jak głęboki jest Mekong – ot, tu, vis a vis deptaka, tam gdzie jest szlak wytyczony – uśmiałby się serdecznie. Bo głęboki teraz, czy może za trzy godziny? A w listopadzie, w marcu, czy pod koniec sierpnia?

Muzułmańska wioska po drugiej stronie rzeki. Chodzimy, oglądamy, trochę się nudzimy, bo znamy już to wszystko. Znamy domy na palach, drewniane, lekko zdobne w kwiatowe podrzeźbienia, znamy warsztaty tkackie, znamy namawiania. A może chustkę kupisz? Nie? To może torebkę?
Nagle naszą uwagę przykuwa starszy mężczyzna wskazujący na gruby, zewnętrzny filar domu. Na słupie czerwoną farbą wymalowane daty. Pod nimi grube kreski. Pokazuje wyżej. Zadzieramy głowy. Do balustrady tarasu przyczepiona deseczka, na niej niebieska linia i napis: 2000. Nim spytamy, tłumaczy:
– W 2000 roku rzeka podeszła najwyżej, zalało nawet piętro. Od tamtej pory, co sezon zaznaczam poziom wody. Widzicie? W tamtym roku też była bardzo wysoko. – Patrzę, próbuję szacować, będzie ze trzy metry. – Zawsze w czasie monsunu Mekong się podnosi, delta Mekongu jest płaska, nisko położona, więc prawie wszystko zalewa.
– I jak wy wtedy żyjecie?
– No mamy przecież łodzie…
Sprytnie to wymyślili. Po co walczyć z żywiołem, gdy można się z nim ułożyć, przenieść życie na wodę.

Jeszcze całkiem niedawno po obszarze delty można się było poruszać tylko drogą wodną. Dziewięć odnóg Mekongu i nieskończona ilość mniejszych i większych kanałów, tworzą gęstą sieć, swoisty zielony labirynt, którego zakamarki, meandry i rozwidlenia znane są tylko miejscowym. W odwiedzanych miasteczkach dajemy się im oprowadzać.

Choć to powoli się zmienia (nigdy nie zrozumiem, z jakiego powodu ludzie w rozwijających się krajach zmieniają swoje życie na gorsze i trudniejsze zamiast czerpać z wiekowej mądrości swoich ojców) ciągle wiele rodzin mieszka tu na łodziach. Od małych, gdzie schronieniem jest rachityczny daszek, do którego na noc podczepia się moskitierę, a w czasie monsunu folię, by chroniła przed deszczem. Przez barki transportowe, gdzie całe rodziny się tłoczą na niewielkim mostku, w ciasno porozwieszanych ciemnozielonych hamakach. Przez tradycyjne łodzie, większe, z obszerną kajutą. Aż po niemobilne, tworzące całe wioski, stojące na pływakach małe chatki, domy i piętrowe wille z tarasami, oknami i… farmami ryb. Właściwie pod każdym domem jest drewniana konstrukcja obleczona siatką a w niej, jak w klatce, ryby. Całe krocie ryb. Zamiast wypływać o świcie, zarzucać sieci, czekać, wystarczy sięgnąć ręką do dziury wybitej w podłodze i… wyciągnąć obiad. Świeży, prosto z rzeki.

Jednak najbardziej niezwykłe, egzotyczne i barwne są tutejsze targi. Pomysł na pierwszy rzut oka wydaje się dość karkołomny. Jak na tej wodzie handlować? Jak tu dobić transakcji między wielką barką a maleńką dłubanką? Jak zjeść gorącą zupę z pływającej garkuchni? Jak ją popić kawą? Jak to wszystko ogarnąć na wąskiej, rozchybotanej, niesionej przez prądy łódce? I jak się w końcu połapać, gdzie się kupuje marchewkę a gdzie proszek do prania? Odpowiedź zaskoczyła: wystarczy mieć dużo… czasu. Wszystko się tu odbywa jak w zwolnionym filmie. W odróżnieniu od targów tradycyjnych, miejskich nie ma tu harmidru, nie ma nawoływań. Towar się reklamuje nie pokrzykiwaniem, ale przez podczepienie asortymentu sklepu do wysokiej tyczki przymocowanej do burty. I tak dyndają śmiesznie na tych długaśnych bambusach marchewki, banany, arbuzy, cebula, dynie, mango. Żeby zrobić zakupy podpływa się do łodzi, spokojnie przy niej cumuje i zaczyna targować. Dwa kilogramy mango? Trochę ponad kwadrans. Kokosy i arbuzy? Dobre pół godziny. A bo się wdrapać na łódź, tam najpierw pomarudzić, potem powybierać, ustalić cenę, zapłacić, zejść do swojej łodzi, zgarnąć do niej zakupy, odcumować, odpłynąć. A poplotkować, pogadać? Nawet nie chcę myśleć, uśmiecham się tylko pod nosem do swojej własnej myśli, kochanie skocz po cebulkę, bo mi jednej zabrakło. I nie ma kochania pół dnia.

Pływaliśmy tak sobie a to tu, a to tam, po wioskach, po kanałach, na jeden targ, drugi, trzeci. I ciągle mało nam było. Może te łódki niewielkie, może się nam przypomniał czar Aquidabana, paragwajskiej barki, może jakiś film i romantyczny rejs po leniwym Mekongu, tak czy siak, któryś poranek przywitał nas pomysłem: znajdźmy jakąś łódź i popłyńmy nią najdalej jak tylko się da. Ha! I to było wyzwanie…

*Pływy są uzależnione od faz księżyca. W czasie nowiu i pełni, różnice poziomu wody są największe, w czasie pierwszej i trzeciej kwadry – najmniejsze.

Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX

Dodaj komentarz