pod mostem

DSC_1367.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

tajlandia, mae sot. po drugiej stronie rzeki – birmanskie miasteczko myawaddy.
przerzucony przez rzeke, graniczny most przyjazni wiedzie nudny, bezbarwny zywot. mimo, ze wielka, betonowa konstrukcja dumnie goruje nad okolica, ruchu na nim jak na lekarstwo. ot, kilka, kilkadziesiat osob dziennie. znudzeni, zmeczeni lepkim upalem straznicy, leniwie wykonuja swoja prace. przejrza paszport, wbija stempel, sprawdza bagaz. powoli, bez pospiechu. bo i po co sie spieszyc, przygraniczny zgielk, tutaj nie dociera.
ko myo na granicy zyje juz dwa lata. przyjechal po lepszy los dla siebie i swojej rodziny. pochodzi z poludnia birmy, z delty irrawady, miejsca, gdzie cyklon nargis dokonal najwiekszych zniszczen. zostawil swoich bliskich i ruszyl szukac zarobku. tak dotarl do myawaddy. lubi o sobie mowic, ze troche jest szalony, ale zaraz dododaje, ze tutaj, bez tego szalenstwa pewnie nie dalby rady. bo ciezko, bo samotnie, bo – chyba to najtrudniejsze – nigdy wieczorem nie wie, co mu przyniesie poranek. takich jak on jest tu wielu. cieszy sie, ze nas spotkal, bo nie mial na dzisiaj zajecia, a tak, dzien sie wypelni. siadamy, rozmawiamy. czym sie zajmuje? usmiech. rozglada sie dookola, codziennie czym innym, jak wszyscy, zyje z tej granicy. bo w odroznieniu od mostu, plynaca pod nim rzeka, brunatny, zasmiecony pas „ziemii niczyjej” tetni nieprzerwanie. chodzcie, cos wam pokaze…
patrolujacy zolnierze siadaja na lawce pod mostem. bron opieraja o murek i jakby od niechcenia odwracaja glowy. ten gest sporo kosztuje. ile? to nie jest pytanie, na ktore uzyskasz odpowiedz. ko myo zaczyna sie smiac. kosztuje… wystarczajaco, by patrzac, niczego nie widziec.
piecdziesiat metrow dalej, na podeschnietym mule, w gaszczu nadbrzeznych krzakow, sklecone z byle czego prowizoryczne namioty. w namiotach – birmanczycy. mieszkaja tu nielegalnie, bez dokumentow, pozwolen. nie maja statusu uchodzcow i nigdy go nie dostana, bo to nie walka z rezimem, ale nadzieja na lepsze, przywiodla ich w to miejsce. do birmy wrocic nie moga, boja sie konsekwencji, wiec zyja w tym potrzasku, wspierajac surowa codziennosc drobnymi przemytami. obok namiotow – stragany, w nich papierosy, alkohol, lokalna viagra, porno, szuczne penisy, ziola. tu dominuja mezczyzni. kawalek dalej, kobiety handluja krabami, rybami, ryzem, zielenina. niewiele z tego maja, mozliwosc lichego przezycia. teraz rzeka jest niska, monsun nie nadchodzi, ale kiedy popada, cala ta biedawioska zostanie odcieta od ladu, znajdzie sie na wyspie. a jesli beda ulewy i woda sie podniesie, zmyje wszystko i wszystkich. lecz nikt sie tym nie przejmie, bo oficjalnie ich  nie ma. idziemy dalej wzdluz brzegu. za pierwszym, niewielkim zakolem, kolejne zaskoczenie. prosta, drewniana lodz odbija z birmanskiej strony. dociera do srodka rzeki, staje, ludzie wychodza i dalej juz brodem, pieszo przechodza na strone tajska. to klasa ekonomiczna, ko myo znow gorzko zartuje, tu placi sie mniej, bo przewoznik niczego nie ryzykuje, lodz nie przekracza granicy. to nasza fikcja w fikcji. czekajcie, to jeszcze nie koniec.
wracamy spacerem pod most. zolnierze wciaz siedza w cieniu, cos czasem do siebie powiedza, zapala papierosa, popatrza w przesla, jak w otchlan. ko myo prowadzi nas dalej, sciezka na druga strone. to, co tam widzieliscie, to takie poboczne machlojki, tam nie za wiele sie zdziala, prawdziwy biznes jest tutaj. niecale sto metrow od mostu, zycie zaczyna pulsowac. z jednego brzegu na drugi, wlasciwie nieustannie, na wielkich detkach od tirow sa przeprawiani ludzie. najwiekszy ruch jest rano i potem, po poludniu. setki birmanczykow ciagna na tajska strone. czesc z nich, nielegalnie pracuje w pobliskiej fabryce, inni plyna po wsparcie, do slynnej w okolicy kliniki doktor cynthii. tam maja bezplatna pomoc, opieke medyczna, lekarstwa. niektorzy jada dalej, odwiedzic swoich krewnych, sprobowac cos sprzedac na targu, cos kupic, czy wymienic. wieczorem, ta sama droga, wracaja do domu, do birmy. tu konczy sie „niewinnosc” granicznych dzialalnosci. im dalej od mostu, tym ciemniej.
widzicie ta dziewczyne? pod czarna parasolka? – mloda, ladna birmanka siedzi na stromej skarpie. wokol niej, grupka chlopcow, schylaja sie w ciasnym kregu. – sprzedaje amfetamine. to tutaj ogromny problem, dzieciaki strasznie wpadaja.
a przemyt? kazdy moze, wiecie jak to sie robi? my wszyscy zujemy betel, nikogo to nie dziwi, pakuje sie dziesiec tabletek w szczelna foliowa torebke, owija lisciem i zuje. nikt tego przeciez nie sprawdzi. a w razie klopotow, wypluwasz prosto do rzeki i z glowy. to taki szybki zarobek a i klientow jest duzo, bo tutaj jedna tabletka to 150 bhatow. a w nocnym klubie, w bangkoku biora conajmniej trzysta. ale to, o czym mowie, to takie plotki jak ona, w dzien nie ma duzych przerzutow.
mijamy kolejne zakole, wyschniety doplyw rzeki i dochodzimy do „portu”. tu, cala infrastruktura. na skarpie zbudowane dlugie, drewniane zjezdzalnie. na gorze ciezarowki, wypakowane towarem, chemia, napojami, kolejne zgrzewki, tasmowo, zjezdzaja prosto do lodzi. na drugim brzegu te lodzie wypelnia sie ryzem, cebula i wroca na tajska strone. i beda tak kursowac od rana do wieczora. a kiedy zapadnie zmierzch, zmieni sie asortyment. zamiast produktow spozywczych pojawia sie rowery, meble, samochody, narkotyki, alkohol, wszystko to, co nie moze przeplynac na oczach celnikow.

Tajskie wakacje

DSC_0610.jpg KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

Tym razem padło na czerwonych. To oni z początkiem wakacji wyszli na ulice. Wszystko zaczęło się 14 marca, w niedzielę. W niedzielę też miało się skończyć, ale do tego końca, wtedy, owego 14 marca było jeszcze bardzo daleko. Nikt nawet nie przypuszczał, jak bardzo. Czerwoni kontra żółci Czerwone koszule wywodzą się głównie z północnych, rolniczych prowincji Tajlandii. W miastach popierają ich robotnicy i niższe klasy społeczne. Większość z nich, to zwolennicy usuniętego przed kilkoma laty, premiera Thaksina. Urodzony w Chiang Mai Thaksin, w czasie swojej pierwszej kadencji zwrócił się w stronę ludzi biednych, to do nich skierowane były jego reformy. Jako pierwszy zauważył ich istnienie. Oni, w zamian za to, zapałali do niego miłością. Miłość ta trwa do dziś. Jego druga kadencja, przerwana przez wojsko i przedstawicieli inteligencji (żółte koszule), jak twierdzą ci ostatni, skażona była korupcją i machlojkami. Dziś, były premier przebywa na emigracji. Jego powrót do kraju, w związku z wydanymi po zamachu stanu wyrokami, równoznaczny jest z dwoma latami więzienia. Czerwoni (UDD – Zjednoczony Front Na Rzecz Demokracji Przeciwko Dyktaturze) oskarżają żółtych (PAD – Ludowy Sojusz Na Rzecz Demokracji) o bezprawne usunięcie Thaksina. Ale też, jednym tchem, o potwierdzone niedawno przez tajską komisję wyborczą nieprawidłowości w finansowaniu kampanii wyborczej, nieprawidłowości owe, warte są prawie sześć milionów euro, o wprowadzenie rządów dyktatury wojskowej, o marginalizowanie interesów uboższej części społeczeństwa. Żółci zarzucają czerwonym chęć obalenia monarchii, bardzo ciężki zarzut, w kraju gdzie król jest półbogiem, ślepe popieranie przestępcy i populisty – Thaksina, dążenie do obalenia rządu. Wszyscy wszystkich zaś, winią o korupcję, nepotyzm i ciągłe łamanie prawa. Piknik Co takiego sprawiło, że wyszli na ulicę? Co było impulsem, chwilą, prowokacją? Od czego – tym razem – się zaczęło? Trudno dziś powiedzieć. W ciągu niespełna tygodnia Bangkok się zaczerwienił. Stojący w pobliżu budynków rządowych Pomnik Demokracji stał się centrum jednego obozu, główna arteria dzielnicy handlowo-finansowej, Ratchadamri Road – sercem drugiego. Z głośników popłynęły przeplatane muzyką żądania: Chcemy demokracji! Chcemy rozwiązania parlamentu! Chcemy nowych wyborów! Czerwonych koszul przybywało. Z czasem, na początku niewielkie obozy zaczęły się rozrastać, pęcznieć, zamieniać w „wioski”, potem w „miasteczka”. Jednak wciąż było spokojnie. Policja i wojsko wzmocniły szeregi, ale pozostawały bierne. Demonstranci nie zamierzali rezygnować, ale też nie pozwalali sobie na przemoc. Centrum Bangkoku bardziej przypominało radosny festyn niż opanowaną politycznym konfliktem stolicę. Życie w obozach tętniło codziennością. Pojawiły się stragany z jedzeniem, przenośne kramiki z owocami i napojami, stoiska z propagandowymi koszulkami, chustkami i naszywkami, inne z filmami i muzyką, zabawkami, gazetami. Po ulicach krążyły ciężarówki – łazienki, w których można było wziąć prysznic, na drzewach i słupach zawisły hamaki, chodniki zostały pokryte matami, porozstawiały się skwierczące jedzeniem mini paleniska. Na pierwszy rzut oka, ciężko było uwierzyć, że ci ludzie, to protestujący demonstranci. Siły w ruch Ten początkowy stan zawieszenia nie mógł trwać wiecznie. Mimo, że na ulicach było spokojnie, sytuacja robiła się coraz bardziej napięta. Wszelkie próby negocjacji upadały, zanim rozmowy na dobre się zaczęły. Z powodu paraliżu najważniejszych części miasta, każdy kolejny dzień powiększał ogromne starty finansowe. Największe centra handlowe zostały zamknięte. Ministerstwa spraw zagranicznych zaczęły odradzać obywatelom swoich krajów podróże do Tajlandii. Przebywający w Bangkoku turyści masowo opuszczali stolicę. W końcu, kiedy czerwone koszule przeprowadziły szturm na parlament, komisję wyborczą i siedzibę telewizji, a niezadowolenie społeczne zaczęło niebezpiecznie rosnąć, premier postanowił działać. 7 kwietnia został ogłoszony stan wyjątkowy. Rząd zamierzał podjąć próbę zlikwidowania, zlokalizowanego wokół budynków rządowych, obozu. Rano, 10 kwietnia szwadrony policji i wojska zaczęły od kilku stron zacieśniać krąg wokół protestujących. Ci, stanęli do walki. W ruch poszły kamienie, bambusowe tyczki, butelki, pięści. Około południa siły rządowe zostały zmuszone do odwrotu. Czerwoni triumfowali. Jednak ich radość nie trwała długo. Późnym popołudniem, wojsko i policja ruszyły ze zdwojoną siłą. Tym razem walka rozgorzała na dobre. Choć żadna ze stron, nie chciała się do nich przyznać – padły strzały. Rezultat – 25 osób zabitych i ponad 800 rannych. Tajlandia zamarła. Bo mimo, że demonstracje, protesty i zamachy stanu zdarzają się tu regularnie od ponad pół wieku, tak brutalnych i krwawych zamieszek kraj nie widział od 18 lat. Po pierwszym ataku oskarżeń, obie strony, zszokowane nieoczekiwanym przebiegiem wydarzeń, postanowiły spróbować powrócić na drogę negocjacji. Bez skutku. Zawieszenie Kolejny miesiąc nie przybliżył porozumienia ani o krok. Czas mijał, straty ekonomiczne powiększały się o kolejne zera, napięcie nie spadało. 22 kwietnia przy parku Lumpini, głównej kwaterze protestu, wybuchł granat. Ranił 85 osób. Sześć dni później, na obrzeżach Bangkoku znów padły strzały. Nastroje na początku maja, do złudzenia przypominały te z początku kwietnia. Jedyną różnicę stanowiło skupienie czerwonych w jednym, zajmującym dzielnicę handlowo-biznesową obozie oraz… zbliżające się rozpoczęcie roku szkolnego. 16 maja kończyły się wakacje. Kiedy minął kolejny, wyznaczony przez władze „ostateczny termin” zakończenia protestu, do próśb dołączyły groźby. Rano, 13 maja rząd zapowiedział, że jeżeli demonstranci natychmiast nie rozjadą się do domów, na ulicę zostaną wysłane uzbrojone oddziały wojska. Jednocześnie, wezwał wszystkich cywilów do opuszczenia okolicy obozów i wstrzymał transport publiczny. Następnie, premier odwołał złożoną wcześniej ofertę przeprowadzenia przedterminowych wyborów. Dziesięciotysięczny obóz czerwonych koszul ani drgnął. Strzał Tego samego dnia, wieczorem, niegdyś należący do sił rządowych, a teraz, główny strateg walczących, dowodzący radykalnym odłamem protestu – czarnymi koszulami, generał Khattiya Sawasdipol (znany jako Seh Daeng – czerwony dowódca) udzielał wywiadu dziennikarzowi New York Times’a. Nagle padł strzał. Kula trafiła precyzyjnie, prosto w czoło generała. Ten strzał zmienił wszystko. Wprowadził wydarzenia na tory, biegnące tylko w jednym kierunku. W czasie kiedy ranny przywódca był ewakuowany do szpitala, uzbrojone w wozy pancerne wojsko, ciasno otoczyło obóz. Niewielkie do tej pory barykady protestujących zaczęły się piętrzyć, tworząc gęste zasieki. Obie strony przygotowywały się do walki, wszelkie możliwości negocjacji zostały ostatecznie zerwane. Wojna Niedługo po zamachu rozbrzmiały pierwsze wystrzały. Miały trwać nieprzerwanie aż do końca konfliktu. 14 maja przyniósł ośmiu zabitych i ponad stu rannych. Władze odcięły obóz od wody i prądu. Czerwoni zaczęli ewakuować kobiety i dzieci z najbardziej narażonych na konfrontacje stref. Nieustannie wzmacniali barykady i przy pomocy kamieni i petard starali się odeprzeć nacierająca, kilkutysięczną armię żołnierzy. Wojsko odpowiadało gumową i ostrą amunicją. Dzielnicę szczelnie wypełniły obłoki gazu łzawiącego. Ulice Bangkoku zamarły. Zazwyczaj pełne zgiełku, tętniące życiem miasto, schowało się do domów. Tam, przykute do telewizorów, z przerażeniem śledziło przebieg wydarzeń. Centrum zaczęło płonąć, stalowy dym palonej gumy zawisł nad miastem. 15 maja powiększył liczbę zabitych do 24. Cały obszar starć, został przekształcony w odciętą od reszty miasta „strefę zagrożenia życia”. Nieustanna ewakuacja kobiet, starców i dzieci, zmniejszyła liczbę protestujących do ok. 5 tysięcy. Premier wzywał wojsko do nieprzerwanego, „będącego w interesie wszystkich obywateli Tajlandii”, kontynuowania operacji. W mieście zaczęły pojawiać się plotki o zagrożeniu zamachami bombowymi poza terenem walk. Bangkok wrzał i to wrzenie wymykało się spod kontroli. Jako pierwsi rękę wyciągnęli przywódcy czerwonych koszul. Pod warunkiem wycofania wojsk oraz dopuszczenia przedstawicieli ONZ, jako mediatorów, zgodzili się negocjować. Rząd odpowiedział stanowczo: Tajlandia sama poradzi sobie ze swoimi problemami, po czym rozszerzył stan wyjątkowy na 20 prowincji, ogłosił nadchodzące poniedziałek i wtorek dniami wolnymi od pracy, przesunął rozpoczęcie roku szkolnego i kontynuował walkę z „ukrywającymi się w szeregach czerwonych koszul terrorystami”. Napięcie sięgało zenitu. Kiedy wydawało się, że gorzej już być nie może, w poniedziałek rano, po czterech dniach śpiączki, zmarł czerwony dowódca. Protesty rozlały się na północno-wschodnie prowincje kraju. W Chiang Mai spłonął wóz policyjny, w kilku innych miastach przeszły demonstracje. W oficjalnym, telewizyjnym oświadczeniu, rząd wezwał walczące w Bangkoku, czerwone koszule do wycofania się z barykad. Ogłosił też, że każdy, kto tam pozostanie, po wyznaczonej jako granica, godzinie 15.00, zostanie skazany na karę wiezienia oraz przebywać będzie w strefie walk na własne ryzyko. Po tym wystąpieniu ruszył do ataku. Liczba ofiar skoczyła do 37, danych dotyczących rannych, nikt już nie podawał. Po intensywnej nocy, rano zapanowała cisza. Jej głuchy ciężar przerywały śmigła helikopterów, czarne obłoki dymu znaczyły miejsca starć, jednak tego dnia miasto było przedziwnie spokojne. Strony negocjowały. Kiedy liderzy czerwonych zgodzili się na warunki stawiane im przez rząd, ten nagle się wycofał, twierdząc, że rozmów nie będzie, dopóki protestujący nie znikną z ulic Bangkoku. Mediacje zostały zerwane. Rząd nie chciał rozwiązania, władza pragnęła wygranej. 19 maja, Bangkok zakipiał walkami. Wyznaczona wcześniej „strefa zagrożenia”, została otoczona kilkusetmetrowym buforem wojska i policji. Armia ruszyła. Szturm. Metodyczny atak. Wojsko metr po metrze zdobywało ulice. Sukces. Płonące zapory, ugięły się pod naciskiem wozów opancerzonych. Armia forsowała kolejne barykady. Strzały, aresztowania, kocioł, chaos i krew. Wszyscy zgodnie twierdzili, że tak ostrego starcia jeszcze tutaj nie było. Tego dnia, po południu, przywódcy czerwonych koszul oddali się w ręce policji. Pożar W szeregach protestu zawrzało. Część poszła za liderami, złożyła broń i uległa. Jednak skrajne bojówki nie chciały dać za wygraną. Wpadły w szał podpalania. Miasto stanęło w ogniu. Największe centrum handlowe, giełdę, budynki rządowe, siedzibę telewizji, pokryły gęste płomienie. Rząd by okiełznać sytuację wprowadził zakaz zgromadzeń, ograniczenia w ruchu oraz godzinę policyjną. Wszystkie te obostrzenia miały się rozlać później na inne części kraju i zostać przedłużone o kilka kolejnych dni. A władza, po raz ostatni miała stanąć do walki. Tym razem, walki z żywiołem, chaosem i reputacją. Sprzątanie. Pożary zniknęły najszybciej, nie było innego wyjścia, bo były zagrożeniem dla gęstej zabudowy. Powodowały także najbardziej odczuwalne straty finansowe. Następnie przyszła kolej na pobojowiska. Długie sznury ciężarówek, przez trzy dni, nieprzerwanie, wywoziły opony, połamane bambusy, szczątki spalonych pojazdów, deski, śmieci, szmaty, pogięte blachy, barierki. Miejskie służby oczyszczania porządkowały miejsca po obozach, zabezpieczały witryny, grodziły pogorzeliska. W niedzielę, centrum miasta zostało oficjalnie otwarte. Tego dnia rząd miał przywdziać białe rękawiczki. Na głównym skrzyżowaniu tuż obok spalonego największego w Bangkoku centrum handlowego, urządzono festyn. Były przemówienia, muzyka, pokazy i… miotły. Rękami ochotników, postanowiono zmyć ślady „dzielących naród różnic”. Przez cały dzień i pół nocy młodzież i służby miejskie wspólnie myli ulice, chodniki i sumienia. … A w poniedziałek rano, po dłuższych o tydzień wakacjach, zwrócony „narodowi” Bangkok opanowały koszule… białe. Jak gdyby nigdy nic, lśniącym czystością miastem dzieci poszły do szkoły. ——————– Pod prąd Co wy tu robicie, dlaczego nie pojedziecie na Phuket? – A pan? Dlaczego pan tu jest? – Mam swoje sprawy. – No widzi pan. My też. Poszliśmy pod prąd. Kiedy mówili, żeby jechać – zostaliśmy. Kiedy mówili, żeby się nie ruszać – pojechaliśmy. Ale to nie były racjonalne decyzje, bo tak naprawdę „spraw” nie mieliśmy tam żadnych. A jednak coś nas wciągało, nie pozwalało wyjechać, opuścić tego miasta. Co to takiego było? Zobaczyć. Dotknąć. Zrozumieć. Przeżyć tu i teraz. Bo Phuket będzie zawsze. Może nie rozumiesz, może ci się wydaje że szukaliśmy sensacji. Nie szukaliśmy. Albo może powiesz, że po cholerę komu, takie czarne emocje, szkoda życia. Nie szkoda. Bo dobrze jest zobaczyć drugą stronę rzeczy. Nawet jeśli to trudne. Cisza, pustka, niepokój, strach, namacalność śmierci, napięcie, nieodwracalność, ale też odwaga, patriotyzm, wiara, głupota, ignorancja… wiele definicji, nabrało nowych znaczeń. Znane pozornie pojęcia odkryły nowe oblicze. Szary zazwyczaj świat uległ krystalizacji, zatrzasnął się w czerni i bieli. I był on niezwykły, ciekawy, na co dzień nie do przeżycia. Na szczęście. Najgorsza była cisza. Głucha, dudniąca, aż lepka. Ta cisza przyszła nagle. Jedyne co w niej zostało, to klimatyzatory. One i zwierzęta. Jednostajny szum i zawodzenia kotów, przerywane tępo pokrzykiwaniem jaszczurek – ge-kooo, ge-kooo, ge-kooo. Poza nimi – nic. Niewiarygodna, nie do uwierzenia cisza. Paraliżująca, zmuszająca do rozmów szeptem. Jak na pustkowiu. A tu przecież miasto, wielka metropolia. Milczy, wyczekuje. Noc, siedzimy na dachu, nad nami tylko chmury. Ciemność nimi pokryta jak pomarszczoną mgłą. Jedynie nad centrum szare kłęby cumulusów. Wiją się. Dotykają, szarpią rozumienie. I nie pasują do ciszy. Choć nieme – wrzeszczą. To dym palonego miasta. W tej ciszy, co i raz łoskot – śmigła helikopterów, drą niebo na kawałki. Nie pozwalają zapomnieć, odwrócić się, odetchnąć. Napięcie jest jak wampir, ciągle nienasycone. Wysysa cały spokój, nażera się bezpieczeństwem, puchnie od tego co spiło, tępieje od przeżarcia, ale nie może przestać. Bezwiednie jak lunatyk, bezwzględnie jak dziecko, żre dalej. Pozornie nic się nie zmienia, każdą z osobna przyczynę łatwo zignorować. Lecz to są sidła napięcia. Ledwie zaczynasz je widzieć – pojedyncze przyczyny, dotykać zrozumieniem – znikają, umykają, nie dają się przyłapać. Ale napięcie zostaje. To potęguje niepokój. Mityczny Khao San – pustoszał. Turyści uciekali. Podobnie martwiały ulice. Każdego dnia rozstawiali o kilka straganów mniej. W końcu zniknęły wszystkie. W witrynach pojawiły się kartki „zamknięte”, „nieczynne”. Sklepy całodobowe, w nocy nie działały. Autobusy jak widma, jeździły puste, bez ludzi. Gdzie się nie pojechało, wszędzie oddziały wojska, ruszały, stały, wracały. Im bliżej centrum, tym puściej. W tej pustce – telewizory, w domach, na progach, chodnikach, większe, mniejsze, przenośne. A wokół nich – grupki ludzi, bez ruchu, w skupieniu, bez słowa przez całą dobę śledzą nadawane relacje. I znowu strach, przerażenie. Bo kiedy pojechaliśmy sprawdzić, co dzieje się w centrum, dźwięki się nagle pokryły. Bo ekran pokazywał, to co właśnie się działo kilka skrzyżowań dalej. Złapała nas w swoje szpony namacalność wydarzeń. Wróciły pytania: Po co? Po diabła tu siedzimy? I tego dnia, przy wódce, dotarła do nas odpowiedź: Że to, co się tam działo, choć straszne, choć okrutne, było do bólu prawdziwe. Przejrzysta czarno-białość tak długo nas tam trzymała. Wrócone na moment wartości, proste, surowe zasady. Świadomość, że dla tych ludzi, to jest naprawdę ważne. Że wierzą i ich wiara ma tak ogromną siłę, że dadzą się za nią zabić. Rozumiesz? Naprawdę zabić. I to pozwalało spojrzeć z jakąś niezwykłą jasnością na wszystkie wystudiowane ludzkie autokreacje, których jedynym problemem jest: wstałam dzisiaj o siódmej i sama doprawdy nie wiem, czy nudne to, czy piękne.

dia del amigo

dia de amigo2.jpg

i znow 20 lipca i znow dzien przyjaciela i znow mozemy zyczyc:)

T: zyczymy wam, by zaden cham
M: nie znalazl drogi do serca bram
T: /waszych dam/
T: zyczymy tez, by zaden leszcz
nie psul wam zycia jak ten kleszcz
M: zyczymy takze, by ten swiat
byl troche lepszy niz psu gnat
zyczymy jeszcze by slonce wreszcie
T: dupa
M: zyczymy rowniez by gajowy
nie ryczal na was jak dwie krowy
T: wszystkiego najlepszego z okazji dnia przyjaciela zyczy tomek
M: i małgosia
a w prezencie od nas dla was rysunek oraz pierwsza na tamtaramie polska literka.

miedzy birma a myanmarem

DSC_2222.jpg

odkad w 89 roku, rzadzaca junta zmienila nazwy geograficzne, bez konca mozna sie spierac, jakich form uzywac. birma czy myanmar? yangon czy rangun, irrawaddy czy ayeyarwady…
to bylo w obozie birmanskich uchodzcow. siedzielismy na podlodze malenkiego domu i rozmawialismy. o historii, o losach, o nadziejach. nagle jeden z naszych gospodarzy zamilkl, spojrzal na nas z tym swoim smutnookim usmiechem i powiedzial: wiecie co? bardzo was prosze, nie mowcie nigdy myanmar. moj kraj nazywa sie birma.

money, money, money…

zeszyt azja-2.jpg

myanmarski bank absurdow, zdaje sie nie znac zupelnie, znaczenia slowa: granica. rozsmieszalby do rozpuku, gdyby nie to, ze wszystko wydarza sie naprawde. i jak najbardziej powaznie.
w 1985 roku, rzadzacy krajem dyktator obchodzi 75 urodziny. numerologia i astrologia (ne win jest zagorzalym wyznawca jednego i drugiego), zgodnie przyznaja, ze taki jubileusz wymaga uczczenia. 3 listopada, wprowadzone dekade wczesniej banknoty 25-, 50- i 100-kyatowe zostaja wycofane, by ustapic miejsca galowemu nominalowi „75”. rok pozniej, do kompletu, dodrukowuja sie 15- i 35-kyatowki. i byloby uroczyscie, wesolo i radosnie, gdyby nie fakt, ze… wycofane z dnia na dzien pieniadze mozna wymienic na nowe, jedynie w bardzo ograniczonych ilosciach. ludzie traca wiekszosc oszczednosci.
niecale dwa lata pozniej, gdy przycichly urodzinowe famfary, do glosu dochodzi dziewiatka, ulubiona cyfra generala. nadworny astrolog spieszy z potwierdzeniem: im wiecej dziewiatki dookola, tym pewniejsze, ze general dozyje szacownych lat dziewiecdziesieciu. sprawa wagi panstwowej, nie ma na co czekac. 5 wrzesnia ’87, bez zapowiedzi zostaja wycofane banknoty 25-, 35-, 75- i 100-kyatowe. zamiast nich, na scene wkraczaja poddzielne przez 9 nominaly „45” i „90”. tym razem jednak, rzad nie zawraca sobie glowy taka drobnostka, jak wymiana starych pieniedzy na nowe. ludzie traca wszystko. to przelewa krople wytrzymalosci. protesty, demonstracje i powstanie 8888, doprowadzaja 8 sierpnia ’88 do wycofania ne win’a z oficjalnej sceny. konczy sie akt pierwszy tej czarnej komedii absurdow.
kolejna „denominacja” zostaje przeprowadzona w bialych rekawiczkach. 20 czerwca ’89, w zwiazku z rozpoczeciem „nowej ery”, zostaje zmieniona nazwa kraju. kolonialana birma staje sie dajacym nowe nadzieje i jednoczacym skloconych, swietlistym myanmarem. co zrobic, nowy kraj wymaga nowych banknotow. kolejne lata przynosza, obowiazujaca do dzis, poddana w 2004 roku operacji wyrownania rozmiarow, pelna game: 1, 5, 10, 20, 50, 100, 500 i 1000. a co ze starymi, szczesliwa „45” i „90”? nic. rzucone na pastwe inflacji, denominuja i wycofuja sie same.
komedii akt trzeci:
w 2003 roku, zostaje zniesiony, obowiazujacy turystow nakaz wykupowania, rownowartych 200stu dolarom, bonow platniczych (FEC). klopot z nimi polegal na tym, ze byly uznawane jedynie w drogich, rzadowych hotelach i agencjach turystycznych. na codzien – nieuzyteczne. mozna je kupic i teraz, jednak poza zorganizowanymi grupami emerytow, niewiele osob sie na to decyduje. dzis, w myanmarze kroluje dolar. zywy, zielony i… nieskazitelny. bankomat – nie ma takiego urzadzenia. wszyscy sa wiec skazani na gotowke. a gotowka ta, ma swoje wymagania. kazdy banknot musi byc: nowiutki, czysty, nie pognieciony, wydany po 96 roku, z tej a nie tamtej serii i najlepiej studolarowy. inny – zagiety, z malenkim nawet napisem, odrobine starty – wart jest tyle, ile papier plus ta odrobina farby drukarskiej. nikt go nigdzie nie przyjmie. i to nie chodzi o to, ze bedzie i sie migac i krecic. tu, nawet zwykly cinkciarz, po kursie nizszym o polowe, po prostu go nie wezmie. dlaczego? bo nic z nim nie zrobi. bo tu, w myanmarze, wart jest tyle, ile….
no wlasnie. ile? oficjalnie myanmarski kyat, jest silna, stabilna waluta. oficjalny, rzadowy kurs wynosi K6.55 za dolara. naprawde calkiem niezle. zaraz, ale dlaczego na lotnisku, w oficjalnym, rzadowym kantorze, za tego samego dolara placa 450? dlaczego? bo chca naciagnac. bo juz w rzadowym hotelu, dostaniesz kiatow 900, a zaraz za rogiem, na targu, nawet 1050. w zamian za sto dolarow, wzorcowe, prosto z drukarni, otrzymasz gruby plik, 1000-kyatowych szmatek. o ile sie nie dasz oszukac. lecz to juz inna historia.

burdel w archeo

kicz z kijem

i zaleglosci. no mamy. no i trudno. bedzie: z malezji – o birmie, tajlandii i birmie w tajlandii. bo nie ma, bo tak sie tam dzialo, ze nam duszki przegrzalo. a potem na turnusie smy byli, bo w onecie pisalo, ze nalezy na plaze.

na czas czekania przygotowali przechodni mini-repertuar:

o d a   d o   m o r z a
na prawo – morze
na lewo – morze
a po srodku
czwartek moze?
/t. tanczy/

/m. spiewa/
gosciu znuzony, gosciu znudzony,
odetchnij kiczem. benc.
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

http://picasaweb.google.pl/maugoska/HadYao#

done:)

DSC_1569.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

good people, once more, thank you very, very much for your aid. all the clothes were given out to people in nupo camp. it wouldn’t be possible without the support of an incredible person – king zero, one of the founders of the best friend libraries. thanks to him, we were able to enter the camp, which is normally impossible for foreigners not working there.

udalo sie:) zebrane w bangkoku ubrania trafily do ludzi w obozie nupo. nie byloby to mozliwe bez pomocy niesamowitego czlowieka – king’a zero, jednego z zalozycieli bibliotek the best friend. dzieki niemu zostalismy wpuszczeni do obozu, normalnie niedostepnego dla ludzi z zewnatrz.

marionetki

lalkarz.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

zwir pod stopami powoli zmienial kolor na pomaranczowy. musialem wpatrywac sie w niego bo zachodzace slonce coraz bardziej nas oslepialo. zostalo niewiele czasu do zachodu, kiedy bladzac ulicami nyaungshwe postanowilismy znalezc teatr marionetek. pytania o droge nie przyniosly zadnego skutku. w sklepie, na ulicznym straganie, w wielkim pustym hotelu nikt nie byl w stanie nam pomoc, z grzecznosci wskazujac jakikolwiek kierunek. slonce jeszcze chwile bawilo sie z nami, puszczajac oczka zza galezi drzew, szczelin w plotach i przerw miedzy domami. powoli zapadal mrok wypelniajac swiat magia niedopowiedzen. dzieki niemu z malej bocznej uliczki zamigotal do nas neon. aung – traditional puppet show. no dobrze, szyld jest ale gdzie teatr. okazal sie nim byc stojacy obok, niepozorny domek. na parterze w przestronnym pomieszczeniu otwierajacym sie na ulice wieloskrzydlowymi drzwiami znajdowal sie, jak sie potem okazalo, zupelnie inny swiat. pomieszczenie bylo prawie puste. pod jedna ze scian stal rzad krzesel i maly stolik, po drugiej stronie az po sufit siegala stara skladana jarmarczna scena. malowane recznie tlo, kotary uszyte z jakiegos taniego materialu. wszystko przykurzone i wyblakle. po srodku krzatal sie lalkarz. maly, energiczny i gadatliwy czlowiek. jak wszyscy tutaj z usmiechem na twarzy i smutkiem w oczach.
– prosze, wejdzcie. chcecie zobaczyc przedstawienie?
– tak. a sa jeszcze miejsca?
– (usmiech) dzis jestescie tylko wy. o tej porze roku nie ma tu zbyt wielu turystow. ale moge zagrac tylko dla was jesli chcecie. przedstawienie zaczyna sie za pol godziny…
w tym momencie zaczela sie jego opowiesc. sztuki lalkarskiej nauczyl go ojciec, ktory umarl dosc mlodo. za duzo pil kiedy jego teatrzyk powoli zaczal przegrywac walke z telewizja. kiedys takich teatrow bylo bardzo duzo. ich tradycja siega osiemnastego wieku, kiedy tobirmanski krol zabronil aktorom odgrywac romantyczne sceny. zastapily ich wiec marionetki. wkrotce historie przedstawiane przez teatry lalek staly sie coraz bardziej popularne i coraz bardziej skomplikowane. odbywaly sie zazwyczaj przy swietle ksiezyca w czasie pelni. kazde przedstawienie poprzedzaly modly do trzydziestu siedmiu birmanskich duchow. skladano przy tym ofiary z kwiatow. nastepnie mistrz lalkarski opowiadal historie, ktora miala byc odgrywana tego wieczoru. teatrowi towarzyszyl dwudziestopiecioosobowy zespol grajacy na tradycyjnych instrumentach, a lalkarze mieli do dyspozycji po kilka lalek, setki rekwizytow i wymiennych malowanych dekoracji.
praca lalkarza nie byla lekka. w czasie przedstawienia musial on jednoczesnie operowac marionetka, prowadzic dialogi i spiewac. lalki zas byly dosc ciezkie i skomplikowane w obsludze…
– a te lalki, to one stare sa? – spytalismy zagladajac za scene.
– niektrore maja ponad sto lat. wielu ludzi z zachodu chcialo je ode mnie kupic. ale ja sie nie zgodzilem… nie moge. wiekszosc z nich robil jeszcze moj dziadek. praca nad jedna lalka zajmowala mu okolo trzech miesiecy w zaleznosci od konstrukcji i skomplikowania kostiumu – smetne, nieruchome kukly przygladaly sie nam zza sceny, nie wygladajac na chetne do jakiejkolwiek wspolpracy – po moim dziadku robil lalki ojciec, a teraz ja ucze wszystkiego moja corke. tylko ona moze podtrzymac tradycje.
mala dziewczynka biegala miedzy nami podajac chinska herbate, mietowe cukierki i zapalajac kadzidla przeciw komarom. w koncu wreczyla nam bilety wydrukowane na drugiej stronie pudelka jakiegos urzadzenia. z trudem rozpoznalem logotyp. samsung. o zgrozo, oby to nie bylo po telewizorze.
zblizala sie dziewietnasta. nikt wiecej nie przyszedl. lalkarz zamknal wielkie skrzydla drzwi oddzielajac nas od ulicy i panujacych na niej mroku i komarow.
– jestescie gotowi… to zaczynamy
niepewnie usadowilismy sie na plastikowych krzeslach. lalkarz zniknal za scena. zaczelo gasnac swiatlo, a w nas zaczela rozpalac sie dziecieca ciekawosc. otaczajaca ciemnosc rozswielil stary teatralny reflektor zmieniajac male jarmarczne zaslony w kotare wielkiego teatru marzen. z glosnika zatrzeszczala tradycyjna birmanska muzyka, a nam zaczelo sie wydawac, ze pod scena drgaja smyczki i blyszcza traby prawdziwej orkiestry. swiat zawirowal od tanca, plasow i ruchu. na scenie zaczely pojawiac sie jedna za druga drewniane marionetki, teraz zupelnie nie przypominajac tych martwych kukiel, ktorymi byly przed chwila. tancerz, mnich, starzec, malpa, zielony demon, kon, chlopiec z tradycyjna birmanska rattanowa pilka, mezczyzna z parasolka, kolorowy ksiaze. kolejno zabierali nas w zupelnie inne swiaty swojego tanca. razem  z nimi zmienialy sie kolejne recznie malowane dekoracje. czas przestal istniec.
– ojej! ojej! ojejciu!
za mna maugoska krecila sie na krzesle jak dziecko czekajace na tort urodzinowy. kolejny tego wieczoru.
podsunalem sie do sceny. przez draperie podniesionej kurtyny przeswitywala postac lalkarza. z uniesionymi rekami uwiklanymi w plataninie sznurkow tanczyl razem z lalkami. krecil glowa kiedy one krecily, unosil ramiona kiedy one unosily, podsakiwal razem z nimi i plakal kiedy one skrywaly twarz w drewnianych dloniach. powoli stawal sie marionetka. zaczalem gubic sie w tym, komu bardziej sie przygladam. ktory ruch bardziej mnie fascynuje. czy plasy lalki na dole czy energiczne i zwinne ruchy rak lakarza na gorze. zaczalem sie zastanawiac, czy to marionetki sa sterowane tymi dlonmi czy moze lalkarzem steruja lalki, wykorzystujac go zeby robic na scenie to na co tylko maja ochote. przedstawienie trwalo. kolejne postaci pojawialy sie przed nami rozedrgane tradycyjnym tancem. zostalem zaczarowany.
w koncu magiczny reflektor zgasl. w pomieszczeniu rozbrzeczalo sie swiatlo jarzeniowek szybko zagluszone naszymi oklaskami. jeszcze na chwile magia wygrala z rzeczywistoscia bo teraz to dzieki nam ten niewielki pokoj zmienil sie w wielka sale z owacjami na stojaco.
pojawil sie lalkarz. widac bylo ile wysilku kosztowal go ten spektakl. jakby lalki wyssaly z niego czesc zycia. usiadl obok nas usmiechajac sie na widok naszego podniecenia i radosci.
– jezeli spotkacie dzis jakichs turystow w swoim hotelu albo na ulicy powiedzcie im, ze tu jestem i ze przedstawienia sa codziennie. ciezko jest przetrwac kiedy nie ma dla kogo grac.
po krotkiej rozmowie otworzyly sie skrzydla drzwi. ostatania bariera oddzielajaca nas od swiata. teraz to on wydawal sie nam nierzeczywisty. spowite mrokiem miasteczko wypelnial zgielk wieczornego targu, jedzenia na ulicach i brzeczacych generatorow, bo znow wylaczyli prad. wracajac powoli do domu przy swietle latarki malujacej nierzeczywiste ksztalty na plotnie z ciemnosci natknelismy sie na grupke turystow na rowerach. jednym z nich byl poznany kilka dni wczesniej amerykanin.
– posluchajcie! idzcie koniecznie na przedstawienie lalkowe. tu niedaleko w bocznej uliczce. dzis moze byc jeszcze jeden spektakl jezeli bedziecie chcieli. to niesamowity czlowiek. prawdziwy artysta…
– eeee… no nie wiem… – rozejrzal sie po znudzonych twarzach kolegow – wiesz w naszym hotelu jest telewizor. dzis bedzie mecz…
zostalismy sami w ciemnosciach. nadal zaczarowani powoli wracalismy potykajac sie o rzeczywistosc. krok za krokiem, ruch za ruchem jakby ktos poruszal nami niewidocznymi sznurkami.