Fajne miejsce

komiks-angkor-wat.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

W zakamarkach Angkoru kryje się historia. Historia królów-bogów, władców wielkiego imperium, chyba największego, jakie ta część Azji kiedykolwiek widziała. Długo by opowiadać o ich eskapadach, ambicjach, sukcesach, porażkach. I długo by opowiadać kto i na czyją cześć wzniósł którą z tutejszych budowli. Ale to wielkie sprawy. A dla nas, tak się złożyło, Angkor to miejsce intymne, ciche, niemal prywatne.

Rozlubiliśmy się w nim właściwie przez zasiedzenie. Przez półtora miesiąca przyjeżdżaliśmy tam sobie wieczorami, po pracy, siadaliśmy przed jedną czy drugą zmurszałą świątynią albo na skraju wody otulającej blaskami słynny Angkor Wat i popijając winko, zagadywaliśmy, odpływaliśmy w milczenie, zagapialiśmy w dal. I dobrze nam tak było. Wschłuchiwać się jak cykady wieszczą nadejście nocy. Podglądać twarze Bayon skąpane w świetle pełni. Powtarzać, kiedy popadnie durnowate zdanie, co nie wiadomo skąd przyszło: a uciukaaali krówki, uciukaaaali… Zamęczyć się na kamieniach wyboistej drogi okalającej West Baray. Zadumać w małej świątynce zagubionej gdzieś w czasie między konarami. Zbłądzić między drogami. Odpocząć w zgliszczach czasu.

Angkor nas zaskoczył.
Chociaż nie… Zaskakiwał.
Najpierw swoim ogromem. Nawet w obecnych czasach byłby sporym miastem. Angkor to nie świątynia czy nawet kompleks świątyń jak można by wywnioskować oglądając pocztówki. To wielki miejski organizm z pałacami, murami, imponującą aleją, którą przed wiekami defilowały parady. To złożona struktura. Gdy zbudzić wyobraźnię, do istniejących dziś resztek dołożyć wszystko to, co wchłonęły deszcze, dżungla i upływ czasu – drewniane zabudowania, barwne malowidła pokrywające niegdyś nieskończoność płaskorzeźb, kanały, stawy, ogrody – obraz, który się jawi zaczyna imponować aż do onieśmielenia.
***
No bo taki West Baray. Ma jakieś tysiąc lat i dwa kilometry na osiem. To przecież naprawdę gigant! Ogromny zbiornik na wodę zbudowany przez ludzi 10 wieków temu. Wraz z systemem zapór i wielką siecią kanałów zaopatrywał w wodę całą okolicę. I robi to do dziś. 10 wieków i działa!
***
Żeby objechać tylko najważniejsze budowle, tylko dookoła i tylko główną drogą, trzeba przejechać ponad 26 kilometrów… A wewnątrz tego koła ile się jeszcze dzieje? A wewnątrz każdego z murów okalających każdy w większych kompleksów świątyń? A wewnątrz samych świątyń? Każdego dnia zwiedzania pokonywaliśmy z 50 kilometrów. A i tak przez trzy dni* które sobie daliśmy na ten rajd przez wieki, nie zdołaliśmy zobaczyć nawet połowy tego, co jest do zobaczenia.

Angkor nas zaskoczył.
Byliśmy przekonani, że to po prostu zabytek. Jakiś rodzaj muzeum, tyle że na powietrzu. Że jest barierka, strażnik, coś na kształt eksponatów, tylko trochę większych. Że w ciągu dnia jest tłok, mrowie zwiedzających, w końcu to najważniejszy zabytek w tej części Azji. Wieczorami zaś kustosz zamyka wielką bramę i na noc miejsce zamiera. Nieprawda. Zupełna nieprawda.
W Angkorze żyją ludzie. Są wioski. Są szkoły, szpitalik, policja, sklepy, pola na których rośnie ryż, jest kilka sierocińców, dziesiątki jadłodajni, jakieś warsztaty, kramiki, krowy, kury, prosiaki. Są świątynie z mnichami, rowery i motorki. To trochę tak, jakby w Luwrze tuż obok Monalisy siedziała dworka z dworakiem i popijali kawkę.
W Angkorze życie startuje, kiedy zapada zmrok. Kiedy ostatni turyści, ostatni maruderzy wrócą do swoich hoteli, ciemność się rozmigotuje dziesiątkami lampek, świeczek i jarzeniówek. Dzieciaki liczą utarg po kolejnym dniu pracy, dorośli ściągają do knajpek – prowizorycznych konstrukcji, kilka desek, płachta, krzywy stół i ławki i żywo rozprawiają, gdzieniegdzie słuchają muzyki, gdzieniegdzie jedzą w milczeniu. I tylko trzeba uważać, zejść im z pola widzenia, nie strażnikom, ludziom, bo kiedy zobaczą białego, natychmiast się zjawiają i proszą, żeby stąd iść. Dlaczego? Bo zamknięte.

Angkor nas zaskoczył.
Pojechaliśmy tam, trochę jak na wojnę. Uzbrojeni w stoicyzm, z tarczami stanowczości, tajną strategią przetrwania dzięki zdecydowaniu i kiedy trzeba będzie, trudno, być może i chamstwu. Bo jak inaczej można poradzić sobie z chmarą natrętnych naganiaczy, a może chcesz taksówkę, a może przejażdżkę na słoniu, a może, a może, a może… Żebrzących dziecięcych hord, kup pocztówkę, kup napój, setny raz, tysięczny, ciągają za rękawy, nie chcą się odczepić, sekundy spokoju nie dają… Tak się naczytaliśmy, tak się nasłuchaliśmy, legend całych o tym, jak na turystach żerują, zmieniają każdą sekundę w jakiś upiorny koszmar.
I ależ głupio nam było za to nastawienie. Bo nie wiem, być może jesteśmy trochę bardziej odporni, a może szczęście mamy, ale żaden człowiek, mały, duży, średni nie próbował nas nękać, nie starał się naciągać. Tu pokazali drogę, tam na stwierdzenie, dziękuję, mamy swoją wodę uśmiechnęli się tylko, gdzie indziej z dzieciakami posiedzieliśmy chwilę nad zepsutym latawcem, gdzieś ktoś nam wytłumaczył od której do której godziny możemy wjechać za darmo…
Niespodzianka to była.

Angkor nas zaskoczył.
Mówią, że miejsca znikają. Jacyś spotkani ludzie patrzyli na mnie z litością, że dekadę temu przegapiłam okazję zobaczenia Angkoru. Bo wtedy „to tu było!”. Dziko, bez betonu, bez ludzi, bez harmidru. A ja jednak wolę teraz. Mimo tłumów turystów, mimo dróg, mimo tego, że ogromna ilość rzeźb, płaskorzeźb, posągów została rozkradziona. Czemu? Bo w międzyczasie zrekonstruowano ogromną ilość świątyń. I dzięki tym rekonstrukcjom można po prostu zobaczyć jak to wyglądało. Fajniej się ogląda w srebrnym blasku księżyca misterne, kunsztowne kształty posągów i budowli niż zwalisko kamieni. Choćby i najsłynniejszych.

* Żeby wejść do świątyń w ciągu dnia, czyli między 5.30 a 17.30 trzeba mieć bilet (dzienny, trzydniowy, tygodniowy). Sprawdzają naprawdę sumiennie. I nie opyla się zostać złapanym bez biletu. Kara to 100 dolarów.

Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX

6 myśli do „Fajne miejsce”

  1. Niestety nie zawitałem jeszcze do tego miejsca, lecz jest ono na mojej liście „miejsc do zobaczenia”. Mam nadzieję, że za jakiś czas zawitam tam i będę miał możliwość doświadczenia podobnych wrażeń jak wy.
    Też mi się wydaje, że wystarczy odejść kawałek dalej, zboczyć ze standardowej wyznaczonej przez przewodników ścieżki, aby być prawie „sam na sam” z pięknem Angkor.
    dzięki za inspirujący tekst. Pozdrawiam

  2. Bilety sprawdzają sumiennie i jakie piękne zdjęcia robią przy ich zakupie 😉 Pamiętam też jak jak rikszarze popatrzyli głupio na nas jak stwierdziliśmy, że my sami pochodzimy, pozwiedzamy. Nie byliśmy świadomi ogromu kompleksu Angkor. Wy macie chociaż rowery 😉 Tam człowiek czuje się jak w innym świecie, niczym z „Księgi Dżungli” co prawda akcja książki toczy się w Indiach ale za sprawą kinematografii to była ta dżungla i ta mistyczna kraina, gdzie miało sie wrażenie, że zaraz Bagira wychyli nosa z za jakiegoś drzewa. I nieważni Ci turyści, bo uwagę obok architektury przykuwa raczej kambodżańska staruszka, wsparta na ramionach rodziny, wspinająca się po tych ogromnych schodach, nie po to by zrobić zdjęcie ale żeby poczuć Angkor. Pozdrawiam

  3. Nie bylo mnie u Was przez chwile a dzis wlasnie skonczylem „Unquiet Vietnam” Murphy’ego gdzie koncowka jest o Kambodzy i Angkorze. Autor napisal, ze „fuzja Buddyzmu z Hinduizmem, ktora Angkor sie mienil, podobnie jak wszelkie wysilki szczepiania jednej religii z inna i wszystkie polowiczne reformy, w rzeczywistosci slepe zaulki, okazala sie (gnic) barbarzynstwem” (tlumaczenie marne bo moje). Raczej nie chodzilo mu o architekture, co?
    A 6 tygodni w takim miejscu to sie nie zdaza – mozna chyba faktycznie poczuc Angkor. A ze Was nie traktuja jak tluste, dojne,turystyczne krowy to pewnie przez Wasze podroznictwo. Czasem sie zastanawiam, jak Wy bedziecie kiedys zyc tak normalnie – psa wyprowadzac, Tomek skosi trawnik a Maugoska upiecze szarlotke na spotkanie brydzowe przy kominku;)
    Murphy napisal tez: „No Buddhist conception of denial and law, no Hindu conception of pleasure and pain, not even Pol Pot’s chiliasttic vision, had ever been really strong enough to control the Khmer’s natural anarchism”.
    Swoja droga koszmarna maja historie ludobojstwa nieporownywalna z niczym innym chyba – nawet egzekucje byly wykonywane w chlopski sposob, siekierami i szpadlami. Ponoc do dzis dawni mordercy mieszkaja w tych samych wioskach co rodziny ofiar ale koncepcja buddyjskiej karmy chroni ich przed zemsta. A Pol Pot i koledzy z wierchuszki byli po Sorbonie… Dobrze, ze czlek sie nie ksztalcil sie…

Dodaj komentarz