ona

ona.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Ona#

siedze… znow ten wiatr. przeszywa mnie na wylot. nie moge przed nim sie ukryc. mam wrazenie jakby ziarenka piasku przezen niesione wpadaly przez moje oczy prosto do wnetrza czaszki… jakby wypelnialy mnie cala… moja skore…. moje kosci… cale moje wnetrze. to przez nie nie moge sie poruszyc. czuje sie taka ciezka… sztywna… sucha… zaraz przyjdzie noc. wtedy wiatr ucichnie. znow bede sama w ciszy. bezsenna… sluchajaca… czuwajaca…
przyzwyczilam sie juz do tego… do tych mroznych nocy… goracych dni. slonce juz tak nie pali… ksiezyc tak nie mrozi. nie czuje juz tak jak kiedys… nic nie czuje. moje serce nic nie czuje… no wlasnie. a gdzie jest tiku. dlaczego tak dawno juz go nie bylo. dlaczego nie juz przynosi nowych opowiesci. wiem ze nie chcial mnie skrzywdzic… wiem to na pewno. mowil mi o tym… mowil kiedy juz opadla ciemnosc. prosil o przebaczenie… prosil o wiele rzeczy. przynosil liscie koki, tyton i alkohol… gluptas. jakbym bez tego go nie wysluchala… nie patrzyla na niego. a on przychodzil coraz starszy… bardziej szary… bardziej skurczony… jakby go ten przeszywajacy wiatr do ziemi ciagnal… do mnie. ale zawsze przynosil podarki… zawsze. inni tez przychodzili… i przychodza… i przynosza podarki. ale nie opowiadaja mi historii jak tiku… zawsze tylko prosza. otumaniaja mnie koka, tytoniem i winem… a wtedy przychodzi matka. choc jest obok mnie caly czas to tylko wtedy do mnie przemawia. pyta czego chce… a ja  nic nie chce… czego moge chciec… wiec powtarzam jej co mowia ludzie… o co prosza… wtedy milknie i odchodzi. ludzie zawsze czegos chca… jak nie tego zeby dziecko ozdrowialo albo maz wracal do domu z pieniedzmi to zeby sasiada rozbolal brzuch albo tesciowi krowa przestala sie cielic… tak… wtedy przynosza mi martwe zwierzeta, plody lamy… dzikie ptaki… pancerniki… jakbym miala je zjesc… ohyda… a potem musze prosic matke zeby te zwierzeta do siebie zabrala… do swojego lona… do ziemi… zeby nie lezaly tak przede mna toczone przez robactwo… nie lubie robactwa. ale to nic nie zmienia oni ciagle przychodza… rozni… czasem obcy… dziwni… o jasnej skorze i wlosach, w dziwnych ubraniach… coraz ich wiecej… o znowu sa… jest ich duzo… otaczaja mnie… nie…. zostawcie mnie!
ciemnosc.

siedzi… patrze na nia… ale nie potrafie w niej juz byc… w niej… we mnie… to cialo juz nie przypomina mnie… dobrze przynajmniej ze juz nie wieje… nie ma juz piasku… nie ma juz nic co bylo. juz nic nie slysze… matka odeszla… jestem jak to cos co bylo mna… siedzi na drewnianym cokole w przezroczystym sloju… nic przez niego nie slychac… nic nie czuc. ale ludzie nadal przychodza… lecz nie przynosza juz podarkow. teraz chodza w gory. tam ukladaja kopce z kamieni… tam pala liscie koki… tyton… rozlewaja alkohol dla matki. albo chodza na targowiska… prosza o poswiecenie plytek z cukru i mleka lamy a potem je zjadaja wierzac ze to zalatwi ich prosby. a ja kraze tu nad ich glowami ale nie slysze juz ich prozb… nie mowia do mnie… nie potrzebuja mnie… jestem taka samotna… w tym domu bez dnia i nocy… bez slonca… ksiezyca… bez mojego tiku… matko zabierz mnie stad… zabierz mnie do siebie… chce znow poczuc wiatr w twoim kamiennym lonie.

on

DSC_0292be (6)-1.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/On#

zawsze mowilem, ze uklady nalezy miec i na gorze i na dole. na dole nawet bardziej, bo ci na gorze sa od spraw wyzszych niz te twoje przyziemne zachcianki. nie patrz tak, nie mow ze nie rozumiesz. poza tym nikt ich na oczy nie widzial. tak, tak, wiem, mowia, ze sie objawila w oruro swieta panienka, kosciol na tym miejscu wybudowali i co? wchodzisz do kosciola, schodzisz na dol w kopalniane korytarze i kogo widzisz? el tio we wlasnej osobie. rogaty, czerwony, nabrzmialy od wodki i tytoniu, podstaw tego kosciola pilnuje. ha! i niech go kto ruszyc sprobuje albo zignorowac, tak, tak, mozesz tam nie lazic, mozesz zostac na gorze, ale z czego wtedy bedziesz zyl? zona cie przepedzi, lacha na tobie nie zostawi, zaraz wrocisz, zaraz sie skruszysz, bedziesz prosil o przebaczenie, to nietrudne, jak nie nabluznisz to nietrudne, garsc koki, garsc dolarow i jestescie kwita, ty go poszanujesz, on cie w podziemia wpusci i bedzie chronil. tylko nie nabluznij. nie chcesz nieszczescia sprowadzic, siedz cicho. taki twoj los, ze pol zycia zyjesz pod ziemia jak kret. musisz byc w zgodzie z diablami. no. poza tym, kto to slyszal, zeby ludzi w ziemi grzebac, barbarzynskie zwyczaje. wrzucisz sobie trupa do garnka? nie wrzucisz. a do ziemii wrzucasz. a ta ziemia plon ma dac. nie rozumiesz? to pachamama, twoja matka, matka ziemia, pozwol jej o siebie zadbac. nie mozesz jej tak truc. a zmarlych tez trzeba szanowac. jak zywych. szacunek, rozumiesz? szacunek. jak ich dusza ma byc wolna kiedys ja zamurowal? wszystko, wszystko chcecie zmieniac, to sie na was zemsci, zobaczysz, nie mozna czlowieka nie zabalsamowac, nie mozna mu nie dac zyc miedzy duchy. a diabel bedzie chcial, sam sie o niego upomni. o ciebie tez sie upomni. no co tak patrzysz, co? juz sie upomnial? ha! to dlatego tu jestes, no to juz wszystko rozumiem, od razu wiedzialem, ze krecisz. siadaj. siadaj i sluchaj. karty wszystko powiedza. masz szczescie, pojutrze jest pelnia, dzis jeszcze kup koke i wodke i idz el tio udobruchac. nie licz, ze ci sie to uda, ale idz, niech cie zobaczy. a jutro pojdziesz na targ i kupisz lame. biala, ma byc biala, rozumiesz? tu tylko biala pomoze. kupisz tez koki, tytoniu i wodki. duzo. wiecej niz bys chcial. i wrocisz pojutrze z tym do mnie. i kobiet masz tylko nie ty….
ej wy, a wy co tak patrzycie? odejdzcie mi stad, juz was nie ma. idzcie sobie do bab, niech one tam wam powroza. no juz, takie biale tabliczki, na pewno cos sobie znajdziecie. no juz, idzcie, idzcie. adios.

oruro

zeszyty strony-27.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Oruro#

kiedy bledna barwy karnawalu, oruro zaczyna mienic sie barwami zycia. targ odswietny, targ confetti, serpentyn, masek, muzyki, tortow, zamienia sie w targ codzienny, ziemniaczano-serowo-chlebowy, a dnie przeciete na pol dwugodzinna sjesta wypelniaja czas miedzy poniedzialkiem a sobota. zapelniaja sie uliczki adwokatow, krawcow, handlarzy, ozywaja bazary, przekupki rozstawiaja swoje kramiki, zebracy zajmuja swoje stale miejsca, sprzedawcy linijek, masci, melodeklamacji, okularow, szczescia, przekrzykuja klaksony samochodow i siebie nawzajem, a miedzy tym wszystkim, kiedy przyjrzec sie uwazniej, siedzi na chodniku starzec z talia kart w dloni, staruszka sprzedaje zasuszone kopytka, ziola i masci a jej sasiadka, przy uzyciu slodkich, bialych tabliczek z wizerunkiem samochodu zapewnia dobra transakcje stojacemu naprzeciw niskiemu, niepozornemu mezczynie. wszystko tetni, zyje, miesza sie i zaciekawia. i intryguje. i zastanawia. bo mimo tylu prob, tylu misji, tylu wysilkow kosciola, mity, wierzenia, zabobony, sa tu wciaz zywe. i nie jako podania i legendy. one sa codziennoscia. one ta codziennosc tworza, to dzieki nim, to wszystko tak sie mieni.
a w niedziele miasto zamiera. ulice pustoszeja, cichna, powietrze staje. nie ma nikogo, nie ma gwaru, nie ma ruchu. wszystko nagle znika. a gdzie? trudno powiedziec. na pewno nie w kosciele, bo ten tez jest pusty.

carnavalito

DSC_0050.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Carnavalito#

boliwia zyje zdrobnieniami. z pietnastopokojowego hoteliku, dwupasmowa uliczka na zajmujacy pol miasta bazarek po quesito-serek, aquita, baniaczek wody, poquito-troszenke, dwa kilo de tomatito pomidoreczkow, cebulka i platanitos, bananki, kisc za jedyne cztery bolivianitos, tu juz z wielkim usmiechem od ucha do ucha, pani wydaje z dziesieciu piec. prosze pani… a! malenka pomyleczka! solo unito, solo unito senorita! no tak, kto by sie teraz klocil o poquito pesitos, kiedy tu wlasnie nagle, w tydzien po karnawale, rusza carnavalito.

nadzieja przydrozna

DSC_0075.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/NadziejaPrzydrozna#

otaczajace lime puebla, jak pustynia przesypujaca kolejne klepsydry wydm, sa w ciaglym ruchu. zycie w biedzie wymusza ruch. bogactwo moze sobie pozwolic na bezruch. skrajne ubostwo w bezruchu zakleszcza. a bieda, bieda przyprawiona jest nadzieja i ta nadzieja nie pozwala sie zatrzymac.
pierwsza fala splynela z gor w latach piecdzeisiatych wraz z pierwszym wniesionym w te gory telewizorem. kolorowa banka seriali rozpoczela zauroczona szklanym ekranem migracje. ta, pelna wiary struzka, plynie nieprzerwanie do dzis. niesieni nadzieja nastepni i nastepni przyjezdzaja, rozgladaja sie, szukaja, drepcza, przechodza z miejsca na miejsce, probuja, az w koncu zmeczeni, ale wciaz nie zlamani bezwiednie wpadaja w pulapke pozornej tymczasowosci. tylko na moment, na przeczekanie wykradaja pustyni kawalek goracego kurzu i jak mrowki zaczynaja znosic do niego to karton, to deske, to blache, to kawalek folii, beczke, galaz, karton, deske, blache, kawalek… i nagle, ta chwila, potem chwila dluzej rozciagaja sie niespostrzezenie na cale, pelne walki zycie. to walka wciaz i o wszystko. z biedadomem, bo wiecznie sie rozpada i nieustannie trzeba go naprawiac, wzmacniac, latac. z brudem, bo nie ma biezacecj wody, a kurz pustyni znajduje droge do najmniejszych szczelin. z ciemnoscia, ze skwarem, z zacofaniem, z zimnem, bo nie ma elektrycznosci. z sasiadem, bo pozyczyl i nie oddal. z dlugimi godzinami w piekle korkow, ze strugami deszczu, z ta nadzieja, ktora mnie tu przywiodla i w koncu ze soba samym, by mimo wszystko wytrwac, bo moze juz jutro to na mnie bog raczy spojrzec przychylnie. a wtedy…
wtedy poloze sie i odpoczne.

jechali…

zeszyty strony-25.jpg

po dlugiej i burzliwej dyskusji na temat czasu, przestrzeni, wymiarow i chronologii zdarzen, ustalili, ze:
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/NarrizDelDiabloAlausi#
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/TargGuamote#
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/Cuenca#
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/TargSigsig#
jechali.
http://picasaweb.google.pl/maugoska/NadziejaPrzydrozna#
az dojechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/Desaguadero#

panama w ekwadorze

DSC_0152.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/PanamaWEkwadorze#

wlokno musi byc cienkie i mocne. kobieta – dokladna, staranna i cierpliwa, a sprawne, meskie dlonie, musza dopelnic calosci.
ta palma rosnie tylko w ekwadorze, tylko na wybrzezu i tylko w jednej prowincji. kocha cien, wilgoc lasu deszczowego i bryze oceanu. to dzieki nim, moze zagwarantowc jakosc super-fino, nieosiagalna nigdzie indziej na swiecie. jednak niezaleznie od jakosci, prawdziwego kapelusza nie kupuje sie w sklepie. prawdziwy kapelusz, od poczatku do konca robiony jest recznie i na zamowienie. to cos wiecej niz nakrycie glowy. on ma dusze.
paja toquilla osiaga dojrzalosc po trzech latach i od tego momentu, raz na 30 dni wydaje plon. rosnace u jej podstawy, mlode, ciagle jeszcze zrolowane liscie sa delikatnie scinane i transportowane do okolicznych wsi. tam, ostroznie sie je rozwija, rozdziela na wlokna, czysci, gotuje, suszy i sortuje wedlug grubosci. tu konczy sie czesc wspolna procesu. od tej pory wszystko zaczyna zalezec od miejscowej tradycji, zamowienia, mody oraz nigdy nie zdradzanych, przekazywanych z ojca na syna tajemnic. najbardziej szanowane jest nadmorskie miasto montecristi, ojczyzna slomkowych kapeluszy. to tam, w siedemnastym wieku, hiszpanscy kolonialisci odkryli stosowana przez miejscowa ludnosc technike splotu. i tak, w montecristi, posortowane wlokna zamyka sie na noc w szczelnie zamknietym pojemniku wraz z miska wypelnona siarka i rozzarzonym weglem. ulatniajacy sie powoli dym, plowi je na charakterystyczny, jasnobezowy kolor. tak wybarwione, gotowe sa do uzycia. wyplecenie jednego kapelusza, w zaleznosci od jego jakosci, zajmuje doswiadczonej kobiecie od dwoch dni, do ponad dwoch miesiecy. na ten czas sklada sie nie tylko grubosc wlokien, ale tez, moze nawet bardziej, jakosc splotu. musi on byc rowny i regularny. do pelnego okreslenia jakosci, dochodzi jeszcze jednolitosc koloru. wypleciony kapelusz trafia w rece rzemieslnika. robiona jest ostatnia przymiarka, ewentualne rozciagniecie, dopasowanie, rondo jest przycinane i zaczyna sie praca nad najwazniejszym. nad ksztaltem. najbardziej tradycyjna metoda, ciagle jeszcze opiera sie na drewnianych formach, drewnianym mloteczku i zelazku z dusza. najpierw prasowany jest sam brzeg. to go utrwala i wygladza. nastepnie prostowane, tworzone jest rondo. bezladny jeszcze ksztalt, naklada sie na drewniana podstawke i dlugimi godzinami ubija, modeluje, obstukuje, tak, by powstalo wyrazne, rowne zagiecie. i w koncu, przy uzyciu odpowiedniej formy i zelazka, wytlaczany, wyprasowywany jest sam model kapelusza. teraz, pozostaje juz tylko wszycie wewnetrznych usztywnien, zewnetrznych, ozdobnych tasiemek, metki i po trzech-czterech miesiacach pracy, mozna zainkasowac calkiem okragla sumke.
no dobrze. a skad panama? wszystkiemu winni sa jeden hiszpan i jeden francuz. o ile w latach trzydziestych dziewietnastego wieku, montecristi bylo malo znana prowincja, o tyle panama stala sie powaznym centrum komercyjnym. dlatego tez, szybko rozwijajacy swoj kapeluszowy biznes, niejaki manuel alfaro, w 1835 roku, postanowil zajac sie eksportem i otworzyc tam swoj pierwszy sklep. dokladnie dwadziescia lat pozniej, pewien mieszkajacy w panamie francuz, wystawil owe kapelusze na odbywajacych sie w paryzu swiatowych targach. zajety bardziej interesami niz historia i tradycja, nie mial pojecia, ze sa wytwarzane w ekwadorze. i tak, poniewaz ekwador nie zostal wspomniany, napoleon, roosevelt, gable, bogart, picasso i paru innych przystojniakow, chadzalo i chadza w panamach.

i co sie dziwisz

zeszyty strony-23.jpg
panorama.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/ICoSieDziwisz#

najpierw wlasciciel hostelu zrobil wielkie oczy, ze gringos nie chca taksowki. o szostej rano? na dworzec?? z plecakami??? piechota???? no tak. w nasza prosbe, o wyrzucenie przy drodze na chimborazo, kierowca autobusu na poczatku nie uwierzyl, a nastepnie skwitowal ja spojrzeniem sugerujacym udanie sie do lekarza. e. nie moja sprawa, chcecie, to sie zatrzymam. o. no to por favor. a to juz tu, wysiadajcie.
i tak to sie znalezlismy na… yyy… w… przy… hmm.
mialo byc: pieknie, przestrzen, niezmierzone pustkowie, paramo – polpustynne rowniny pomiedzy wysokimi lancuchami wulkanow, osniezone szczyty chimborazo na horyzoncie… bylo: mrozne, przeszywajace hulajacym, przenikliwym wiatrem mleczne nic. stalismy w samym srodku chmur, tak gestych, ze nie bylo widac drugiej strony drogi. kierowca beznamietnie wskazal nam kierunek wejscia do parku i odjechal. po chwili, przez chwile, zamajaczyl stojacy kilka metrow dalej, przerdzewialy kontener. w nim, zamiast straznikow pobierajacych oplaty, polamane krzeslo i kilka desek. obok droga. wzdluz poznaczona sladami opon, w poprzek – sladami zwierzat. jedyne slady stop pozostawaly po nas. nagle, jakby zaintrygowane nasza obecnoscia, wszystko dookola ozylo. chmury rozpoczely dziwna zabawe w kotka i myszke. unosily sie, opadaly, tworzyly dziury i szczeliny, co i raz ukazujac kolejne fragmenty krajobrazu. o popatrz! jaka gor… i juz nie ma, a tutaj! jaki szcz… i zniknal, o k…, a to co to? zmaterializowane z nicosci stado alpakow przystanelo na nasz widok. pogapily sie, podumaly i poszly w swoja strone. my zostalismy jak wryci.

jak to przyszliscie? przeciez mozna przyjechac – zdziwili sie na gorze. a gdzie wasz przewodnik? nie mamy. to sami tu przyszliscie? tak. i sami idziecie na szczyt? nie. wcale nie idziemy. to po co tutaj jestescie? po co? balwana ulepic. coooo?! i tak w kolko. a jak to, a dlaczego, a oooo… i turysci i miejscowi.
i… my.
tak. my tez, bo tecza okragla, bo farby po otworzeniu strzelaja jak fajerwerki, bo lis przyszedl, bo po zjechaniu na dol rzeczy w plecakach zimne, jak z lodowki, bo butelki sie wklesly, bo spac sie nie da na tej wysokosci, bo na niebie tyle gwiazd, ze az bialo, bo slonce oczy wypala, bo lodowiec sie topi, bo ogien sie nie pali, bo… tomek, a co to za dzwieki? dookola nas mleko, nic nie widac. to kamienie spadaja. taaaaa…
a potem, przy ogladaniu zdjec okazuje sie, ze mial racje. prawie. bo nie tylko kamienie. lawiny tez.

aaaaaaaa…… czy ktos moze wie, czy okragla tecze, taka wokol slonca na niebieskim niebie to mozna zobaczyc wszedzie, czy tylko wysoko w gorach?
aaaaaaaa…… czy ktos moze wie, czy przebywanie na duzej wysokosci moze uzaleznic? ale nie dusze, bo to wiemy, ze moze. czy w jakis sposob moze uzaleznic cialo?
aaaaaaaa…… wlasnie, ze bedziemy sie cieszyc. jeszcze nigdy w zyciu, nie bylismy tak wysoko:) 5200 zadziwione czeka na pobicie.

wczasy

zeszyty strony-22.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Wczasy#

na wjezdzie rozdaja ulotki. na ulotkach niczym wol:
Drogi Turysto,
przygotowalismy ta broszure informacyjna dla twojego bezpieczenstwa i milego pobytu w naszym pieknym miescie.
1. sprawdzaj na biezaco, przygotowywane przez lokalne wladze, wiadomosci dotyczace aktywnosci wulkanu.
2. lahars, czyli lawiny blotne moga zostac wywolane przez opady deszczu. te lawiny schodza dolinami rzek i moga zablokowac drogi. w razie wystapienia lahars, nie opuszczaj miasta i pozostan w kontakcie z lokalnymi wladzami i ich radami, ktorych mozesz wysluchac na czestotliwosci 98.7 fm
3. w banos moga zostac wlaczone syreny alarmowe. jesli dzwiek jest przerywany, jest to tylko test lub symulacja, jezeli jest ciagly, natychmiast ewakukuj sie do strefy nizszego ryzyka (mapka na odwrocie).
4. jesli zaczyna spadac popiol, zaloz kapelusz, chron oczy i uzywaj maseczki lub zwilzonej chusteczki do zakrycia nosa. osoby z alergiami i astma, szczegolnie dzieci i starsi nie powinny wystawiac sie na opady popiolu.
5. dla wlasnego bezpieczenstwa, prosimy dokladnie przeczytac i scisle stosowac zalecenia podane w broszurze.
przewodnik rowniez zacheca:
nie zalecamy wspinaczek na aktualnie aktywny wulkan tungurahua (5016m), ktory obudzil sie w 1999 roku, a w sierpniu 2006 mial najwieksza erupcje. schronisko na tym wulkanie zostalo wtedy zniszczone. mimo, ze zdarzaly sie osoby, ktore dotarly do tego miejsca przed erupcja w 2006 roku, robienie tego teraz jest samobojstwem.
/poprawka: ostatnia powazna erupcja miala miejsce w lutym 2008 roku/

no i coz po takim powitaniu mozna zrobic…
3. idziemy w gore szlakiem, ktory niegdys prowadzil na szczyt. idziemy to duzo powiedziane. brniemy w zwirowym blocie. przeciskamy sie przez waziutenkie, wyrzezbione w ziemii jary, ocierajac sie glowami o korzenie drzew rosnacych NAD nami, przedzieramy sie przez pelne rozwrzeszczanego zycia krzaki i zarosla, co jakis czas mijajac zmurszala, ledwie widoczna tabliczke, informujaca ze nie zgubilismy drogi. kiedy pojawia sie odrobina przestrzeni widzimy dwa, niemal pionowe zbocza po obu stronach sciezki. przez cala droge towarzyszy nam niski, gardlowy akompaniament wulkanu. polozone 1200 metrow przed szczytem schronisko wyglada jak po wybuchu bomby atomowej. mury jakos sie trzymaja, ale dach jest czesciowo zarwany, czesciowo podziurawiony jak ser szwajcarski. te dziury nie sa wybite. czarne obwodki zdradzaja, ze zostaly wypalone przez rozgrzane do czerwonosci kamienie wyrzucane przez wulkan w czasie erupcji trzy lata, dwa i rok temu. a w srodku – rozkrzyczana pustka, przerazajaca stop klatka, kapiaca zewszad woda, pootwierane drzwiczki szafek, na wpol zuzyta butelka keczupu, wciaz stoi, rozrzucone lyzeczki, w misce pelnej wody czekajace na umycie talerze, niemal slychac ten huk, ta panike, ucieczke, probe ratowania. i tylko zaczynajace opanowywac kazda szczeline mchy, grzyby i porosty, zdradzaja, ze nie minuty, ale miesiace dziela nas od tamtych wydarzen.
2. idziemy w gore dolina rzeki. tak. pada. codziennie pada. dolina wyglada jak pobojowisko. gleboki na kilkanascie metrow wawoz o pionowych scianach. wszedzie wyrwy, obsunieta ziemia, klody drzew, bloto. kompletny brak tego harmonijnego, wlasciwego naturze ladu. mimo to, im wyzej, tym kolorowiej. dno rzeki zaczyna sie mienic rdzawymi pomaranczami, zieleniami, zolciami, czerwienia. siarkowodor powoli zaczyna szczypac w oczy i gardlo. nagle dochodzimy do miejsca przedziwnego. nie od razu rozumiemy. rzeka sie rozwidla. chociaz nie, ona zostaje rozdzielona. a po srodku, pomiedzy strumieniami w samym centrum rozpasanej zielonoscia dzungli, szrama czarnoczerwonofioletowego pustkowia, lysa, poznaczona rozrzuconymi bezladnie glazami, zwirowa lacha. to zastygly jezor lawy. tam gdzie sie konczy, zaczyna sie zawiesina chmur. nie mam pojecia jak daleko doszlismy.
1. idziemy w gore zboczem i grania. zblizamy sie i nagle slyszymy jak ryczy. ryczy: niesamowicie, strasznie, dudniaco, zatrwazajaco, huczaco, zlowieszczo. malo tego. kiedy pogoda jest pol na pol a on w zwiazku z tym osnuty w chmure, robi sie jeszcze gorzej. jego nie widac. a nam wydaje sie, ze ktos nas caly czas obserwuje, ze sie gapi, wlepia slepia, ze sledzi, wypatruje i caly czas sobie mysli. NIEWIADOMOCO. przysiegam jest cos dziwnego w bliskim przebywaniu z takim pryszczem matki ziemi. a kiedy do tego wszystkiego, wieczorem, pierwszy raz od roku (czytaj od ostatniego wybuchu) gasnie swiatlo w calej dolinie, to zaczynaja przychodzic do glowy mysli dziwne. a czy umylam zeby, a kurwa dlaczego zostawilam ta czerwona kiecke w warszawie, tomek, gdzie jest tomek, no bzyknij mnie na boga, za trzy tysiace lat nas odkopia, postawia w muzeum i nazwa romantycznie kochankowie z banios. no chociaz tyle, no.

nie ma lekko

DSC_0001a (12).jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/LagunaQuilotoa#

wstac trzeba, bo sniadanie przepadnie albo zimne jajka dadza. a jajka zimne jaki smak maja to wiadomo. ledwie czlowiek zje, kawe wypije, jeszcze sie nie dobudzi a tu juz, slonce wyszlo. w oczy swieci, zyc nie daje, pomysly durne do glowy przynosi, zeby isc gdzies bo to slonca szkoda. spadlby deszcz, bylby swiety spokoj. meczy i meczy sumienie, to sie idzie zeby sie zamknelo. a sie idzie, to patrzec trzeba, a w dol laguna zielona, szmaragdowa, jeeeeezu. a w gore szczyty gor, strzeliste skaly, kamulce, na co to komu, tylko droge zawala. a tam dalej, znow gory i jeszcze dalej tez gory, o i lama i konie, zrebaczki, a brzydkie… albo posiedziec trzeba. albo polezec na trawie. a nie daj boze chmura jaka nadciagnie, trawe i wszystko dokola zasnuje, to przespac ja trzeba. a to sie nie da tak spac i spac, czlowiek nie moze wiecej niz moze. a wieczor nadchodzi, mysl przychodzi, wreszcie spokoju troche bedzie. a tu, nie ma lekko, ledwie slonce zaszlo a juz ksiezyc pelny wschodzi, teatry, spektakle swietlne sobie robi, gdzies ty sie tak spasl okropnie? no nie. eh, do pracy by sie poszlo, wszystko by bylo wiadomo. i meczyc by sie nie trzeba. a nie tak tu tak. o tak:
DSC_0001a (17).jpg

mercado

DSC_0001a (212).jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/TargSaquisili#

kiedy wjezdza sie do miasta, w ktorym odbywa sie targ, najdziwniejsze, najbardziej zaskakujace pytanie jakie mozna zadac, to gdzie on jest. bo jest on wszedzie. niewazne czy miasto jest duze czy male, targ znany czy nieznany, zawsze wyglada to identycznie. kazdy centymetr placu, chodnika, przestrzeni, wypelniony jest pokrzykiwaniami, zachetami, kolorami, ploteczkami. tak. ploteczkami. bo targ to nie tylko sprzedawanie, to nie tylko kupowanie. to wydarzenie. na to wydarzenie sie czeka. caly tydzien oczkiewania, zeby staruszka z wioski obok skonczyla opowiadac jak zakonczyl sie ten porod trojaczkow. trojaczkow? tak trojaczkow, od szescdziesiatego drugiego trojaczki sie nie narodzily w tej okolicy. a czy matka zdrowa? tak, szaman wyspiewal, wyciagnal te dzieciaki. ooooo, no to dobrze. ale, ale, targ… no wiec wydarzenie. tu sie nie przychodzi  jak do supermarkeu. nie ma kas. to oczywiste. ale nie ma tez cen. ile postoisz, ile porozmawiasz, na ile zainteresujesz, tyle zaplacisz. albo, sukienka dla corki na zakonczenie szkoly. w zeszlym tygodniu czasu zabraklo, krawiec tylko sfastrygowal, wiec teraz, mozolne szukanie tamtej nitki, zeby skonczyc, zeby byla gotowa, nowa, niespodziankowa.
na takim targu zjawiaja sie ludzie z calej okolicy. niektorzy przyjezdzaja autobusami, wiekszosc zjezdza pamietajacymi roosevelta pickupami ale sa i tacy, ktorzy wstali w ciemnosci i wyruszyli. zarzucili na plecy wielkie snopy ziol, kiscie bananow, maniok czy worki kukurydzy i zeszli na boso ze swych zapomnianych, nie poznanych przez swiat i ludzi wysokogorskich wiosek. dla nich kazdy grosz jest… niewazny. oni nie chca kupowac. oni chca wrocic do domu z tym co im niezbedne. z nowym nozem. z kawalkiem gumy na podeszwy. z woreczkiem soli. choc dlugo by tu szukac barteru, tak naprawde o barter chodzi.

a wolisz byc ladna czy madra? tak.

DSC_0001a (210).jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Latacunga#

latacunga wyglada tak, ze chyba oprocz encyklopedii, gdzie musiala zostac opisana, nie wspomina o niej nikt. wiec na przekor, cytujac za tomkiem…
„kolejne zapachy, smaki. latacunga okazala sie po pieknym peguche miastem smrodu spalin i palonej skory swin. spostrzezenie: u nas, gdy rozpala sie grila pachnie smakowicie od pierwszych kropel tluszczu na rozzarzonych weglach, tu pachnie/smierdzi rozzarzonymi weglami na ktorych pala sie swinskie wlosy.”
dobrze, ze aparat rejestruje tylko obraz a przygaszone swiatlo jest laskawe nie tylko dla kobiet.

feliz ano

 

zeszyty strony-18.jpg
nie, to nie fotomontaz. i zyczenia tez najprawdziwsze w swiecie. wszystkiego. wszystkim. roku szczesliwego.

feliz ano-7.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/FelizAno#

od samego rana dzieciaki rozbiegane. piszcza, krzycza. wszedzie, na kazdej drodze, przy kazdym domu, przy wyjazdach, na skrzyzowaniach – porozciagane sznurki. kazdego takiego sznurka pilnuje kukla, zawsze, conajmniej jedna. kukly to symbole tego, co dobrze zeby odeszlo. a to klopotow, a to politykow, roznie, bo kazdy ma swoje bolaczki. no wiec sznurki, dzieciaki je trzymaja i ktokolwiek chce przejsc albo przejechac musi sie wykupic, musi zaplacic. a zatrzymuja kazdego. stoja ludzie, samochody, autobusy, ciezarowki. zeby dzis dojsc dokadkolwiek trzeba miec bardzo duzo czasu. i pieniedzy.
kukly o polnocy beda palone, ludzie zloza w ten sposob ofiare, odrzuca wszystko, co zle, poprosza o dobre, wejda w nowy rok czysci, z nowa nadzieja. wszystkie drogi, wszystkie ulice poznaczone beda ogniskami. wokol tych ognisk odbedzie sie zabawa, zloza sie zyczenia, roztancza sie pary. niesamowicie musi wygladac ekwador o polnocy z lotu ptaka. te ognie, dym, wedrujace od ognia do ognia grupki ludzi…
jeszcze o kuklach: one nie sa takie sobie. sa bogate, imponujace, rozmiarow czlowieka. maja maski, koszule, spodnie, kapelusze, buty. to troche tak, jakby ludzie staali w zawody czyja kukla bedzie naj. buduja im cale oltarze, scenografie, z malunkami, muzyka, rekwizytami. kukla rasta ma palme i bebny, polityk ma scene i mikrofon, policjant jest uzbrojony po zeby. to kukly stacjonarne. ale sa tez mobilne, przyczepione do samochodow. siedza na maskach, dachach, wystaja przez okna i drzwi. nawet radiowoz ma swoja, nawet karetka. kolorowy, barwny obyczaj.
a my – wieczor razem, dopiero o polnocy wychodzimy poskladac zyczenia. potem na glowny plac. tam tance. kiedy juz sie rozbrykujemy, cale peguche ma przedstawienie. ludzie podchodza, nalewaja nam tych swoich bimbrow, chlopcy wciaz chca ze mna tanczyc, tomek wciaz musi mnie ratowac. a to nie takie proste, bo wszyscy juz pijani, trzeba bardzo uwazac, by nie urazic honoru, by zalotnik mogl wyjsc z twarza z tego odbijanego.
indianie nie sa stworzeni do picia. ale za kolnierz tez nie wylewaja. powoduje to, ze cale ulice sa pelne 30, 40, 60, 70, 80 letnich dzieci, rozkrzyczanych, niesfornych, pijanych w sztok. pija i mezczyzni i kobiety. nie ma roznicy, nie ma nie wypada. smutno na to patrzec, budzi sie ogromny kontrast pomiedzy ich sila i duma jaka widzialam w czasie tradycyjnch ceremonii a slaboscia, ktora sie pojawia kiedy sa pijani. nie pasuje im ten alkohol.